Zabójczy umysł i jego pomocnik
Jeżeli gdzieś w świecie rzeczywistym istnieje odpowiednik doktora Hannibala Lectera z "Milczenia owiec", to siedzi on w więzieniu o maksymalnym rygorze we Florence w stanie Kolorado. Stamtąd dowożą go do Los Angeles na proces, który pewnie zakończy się dla niego wyrokiem śmierci.
Nazywa się Barry Byron Mills, ale członkowie Bractwa Aryjskiego, więziennego gangu, którym dowodzi, mówią o nim krótko i z szacunkiem - Baron. Ma 56 lat, kiedy jednak jego adwokat Mark Fleming próbował przedstawić go ławie przysięgłych jako steranego życiem pana w średnim wieku, który pragnie tylko spokoju, dziennikarzom na sali rozpraw zebrało się na pusty śmiech. Zwłaszcza, że nieco wcześniej sędzia David Carter zapowiedział Millsowi: - Nie będę tolerować złych spojrzeń w stronę świadków. Proces szefów Bractwa Aryjskiego, który ruszył w marcu, przejdzie do historii USA. W akcie oskarżenia wymieniono 16 morderstw. I 16 usiłowań morderstw. To właściwie kilka skoordynowanych procesów w siedmiu różnych hrabstwach Kalifornii. W jednym miejscu przeprowadzenie rozprawy byłoby zbyt ryzykowne.
16 to szczęśliwa cyfra oskarżenia. Na ławie prokuratorzy posadzili 16 członków gangu, którym grozi kara śmierci. I jeszcze kilku innych, którzy mogą dostać po kilkaset lat więzienia. Baron i jego najbliższy adiutant Tyler "Wrak" Bingham skazani są już na wielokrotność dożywocia. Prokurator mógł żądać tylko jednej kary - śmierci. Uzbrojeni po zęby strażnicy przywożą Barry'ego Millsa na salę rozpraw, a tam natychmiast przykuwają jego jedną rękę do ciała, a ciało łańcuchem do podłogi. Drugą rękę zostawiają wolną, żeby Baron mógł robić notatki ołówkiem. Wodza Bractwa Aryjskiego strażnicy nie spuszczają z oka, bo kto by nie pamiętał, co wyprawiał z ołówkiem doktor Lecter. Nie patrzcie na jego zdjęcie zbyt długo, bo jest szansa, że wam się przyśni i nie będzie to najsłodszy ze snów. O braciach aryjskich w USA mówią, że to najlepsi mordercy, jakich wyprodukował ten kraj po komandosach z elitarnej jednostki Delta Force. Gang powstał w roku 1964 w osławionym więzieniu San Quentin. Ale dopiero teraz dobrał się do
niego prokurator Gregory Jessner, łagodny wegetarianin o sympatycznej twarzy młodzieńca, a w głębi serca jeden z największych łowców gangsterów w Ameryce. Ma na koncie między innymi rozbicie rodziny handlarzy narkotyków Compton Coxes i zapuszkowanie dwóch bojówkarzy Żydowskiej Ligi Obrony, którzy chcieli wysadzić w powietrze meczet w Culver City. Bractwo Aryjskie rozpracowywał od roku 1992 systematycznie i cierpliwie, przegryzając w przerwach na lunch sałatkę grecką z tostami z ciemnego pieczywa.
