Zabójstwa policjantów w USA. Prof. Bohdan Szklarski: mamy do czynienia z bardzo niepokojącym zjawiskiem
- To, że funkcjonariusze giną podczas policyjnych akcji, jest normalne. Ale mamy do czynienia z nową rzeczą w tym sensie, że dochodzi wręcz do polowania na policjantów. W połączeniu z podłożem rasowym jest to bardzo niepokojące zjawisko, z którym nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia - mówi Wirtualnej Polsce prof. Bohdan Szklarski, dyrektor Ośrodka Studiów Amerykańskich UW.
W ostatnich tygodniach w Stanach Zjednoczonych doszło do serii strzelanin, w których celem byli policjanci. Jak policzyli już dziennikarze, liczba zabójstw stróżów prawa w 2016 roku jest o prawie trzy czwarte wyższa niż w analogicznym okresie roku ubiegłego. Wielu wskazuje, że fala przemocy związana jest z rosnącymi antagonizmami na tle rasowym w USA.
Zdaniem prof. Szklarskiego te napięcia nie wzrosły radykalnie w ostatnich latach, ale w wyniku kryzysu gospodarczego po 2008 roku bardziej się ujawniły. Problem ma o wiele głębsze dno, bo związany jest z rosnącymi nierównościami, rozwarstwieniem społecznym, niesolidarnym podziałem dóbr, a także brakiem autorytetów i przywódców.
WP: Tomasz Bednarzak: Ostatnie zabójstwa policjantów wskazują na bardzo niepokojący trend w USA czy to niefortunny splot tragicznych zdarzeń?
Prof. Bohdan Szklarski: - To, że funkcjonariusze giną podczas policyjnych akcji, jest normalne. Ale mamy do czynienia z nową rzeczą w tym sensie, że dochodzi wręcz do polowania na policjantów. W połączeniu z podłożem rasowym - choć nie jestem pewien, jak daleko należy to ze sobą łączyć - jest to bardzo niepokojące zjawisko, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałem. Co prawda atakowanie policji jako narzędzia ucisku zdarzało się na przełomie lat 60. i 70., sprawcami byli wtedy anarchiści, których dziś pewnie nazywalibyśmy terrorystami. Nie miało to jednak podłoża rasowego, ale klasowo-ideologiczne. Wraz z przeminięciem pewnej mody na ideologię, to zniknęło.
WP: Jak bardzo więc wiąże się to z antagonizmami na tle rasowym?
- Proszę zwrócić uwagę, że zaraz po tragedii w Dallas (w ataku snajpera zginęło pięciu policjantów - przyp. red.), gdy prezydent Barack Obama przyleciał do Warszawy na szczyt NATO, w swoim pierwszym wystąpieniu mówił o tzw. profilowaniu rasowym, uprzedzeniach policji do Afroamerykanów. To statystyczny fakt, że w amerykańskich więzieniach jest nadreprezentacja Afroamerykanów, że są częściej zatrzymywani, przeszukiwani itd. Obama mówił też o percepcji świata przez czarnoskórych Amerykanów - że może być przez nich postrzegany jako opresyjny. Akurat w ostatnich wydarzeniach w Baton Rouge (były czarnoskóry marines zastrzelił trzech policjantów - przyp. red.) wydaje się, że rasa odgrywała mniejszą rolę, a policja została zaatakowana jako siła ucisku.
WP: Czy można powiedzieć, że w ostatnich latach napięcia rasowe w USA radykalnie wzrosły?
- Myślę, że nie wzrosły, ale bardziej się ujawniły. Popatrzmy na to, co dzieje się w USA w sferze ekonomicznej, na niesolidarny podział dóbr i narastające rozwarstwienie, że bogaci się bogacą, biedni biednieją, a klasa średnia się kurczy. W tym podzielonym i rozwarstwionym społeczeństwie jest to pewna utrata perspektywy awansu dla Afroamerykanów. Do tego dochodzi retoryka antyrządowa, przeciwko państwu opiekuńczemu, która w Ameryce od kilkunastu lat jest dość silna i mocno narzucana przez Partię Republikańską. Ona uderza w Afroamerykanów, bo jeżeli ktoś mówi obciąć zasiłki, to czarnoskóry przywódca skłonny do lewicowego radykalizmu może powiedzieć: to jest rasizm. Bo kto jest głównym beneficjentem zasiłków w USA? Właśnie Afroamerykanie.
