Z długoletniej depresji wyrwał go rower. Teraz planuje kolejną wyprawę
Gdy Przemek wchodzi do słabo oświetlonego pomieszczenia, przestaje widzieć. Nie widzi też osób, które stoją obok niego. Jeszcze w maju tego roku, gdy rozmawiał z Wirtualną Polską, jego pole widzenia lekarze oceniali na 20 proc. Dziś to tylko 8 proc. - Zostało mi mniej czasu, niż się spodziewałem - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską 35-letni Przemek Zaręba, który cierpi na zwyrodnienie barwnikowe siatkówki.
29.07.2016 | aktual.: 03.08.2016 19:17
Przemkowi zmniejsza się kąt i pole widzenia oraz widzenie w zależności od stopnia oświetlenia - Boję się, że gdy przyjdzie ten najgorszy moment, który jest nieunikniony, gdy przestanę widzieć, depresja wróci. Boję się też, że wtedy sens wszystkiego, co do tej pory zrobiłem, gdzieś mi umknie. Tym bardziej, że jestem całkiem sam. Najbliższa rodzina mieszka za granicą. Wszystko muszę robić w pojedynkę. Zima jest najgorsza. Pamiętam ostatnią. Miałem 40 stopni gorączki. Nie byłem w stanie zwlec się z łóżka. Na dworze mróz, w domu też zimno, bo nie miałem siły napalić w piecu - opowiada.
Z długoletniej depresji wyrwał go rower. Podróż na dwóch kółkach trasą Green Velo, liczącą 2 tys. km, miała być ukoronowaniem jego walki. Plan wyprawy zmienił się dzień przed wyjazdem. - Zaważyła kwestia finansowa. Z punktu, do którego pierwotnie miałbym dojechać, musiałem wysłać rzeczy i sprzęt z powrotem do domu. Kosztowałoby mnie to minimum 800 złotych. Pomyślałem, że za takie pieniądze mogę przecież spróbować przejechać kilkaset kilometrów więcej. Na całą wyprawę miałem 1,5 miesiąca. Chciałem przejechać wokół całą Polskę. Ruszyłem z Łomży i pojechałem w kierunku Suwałk - opowiada Przemek. Dotarł do Międzyzdrojów. Stamtąd odbił na południe. W Bolesławcu skręcił na wschód i dojechał do Rzeszowa. Objechał rowerem 3/4 Polski. - Na resztę zabrakło mi czasu, ale w sierpniu zamierzam dokończyć tę trasę - mówi Wirtualnej Polsce Przemek.
"Zimna Zośka"
- Dzień przed wyjazdem zapodział mi się licznik kilometrów. Może lepiej? Szczęśliwi kilometrów nie liczą. Gdybym miał go przed sobą i widział kolejne kilometry, pewnie czułbym się bardziej zmęczony. Nie ważyłem też roweru. Wszyscy tak robią. Ja nie. Gdybym wiedział ile waży, zapewne jechałoby mi się dużo ciężej. Gdy ludzie pytali, ile muszę udźwignąć, odpowiadałem: "mój rower waży tyle, ile powinien" - opowiada Przemek.
Na pożyczonym rowerze, z wypchanymi sakwami pokonywał kolejne kilometry. Jeszcze wtedy nie wiedział czym jest "zimna Zośka". - Uświadomiłem sobie, że wyruszyłem chyba w najgorszym momencie - wspomina w rozmowie z Wirtualną Polską Przemek. W połowie maja temperatura w nocy spadała do zera. W ciągu dnia słońce też nie rozpieszczało. Góra 4 stopnie Celsjusza i mżawka. - W końcu dojechałem do punktu odpoczynku. Gdy wszedłem do pomieszczenia poczułem, że płonie mi całe ciało. Byłem niesamowicie wychłodzony - mówi podróżnik. Ktoś mu wtedy napisał: "jeżeli przetrwałeś 'zimną Zośkę', już nic cię nie złamie". - Miał rację - przyznaje Przemek.
Później przyszła kolejna próba, na którą zostały wystawione jego wytrwałość i siły. - Był taki jeden dzień. Część trasy Green Velo. Nigdzie nie było komunikatów i ostrzeżeń, że na całej trasie nie ma sklepów. Nie miałem ani jedzenia, ani wody. Po drodze nie było też żadnego domu, do którego mógłbym zapukać i poprosić o uzupełnienie bidonów na wodę. Byłem ekstremalnie wycieńczony. Ale przetrwałem - wspomina.