Ministerstwo narkotyków
Barry Byron Mills trafił do puszki w roku 1976. Za drobiazg - napad na bank. Szybko został jednym z liderów gangu braci aryjskich. 20 maja 1979 roku w więzieniu w Atlancie pociął na kawałki pierwszego współwięźnia. Oto rekonstrukcja tego morderstwa na podstawie aktu oskarżenia: ofiara nazywała się John Mazloff. John był członkiem bractwa, ale podpadł, bo ocyganił innego członka gangu przy jakiejś narkotykowej transakcji. Baron zwabił go do pomieszczenia rekreacyjnego. Pretekst - miał zrobić Mazloffowi tatuaż. Ale wykonanym z rozbitej świetlówki nożem ciął o wiele głębiej, niż wymaga tego takie upiększenie ciała. Johna Mazloffa znaleziono w kilku kawałkach. Największym kapitałem Barona nie była jednak sprawność manualna, tylko mózg. Już w roku 1980 Mills stworzył trzyosobową Komisję Federalną, żeby skutecznie zarządzać gangiem. Komisja wydawała wyroki śmierci albo aprobowała wyroki śmierci sugerowane przez zwykłych członków gangu. Zarządzała też biznesem narkotykowym. 10 lat później interes tak się rozrósł,
że Baron musiał założyć dodatkowo kilkunastoosobową Radę. W roku 1997, żeby usprawnić rządzenie, podzielił Radę na ministerstwa: bezpieczeństwa, narkotyków, gier hazardowych i gospodarki. Dwa lata później zlikwidował ministerstwo bezpieczeństwa - możliwe, że przestało być potrzebne. Aryjskim braciom w więzieniach nikt już nie podskoczył. Baron i jego przyboczni byli cierpliwi. W roku 1982 wydali wyrok na członka swojego gangu Thomasa Lamba za to, że nie udało mu się zabić na zlecenie innego więźnia i nie chciał próbować po raz kolejny. Lamb zaraz potem wyszedł na wolnosć, ale kiedy sześć lat później trafił z powrotem za kratki do zupełnie innego więzienia, nie przeżył tam nawet doby.
Korporacja Zła
Akt oskarżenia nazywa rzeczy po imieniu - Baron i spółka stworzyli "przedsiębiorstwo" w rozumieniu amerykańskiego prawa. Zabijali ludzi i terroryzowali całe więzienia dla czystej satysfakcji albo dla kaprysu chorego, choć genialnego umysłu Barona. Ale najczęściej niszczyli innych dla pieniędzy. Oskarżenie twierdzi, że z więzienia Baron dowodził wielkim biznesem gier hazardowych, dystrybucji narkotyków i stajnią płatnych morderców. Zatrudniał specjalistów od materiałów wybuchowych, chemików, prawników i zwykłych zabijaków. Werbował do gangu więźniów, którym kończyły się wyroki i właśnie mieli wyjść na wolność, żeby mieć armie po obu stronach krat. Co najmniej dwa razy Baron wydał zlecenie morderstwa na zamówienie szefa nowojorskiej mafii Johna Gottiego. Musiały to być trudne przypadki, skoro Gotti nie mógł poradzić sobie z nimi swoimi siłami.
W więzieniach jak USA długie i szerokie Baron handlował tak zwanymi fuck boys - seksualnymi niewolnikami zmuszanymi do prostytucji. Nałożył podatki na rzecz gangu na wszystkich białych więźniów, którzy mieli jakiekolwiek dochody. Szefowie Bractwa zrobili z gangu rodzaj Mensy, której członkowie, zamiast osiągać świetne wyniki w testach IQ, musieli umieć jak najskuteczniej zabić - na rozkaz, bez zbędnego myslenia. Podobno do gangu próbował się dostać Charles Manson, który dowodził bandą morderców rodziny Romana Polańskiego, ale mu się to nie udało. Okazał się za miękki. Jeden ze strażników z ciężkiego więzienia w Pelican Bay, gdzie siedziało wielu aryjskich braci, tak opowiadał o ich zajęciach: - Ćwiczyli po kilka godzin dziennie, bez wytchnienia, pompki, przysiady, co się tylko dało na czterech metrach kwadratowych. Ćwiczyli się też w znoszeniu bólu - umieli wybić sobie stawy, żeby uwolnić się z kajdanków. Bracia aryjscy na rozkaz Barona doskonalili styl ulicznej walki na noże zwany stylem gladiatora. Nie