WP: Jak to przekłada się na nastroje czarnoskórej mniejszości?
- Cała ta retoryka, zapoczątkowana w latach 80. i nasilona w połowie lat 90., gdy republikanie triumfalnie wrócili do władzy w Kongresie, wywołuje dodatkowy niepokój u Afroamerykanów. U nas nie zwraca się na to uwagi, ale to jest istotne - właśnie ten brak perspektyw rozwoju i zgoda białych elit na ograniczenie państwa opiekuńczego. Jakie wyjście ma młody Afroamerykanin? Upadek autorytetów - bo w społeczeństwie amerykańskim nie ma już autorytetów, nie można za takowych uznać krótkotrwałych celebrytów jak Britney Spears czy Rihanna - spowodował, że nie ma komu hamować tego intuicyjnego sięgnięcia po broń, po radykalizm albo ostrzejsze słowo. Stara grupa przywódców afroamerykańskich odeszła w przeszłość. Pokolenie czarnych aktywistów i liderów, jak np. Jesse Jackson, pochodzi z lat 60. Jeżeli jeszcze żyją, mają po 70 lat i więcej, nie są już aktywni. Przestali być autorytetem dla swojej mniejszości. I nie ma nikogo innego, kto by czarnoskórych hamował, kanalizował, prowadził, wyznaczał cel, był przywódcą tej
społeczności. To się przekłada na szukanie dróg na skróty, szybkich rozwiązań, odreagowywanie problemów, które w amerykańskim społeczeństwie oznacza częstsze sięganie po przemoc. Celem staje się policja.
WP: Wracając do wspomnianych przez pana policyjnych statystyk, faktem jest, że czarnoskórzy są częściej zatrzymywani i przeszukiwani, częściej stają przed sądem i statystycznie dostają dłuższe wyroki. Pytanie, na ile w tym wszystkim rolę odgrywają zawinione grzechy przedstawicieli tej społeczności, a na ile uprzedzenia funkcjonariuszy organów ścigania i wymiarów sprawiedliwości.
- Powiedziałbym, że po połowie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to nienaukowe stwierdzenie, ale mam na myśli to, że nie jest tak, że tylko jedna strona jest winna. Przekonanie o tym, że jak idzie czarny przez białą dzielnicę, to należy mu się przyjrzeć, bo co on tu robi, nie bierze się tylko z jego koloru skóry, ale z różnych zaszłości. Zaszłości w postaci przestępstw i całego wizerunku tej społeczności, który był propagowany w mediach przez długie lata. To jest usprawiedliwione, bo rzeczywiście wśród czarnoskórych jest więcej dilerów narkotyków, przestępców, więcej ludzi słusznie jest aresztowanych. Ale bierze się to również z tego, że mają zamknięte drogi awansu społecznego, a społeczeństwo wysyła dzisiaj mnóstwo zachęt do bogacenia się, sukcesu, kariery. Nawet więcej, bo kiedyś ta kariera była amerykańską drogą życiową - masz wykształcenie, zdobędziesz pracę, dojdziesz do czegoś. Dziś jednak ta droga już nie jest taka prosta. Więc idzie się na skróty, następuje pewien społeczny populizm, pragnienie
szybkiego pieniądza. Skąd mam wziąć na złoty łańcuch i piękny samochód? Z przestępczości.
WP: Czy to wszystko jest symbolem może nie totalnej klęski, ale pewnej porażki programów rządowych, które miały wyrównywać szanse społeczności afroamerykańskiej, jak akcja afirmatywna?
- W jakimś sensie tak, ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Być może porażką nie jest to, że te programy zostały podjęte i nie zdaliśmy się na rynek, ale fakt, że nie zostały one dokończone, a przerwane w połowie. W latach 80. nastąpił w USA zwrot konserwatywny, kiedy głównym wrogiem elit stało się państwo. Jego rola zaczęła być ograniczana - i to zarówno przez republikanów, jak i demokratów. W 1996 roku za kadencji Billa Clintona radykalnie ograniczono państwo opiekuńcze, bo musiał się on ugiąć pod retoryką republikanów i całym tym zwrotem w prawo. Więc wydaje mi się, że można mówić o porażce realizacji programów wyrównywania szans, ale nie o porażce idei za nimi stojącej. Być może rację ma Bernie Sanders, że Ameryka musi się bardziej sprawiedliwie dzielić i wzajemnie wspierać, budować wspólnotę i solidaryzm, bo bez tego nie będzie pokoju społecznego. Ameryka odeszła od tego w latach 80. - ten zwrot w prawo był zwrotem rynkowym w duchu leseferyzmu. Jednak w bieżącym roku wyborczym z całą siłą możemy
zaobserwować, szczególnie w Partii Demokratycznej, wzmożenie głosu sprawiedliwego podziału.
