Wstrząs w Rosji. "Putin wybudził Rosjan" [OPINIA]
Estonia, Litwa, Łotwa, Polska – te kraje już zamknęły swoje granice przed obywatelami Rosji. Finlandia zapowiada, że pójdzie w ich ślady. Najwyższa pora, by podobnie zrobiły inne kraje UE. To kwestia bezpieczeństwa – ale też wartości i solidarności z Ukrainą.
22.09.2022 | aktual.: 22.09.2022 21:49
Zapowiadając w środę mobilizację Putin na pewno osiągnął jeden cel: wybudził Rosjan. Do tej pory – właściwie od 2014 r. – śnili swój imperialny sen o potędze. Putin ukołysał ich do snu bezkrwawym, bezproblemowym zajęciem Krymu. Później pilnował, by tego snu nikt nie przerywał. Zachód chodził na palcach, by nie narobić hałasu niepotrzebnymi zakazami, więc nałożone po 2014 r. na Rosję sankcje nie wyszły poza rytualną symbolikę. Pełna harmonia i poczucie sielskości. Rosjanie na pewno czuli, że warto być Rosjanami.
Lekkim wstrząsem okazały się dopiero zdarzenia z 24 lutego tego roku. Rosyjskie czołgi ruszyły na Charków, rosyjskie śmigłowce zrzuciły desant na lotnisko Hostomel blisko Kijowa. To narobiło trochę zamieszania, mieszkańcy Moskwy i St. Petersburga na pewno poczuli zaniepokojenie. Ale na krótko. Ofensywa przecież rozwijała się szybko i efektywnie, a Putin wyraźnie mówił, że żadnej wojny nie ma. To była specjalna operacja militarna, która miała na celu usunięcie od władzy w Kijowie "nazistów i narkomanów". To dlatego nie ogłoszono powszechnej mobilizacji. Gdy nie ma wojny, nie jest przecież potrzebna.
Po 24 lutego nie wszystko szło, jak powinno. Desant na lotnisku utrzymał się tylko kilka godzin, z Rosji wycofało się wiele zachodnich firm. Ale problemy szybko rozwiązano – Rosjanie zdobyli Wyspę Węży i Mariupol, w Moskwie ruszyły lokalne sieci hamburgerów i kawiarni. Długo wyglądało to jak powtórka krymskiej operacji z 2014 r., tylko na większą skalę. Wprawdzie Ukraińcy – inaczej niż osiem lat temu - się bronili, ale przecież nie było podstaw, żeby ich armię traktować poważnie. Sen trwał dalej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Z imperialnej drzemki w kamasze
Aż nagle nadszedł wstrząs. Putin w specjalnym wystąpieniu telewizyjnym zapowiedział mobilizację, powołanie w kamasze dodatkowych 300 tys. osób. Przypomniał też, że dysponuje bronią atomową. To musiało zrobić wrażenie – przede wszystkim na Rosjanach. Po co mobilizacja, skoro to tylko "operacja militarna"? Po co mówić o głowicach nuklearnych, skoro Ukraina nie ma armii, a Krym udało się zaanektować bez jednego wystrzału? Odpowiedzi na te pytania nie było. Pozostały domysły i spekulacje – a także doniesienia z Telegramu, gdzie bez problemu można znaleźć informacje o tym, że operacja na Ukrainie wcale nie idzie bezproblemowo, a w ostatnich dniach doszło do skutecznej kontrofensywy armii ukraińskiej w Donbasie. Trudno o bardziej brutalne wyrwanie z imperialnej drzemki.
Reakcje Rosjan jasno pokazują, że nie byli kompletnie na to przygotowani. Część z nich odruchowo zaczęła protestować w centrach dużych miast przeciwko wojnie – ale jest ich za mało, a rosyjski OMON jest zbyt skuteczny, żeby te demonstracje mogły odnieść jakikolwiek skutek. Skończyło się tylko na tym, że zatrzymano 1,2 tys. osób – w ten sposób pewnie punkty mobilizacyjne będą mogły w szybki sposób zameldować wykonanie części zadania. Innego efektu protesty nie przyniosą. Rosjanie już dawno temu dowiedli, że nie są w stanie się zmobilizować na tyle skutecznie, by poruszyć Kremlem. Skoro nie udało im się w 2012 r. (wtedy demonstracje były wielokrotnie liczniejsze), to trudno zakładać, by stało się tak teraz.