dość, że skuteczny, jest on także bardzo widowiskowy. Widowiskowość zabijania ma znaczenie dla efektu, jaki wywołuje w psychice obserwatora. Bracia w więziennych bibliotekach studiowali atlasy anatomii, żeby precyzyjniej uderzać: wyrywać tętnice, przebijać wątrobę, łamać kark. Barry Byron Mills był genialnym psychologiem i menedżerem swojego "przedsiębiorstwa". Członkom gangu dawał poczucie, że stają się elitą. Żeby zostać aryjskim bratem, trzeba było być wprowadzonym przez innego członka, przejść okres stażu, a w końcu złożyć uroczystą przysięgę lojalności i deklarację, że odda się życie za Bractwo. Precyzyjny mózgowiec Baron mógł się wyżyć intelektualnie. Rozkazy egzekucji członkowie gangu pisali do siebie niewidzialnym atramentem zrobionym z moczu (stawał się widoczny po podgrzaniu kartki). Stosowali szyfr, jaki wymyślił filozof sir Francis Bacon. Cytowali Nietzschego, Machiavellego, Tolkiena i Hitlera. Tylko w tatuażach gang poszedł w banał. Oto ich motywy: trzy szóstki wpisane w swastykę, napis "Biała
Duma", rysunek wściekłych wikingów albo białej irlandzkiej koniczynki. Baron wymyślił swoim żołnierzom mało oryginalne, ale złowrogie motto: "Zabij albo zgiń".
Wilk hawajski
Żeby postawić członków Bractwa Aryjskiego przed obliczem sędziego Cartera, cztery różne instytucje bezpieczeństwa publicznego przez lata przeprowadziły setki przesłuchań i ponad sto przeszukań domów oraz cel więziennych w 12 stanach. A wszystko zaczęło się od skromnego agenta Biura Alkoholu, Tytoniu, Broni i Materiałów Wybuchowych (które zwalcza przestępstwa związane z tymi towarami) Michaela Halualaniego. W walentynki roku 1995 z dwoma policjantami miał aresztować Russella Hinmana, członka Bractwa Aryjskiego, bo ten zapomniał wrócić z przepustki do więzienia. I aresztował. Ale najpierw Hinman ostrzelał agenta i policjantów, potem próbował uciekać samochodem, mimo że dostał dwie kulki w brzuch. Kiedy walnął autem w drzewo, wyczołgał się spod niego i kuśtykając, ostrzeliwał się i biegł dalej. Znalazły go dopiero policyjne psy w podziemnym dole kryjówce w jednym z okolicznych ogrodów. - Co to za cyborg? - pomyślał Michael Halualani. Od 1995 badał kryjówki aryjczyków, punkty kontaktowe, śledził członków gangu,
którzy opuszczali więzienia. To on zebrał większość dowodów wykorzystanych przez prokuratora Jessnera. W świetle tych dowodów twierdzenia obrońców, że Bractwo Aryjskie to stowarzyszenie powołane wyłącznie w celu ochrony swoich członków przed czarnymi i latynoskimi gangami, brzmią odrobinę blado.
O ile agenci FBI to eleganccy faceci w ciemnych garniturach, którzy działają przynajmniej we dwójkę (mniej więcej tacy, jakich oglądamy na filmach), to agenci Biura Alkoholu, Tytoniu, Broni i Materiałów Wybuchowych są samotnymi wilkami w zwykłych ciuchach, którzy jak się uczepią śledztwa, to nie popuszczą. Dokładnie kimś takim jest Halualani, pół Japończyk, pół Hawajczyk, znakomity surfer. - Gangom więziennym chodzi o władzę i robienie interesów. Przynajmniej przywódcom takim jak Mills. Zwykli kaprale pewnie wierzą w rasistowskie idee białej supremacji i inne ideologiczne ozdobniki- mówi "Przekrojowi" Ed Cohn, dyrektor wykonawczy amerykańskiego Ogólnokrajowego Stowarzyszenia Związków Detektywów Zwalczających Gangi. Dowodem na to, że chodzi o kasę, jest choćby fakt, że kiedy się to opłacało, Baron wchodził w strategiczne sojusze z gangami latynoskimi, a raz nawet z czarnymi z gangu El Rukins z Chicago. Co na to wszystko adwokaci Millsa? Żądają wycofania z procesu zeznań świadków prokuratora Jessera, byłych
aryjczyków. Powód? Prokurator dostarczał im do więzienia pieniądze, telewizory z kablówki, zapewniał dostęp do Internetu i DVD z pornofilmami, jedzenie z restauracji i firmowe buty Nike. Za takie rarytasy mieszkaniec ciężkiego więzienia w USA odda resztki duszy albo zezna, nawet pod przysięgą, że na spacerniaku wylądowało UFO.