WP: Być może gruntownych zmian i reform potrzebują też organy ścigania i wymiar sprawiedliwości w Stanach Zjednoczonych?
- Amerykańskie organy ścigania są bardzo sprawne. Dywersyfikuje się siły policyjne, one działają zupełnie inaczej niż to było kiedyś. Ale warto zwrócić uwagę, że nie doprowadzono tego do końca, nadal mamy sytuację konfliktów na linii biali-czarni, począwszy od Rodneya Kinga na początku lat 90., czarnoskórego kierowcy pobitego przez białych policjantów, których potem uniewinniła biała ława przysięgłych (wywołało to w Los Angeles trwające sześć dni zamieszki - przyp. red.). Tego typu sytuacje są nieuniknione w społeczeństwie demokratycznym, bo w demokrację jest wpisana pewna niesprawiedliwość - tym nie zarządza nieomylny Bóg, ale ludzie. A w Ameryce ludzie oddolnie zarządzają znacznie większym obszarem codziennego życia, niż możemy sobie w Polsce wyobrazić. I teraz rodzi się pytanie - czy ja chcę wykorzystać te istniejące napięcia czy nie. Tu wracamy do kwestii przywództwa i celu. Nie widzę aktualnie w społeczności afroamerykańskiej przywódców, którzy by tonowali i hamowali te nastroje, wskazywali rozwiązania,
skłaniali do rozmów i debaty.
Z drugiej strony decentralizacja, deregulacja i ograniczenia środków budżetowych powodują, że nawet najlepsze programy policji nie są realizowane. A proszę mi wierzyć, że segregatory w amerykańskich komendach są pełne świetnych pomysłów radzenia sobie z wszelkimi problemami rasowymi, podziałami między mniejszościami itp.
WP: Dlaczego w społeczności afroamerykańskiej nie wyłoniło się to nowe pokolenie liderów?
- Odpowiedź jest bardzo prosta - nie ma wielkiego celu. Widoczne jest to również u nas - gdy nie mamy jasnego, wyraźnego celu, to raz, że decentralizuje się zarządzanie polityką, a dwa - staje się ona bardziej doraźna, liczy się tu i teraz. Brak przywództwa nie dotyka wyłącznie społeczności afroamerykańskiej, ale Amerykę w ogóle. Popatrzmy, co się dzieje z tegorocznymi wyborami - Amerykanie będą wybierać między Donaldem Trumpem i Hillary Clinton, dwojgiem kandydatów na prezydenta, którzy mają negatywny elektorat na poziomie powyżej 60 proc. To co to za przywództwo?
WP: Skoro jesteśmy przy wyborach prezydenckich nasuwa się pytanie, czy Afroamerykanie mają powody, by być zawiedzionymi prezydenturą Baraka Obamy?
- Z punktu widzenia godnościowego, symbolicznego - nie. "Nasz człowiek był prezydentem, trafił na złe czasy, więcej się nie dało zrobić" - mogą myśleć Afroamerykanie. Ale ci, którzy chcieliby w nim widzieć przede wszystkim czarnego prezydenta, mogą być zawiedzeni, choć tylko dlatego, że w sposób nieuprawniony oczekiwali, że Obama będzie przede wszystkim pilnował interesów Afroamerykanów. Czyli państwa opiekuńczego, poprawności politycznej, akcji afirmatywnej. Obama uciekał od tego, nie był nosicielem tych haseł jako priorytetów, bo nie chciał być zaszufladkowany jako czarny, chciał po prostu być prezydentem wszystkich Amerykanów. Choć zdarzało się, że w pewnych momentach występował jako afroamerykański przywódca. Na przykład podczas wspomnianego wystąpienia w Warszawie, gdy mówił o rasizmie w policji.