Zresztą sami Rosjanie też to wiedzą, bo w większości zamiast wyjść na ulice, ruszyli w kierunku granic. Bilety na loty rejsowe schodziły nawet po 10 tys. dolarów w jedną stronę. Pojawiły się doniesienia o ogromnych kolejkach na granicy z Finlandią, ale również z Białorusią, Mongolią czy Gruzją. Paradoks. W 1939 r. Rosjanie zaatakowali Finlandię, w 2008 r. Gruzję. Dziś w tych krajach szukają ocalenia. Historia czasami potrafi być naprawdę złośliwa.
Wojna Rosjan, nie Putina
Ale nie o zawikłane zakręty dziejów tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o to, w jaki sposób reagować na napływ Rosjan. Bo nad Europą cały czas unosi się duch wyciągania do nich ręki. Najpełniej oddał go niemiecki kanclerz Olaf Scholz, mówiąc, że to "wojna Putina, nie wojna Rosjan". Tylko że to nieprawda. Owszem, to Putin nucił kołysankę, ale Rosjanie chcieli jej słuchać. Putin poruszał kołyską, ale Rosjanom bardzo smacznie się w niej spało. A przecież mieli wybór. Mogli nie dać się uśpić, mogli szukać sposobu, żeby zatrzymać Putina. Wyraźnie tego nie chcieli, zdecydowanie bardziej im podobał się ich imperialny sen. Dlatego teraz ponoszą tego konsekwencje.
Cała Europa powinna pójść tym szlakiem, który wyznaczyły trzy kraje bałtyckie i Polska – pierwsze państwa, które nie wpuszczają Rosjan (poza osobami z dyplomatycznymi paszportami) na swoje terytorium. Finlandia właśnie zapowiedziała, że zrobi podobnie. Bardzo dobra decyzja. Ale należy ją rozszerzyć na całą UE. Rosjan nie powinno być w jej granicach w ogóle.
Z dwóch powodów. Po pierwsze, ze względów bezpieczeństwa. Gdy robi się kocioł na granicach, trudno dokładnie sprawdzać, kto je przekracza. A na pewno Rosjanom byłoby na rękę, gdyby teraz w którymś z krajów europejskich zdarzył się większy zamach terrorystyczny, przynajmniej częściowo odwróciłoby to uwagę od ich problemów. Zamknięcie granic ryzyka takiej sytuacji nie wyeliminuje, ale częściowo je ograniczy. Już choćby z tego powodu należy to zrobić.
Ale tu też chodzi o wywarcie presji. Rosjanie muszą zrozumieć, że ich imperialna polityka ma konsekwencje. Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka. Nie da się tkwić w imperialnej drzemce, ale uciec od niej, gdy tylko zamieni się w koszmar. Rosjanie przez 22 lata akceptowali, wręcz popierali politykę, którą prowadził Putin. Ufali mu. Teraz widzą, jakie konsekwencje ma popieranie polityka, który od dawna nie ukrywał swoich mocarstwowych ciągot. A na pewno nie jest rolą Zachodu pomoc w rozwiązaniu im tego problemu. Rosjanie muszą sami znaleźć sposób na to, jak uporać się z despotą na Kremlu.
Wojna na Ukrainie jest wojną ich wszystkich. Przecież Rosjanie nie uciekają z kraju, bo nagle stali się pacyfistami, tylko dlatego, że boją się branki. Oni tę wojnę popierają, nie chcą tylko brać w niej udziału osobiście. A jeśli tego nie chcą, to mają wszelkie możliwości, by ją zakończyć. I mogą to zrobić sami, we własnych granicach – poza nimi rozwiązania nie znajdą. Jeśli tego nie rozumieją, to rolą Zachodu jest im to wyraźnie przypomnieć. Przede wszystkim zakazem wjazdu na własne terytorium.
Dla Wirtualnej Polski Agaton Koziński