Ale prokurator twierdzi, że musiał zastosować specjalne środki. Bo gra toczy się o wielką stawkę - o to, kto będzie rządził amerykańskimi więzieniami: aryjscy bracia czy strażnicy. - Gangi więzienne w USA sa coraz silniejsze także dlatego, że amerykańskie więzienia są coraz bardziej przepełnione. Im większe zagęszczenie więzień, tym większa przestępczość i tym mniejszy sens ma jakiekolwiek mówienie o resocjalizacji. Jak dotąd żadna akcja nie pomogła ograniczyć potęgi gangów. Może teraz to się uda, jeśli zapadną surowe wyroki- mówi Ed Cohn z cieniem nadziei w głosie.
Nie trzeba powtarzać
Jest sierpień 1997 roku. Baron ogłasza wojnę z czarnymi. Krótką notką zapisaną moczem: "Wojna z DC". Notka dociera do więzienia w Lewisburgu w Pensylwanii 28 sierpnia. Jeszcze tego dnia ginie tam dwóch czarnych więźniów, dwóch innych trafia z ranami do szpitala. DC to skrót od nazwy czarnego gangu więziennego - Black DC. Wojna aryjczyków z tym gangiem trwała cztery lata. W amerykańskich więzieniach mordowano rocznie po kilkudziesięciu więźniów, przeważnie czarnych. Bracia aryjscy byli piekielnie skuteczni. Choć nie stanowią więcej niż 10% więźniów, mają na koncie jedną czwartą wszystkich zabitych za kratami w ostatnich latach.
Lektura aktu oskarżenia przeciw Bractwu Aryjskiemu w przerażający sposób pokazuje skuteczność i logikę działania tego gangu. Oto fragment: Akapit 51: W czerwcu 1980 lub wcześniej oskarżony Barry Byron Mills powiedział członkowi Bractwa Aryjskiego George'owi Harpowi, że zarządza zabicie Roberta Hogana. Akapit 52: Przed 8 czerwca 1980 George Harp powiedział członkowi stowarzyszonemu Bractwa Aryjskiego Everettowi Van Burkettowi, że oskarżony Barry Byron Mills kazał zamordować Roberta Hogana. Akapit 53: 8 czerwca 1980 albo wcześniej Everett Van Burkett zamordował Roberta Hogana, zadając mu śmiertelne ciosy nożem. Prosty łańcuch przyczynowo-skutkowy: Baron nie musiał dwa razy powtarzać. Prokuratura nie ma wątpliwości - na śmierć zasłużył bardziej niż ktokolwiek inny. Ale nie wiadomo, czy egzekucja Millsa polepszy sytuację w amerykańskich więzieniach. Ekspert od kary śmierci, profesor sojologii Michael Radelet, twierdzi, że nie: - Niektórzy członkowie gangu pewnie chcieliby tak zginąć. Ludzie zostają bohaterami
po egzekucji. Tylko po co tworzyć ich legendę? Ed Cohn z Ogólnokrajowego Stowarzyszenia Związków Detektywów Zwalczających Gangi uważa, że trzeba wysłać Millsa i jego braci na tamten świat: - Facet na to zasłużył. A czy go zabiją, czy nie, to nie sprawi wielkiej różnicy. On i tak jest już legendą.
Marcin Fabjański