WP: Ewentualny wybór na prezydenta Donalda Trumpa, którego kandydatura przez wielu odsądzana jest od czci i wiary, grozi pogłębieniem podziałów i napięć w amerykańskim społeczeństwie?
- Myślę, że w przypadku Afroamerykanów niekoniecznie. W USA jest przyjęty pewien dyskurs i są utarte sposoby mówienia na temat mniejszości afroamerykańskiej, które chronią ją przed antagonizowaniem. W przypadku muzułmanów takich granic nie ma, więc Donald Trump może sobie używać na prawo i lewo. Ale dziwi jego retoryka w stosunku do Latynosów, bo oni też powinni być już chronieni przez kanony poprawności politycznej, które w tym przypadku są rozsądne i poprawne w sensie etycznym. Społeczność afroamerykańska jest szczególnie chroniona przez te kanony i w tym rozumieniu Trump nie będzie dla nich tak złym prezydentem. Oczywiście Hillary Clinton będzie dla czarnych lepszym wyborem, tak jak zawsze demokrata jest lepszym wyborem dla Afroamerykanów, ze względu na stosunek do pojęcia sprawiedliwości społecznej. Natomiast Trump jako populista ma taką zdolność skakania z kwiatka na kwiatek, w związku z czym wcale bym się nie zdziwił, gdyby zaproponował politykę, która byłaby mile widziana wśród Afroamerykanów. Czy on
się z tego wywiąże, czy to będzie coś więcej niż retoryka, nie wiem. Ale taka jest dzisiaj konieczność w społeczeństwie amerykańskim - żeby nie antagonizować. Nie widzę u Donalda Trumpa chęci łamania tego tabu.
WP: Jak należy oceniać organizację Black Lives Matter ("Życie czarnych się liczy")? Ma wielu zaciekłych przeciwników, zwłaszcza na amerykańskiej prawicy.
- Z tego może wyłonić się jakieś przywództwo. Ale żeby ten ruch, na razie będący bardziej wyrazem dezaprobaty dla panujących stosunków społeczno-rasowych, przełożył się na to, musiałby mieć konkretny cel polityczny, który połączyłby różnorodne społeczności afroamerykańskie. Choć trzeba zauważyć, że to nie jest inicjatywa wyłącznie Afroamerykanów, tam są różne mniejszości, również biali. Trochę przypomina to ruch na rzecz praw obywatelskich z lat 60. ubiegłego wieku. Black Lives Matter to przypomnienie społeczeństwu amerykańskiemu zobowiązania do zwracania uwagi na problemy mniejszości, nie tylko widzianych przez pryzmat gospodarki. Jednak jest za wcześnie, by prorokować, co się z tego wyłoni, bo wszystko będzie zależało od przywództwa w tym ruchu. Czy on się zradykalizuje i pójdzie w kierunku Czarnych Panter (organizacja polityczna mająca na celu ochronę afroamerykańskiej mniejszości i walcząca o jej prawa - przyp. red.), czy jednak skieruje się w stronę głównego nurtu.
WP: Mimo ostatnich dramatycznych wydarzeń, statystyki przestępczości w USA są najniższe od kilkudziesięciu lat. Być może to rozwój mediów elektronicznych, internetu, serwisów społecznościowych sprawił, że każdy incydent jest nagłaśniany, tworząc wrażenie wielkiej fali przemocy?
- W pełni się zgadzam. To jest tak jak ze zjawiskiem korupcji, które wydaje się być pewną obecną w polityce stałą, ale czasami, jak mamy kampanie antykorupcyjne i wyłapujemy przekupnych urzędników, to natychmiast pojawiają się głosy, że korupcja wzrosła. A wcale niekoniecznie tak musi być, tylko my na nią bardziej zwracamy uwagę. Tak samo może być z problemami w Stanach Zjednoczonych. Smutne jest to, że z dwóch wielkich postaci lat 60. - gdy z wielkim sukcesem udało się włączyć Afroamerykanów w amerykańską społeczność - czyli Martina Luthera Kinga i radykalnego Malcolma X, to ten drugi bardziej pasuje do aktualnej rzeczywistości. I znowu wróciliśmy do sytuacji, w której w społeczności afroamerykańskiej ścierają się te dwa stanowiska.