"Legendarna gościnność"
Spał przede wszystkim w namiocie. Dopiero kiedy pogoda dała mu w kość, a ubrania były całkiem przemoczone, szukał na nocleg taniego pensjonatu. Zdarzały się też sytuacje, które Przemek określa mianem "legendarnej gościnności Polaków". - Ludzie przez Facebooka zapraszali mnie do domu na herbatę i coś do jedzenia. Zdarzało się, że zostawałem u nich na dwa, trzy dni. Oprowadzali mnie po swoim mieście, pokazywali najpiękniejsze miejsca. Najbardziej zaskoczyła mnie sytuacja w piątym dniu mojej podróży. Byłem pod Węgorzewem, gdzie miałem poszukać jakiegoś noclegu. Dwoje ludzi zobaczyło mnie, jak stoję przy rowerze załadowanym tobołami i próbuję zrobić sobie zdjęcie. Nie znali mojej historii z internetu. Byłem dla nich zupełnie obcym człowiekiem. Zaprosili mnie na kanapkę i herbatę. Nie chciałem robić im problemu, ale byli bardzo uparci. Zaproponowali, bym został na noc. Rozbiłem namiot w ich ogródku. Dostałem kolację i śniadanie. Na drogę zapakowali mi kawałek swojskiej wędliny i ciasto - opowiada Przemek.
Nie zawsze było jednak przyjemnie. Zdarzali się i tacy, którzy kosztem Przemka chcieli wypromować swój biznes. - Jeden z pensjonatów na trasie Green Velo, jeszcze przed wyjazdem, zaproponował mi darmowy nocleg i posiłek. Gdy dojechałem na miejsce, a oni zorientowali się, że nie ma ze mną kamer i telewizji, wycofali się. Stwierdzili, że nie mają w tym żadnego interesu - wspomina.
Marsz po wspomnienia
Przemek podróżował samotnie. Miał dużo czasu na przemyślenia. - Bałem się powrotu do domu. Miałem rację. Po przyjeździe do domu poszedłem do lekarza. Wyniki wskazały na 8 proc. pola widoczności. Byłem załamany. Przecież jeszcze przed podróżą widziałem w 20 proc. Nagle okazało się, że zostało mi mniej czasu, niż zakładałem. Cholernie się boję. Gdy wyszedłem z przychodni, nie mogłem powstrzymać łez. Po kilkuset metrach pomyślałem: "nie mogę się w tej chwili poddać i załamać. Muszę walczyć o to, by czas, który mi został, wykorzystać najlepiej jak się da". Nie ma już dla mnie ratunku, a załamywanie się i płacz nikomu nie pomoże - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Przemek.
Okazało się, że wyprawa Przemka miała większy sens, niż na początku zakładał. Robiąc coś dla siebie, przede wszystkim pomógł innym. Zupełnie nieświadomie. - Byłem zaskoczony konsekwencjami, które przyniosła moja podróż. Przecież ja tylko jechałem na rowerze - opowiada. Do Przemka napisało wiele osób, które tak jak on, zmagają się z niepełnosprawnością czy depresją. "Nie znamy się, ale mamy ze sobą wiele wspólnego - jestem, tak samo jak ty, zapalonym rowerzystą i niestety też cierpię na tę samą chorobę. Staram się jeździć w nieznane i pokonywać swój strach - ale chyba nigdy już nie odważę się na samotne nocowanie pod namiotem - gdzieś na dziko. Nawet jeśli miałbym 50 najlepszych latarek. Chociaż, z drugiej strony - jeśli tobie się to udało... to kto wie? Może, któregoś pięknego dnia kupię namiot i sakwy, i pojadę w nieznane? Jak widzisz - to co robisz, ma sens. I to większy, niż myślisz. Wlewasz odrobinę nadziei w serca ludzi, którym wydaje się, że już nic nie mogą" - czytamy w jednym z wielu listów, które
otrzymał Przemek.
Opinie ludzi i szybszy, niż się spodziewał postęp choroby, zrodziły w jego głowie kolejny, wydawałoby się szalony pomysł. Niemal 700 km pieszej wędrówki. Z Zakopanego do Gdańska. - Chciałbym ruszyć we wrześniu. Na przejście tej trasy daję sobie miesiąc. Zawsze powtarzam, że nie ma być łatwo, tylko ciekawie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Przemek. Ma już doświadczenie, zapał i wsparcie ludzi. Ma też bardzo niewiele czasu na to, by zobaczyć jak najwięcej. To będzie marsz po radość i obrazy, do których będzie wracał myślami, gdy już całkowicie straci wzrok.
Więcej o wyprawie Przemka można przeczytać na jego stronie internetowej.