Jedni opuszczają Charków, inni do niego wracają. Są też tacy, którzy nie wyjechali bez względu na wszystko. "Wszystko" może oznaczać śmierć. Wyzwolenie znacznej części obwodu charkowskiego dało miastu nadzieję, ale życie w nim to nadal loteria.
### Halina. Wrócić
Dotąd nie wiem, czy dobrze zrobiliśmy.
Na początku trudno było wyjechać. Przez pierwszy miesiąc wojny chowaliśmy się w metrze, potem u znajomych w piwnicy. Po cichu liczyliśmy, że wszystko się uspokoi. Kiedy trafili w nasz blok, zrozumiałam, że nie ma na co czekać.
Pojechaliśmy do mojej matki, do Berdyczowa. Trzy miesiące w rodzinnych stronach, z dala od rosyjskich bomb i artylerii. Niby spokój, szef zgodził się na pracę zdalną, a jednak ciągnęło mnie do własnego domu, do życia, które tak długo budowaliśmy i tak bardzo kochaliśmy.
Nie wytrzymałam. Nie można w nieskończoność żyć w zawieszeniu. Powiedziałam mężowi: wracamy.
Wsiedliśmy do samochodu. Minęliśmy Kijów, potem Połtawę, a mnie ogarniały coraz większe wątpliwości. Patrzyłam przez szybę i zastanawiałam się: czy zobaczymy choćby namiastkę dawnego życia?
Mieliśmy domek niedaleko Charkowa. 7 km od rosyjskiej granicy. Wymuskana, ukochana działka. Dom budowaliśmy przez lata. W styczniu mąż skończył ostatnie prace wykończeniowe. Rozłożył dywan w salonie. Ja powiesiłam zasłonki. Dom był gotowy. Świętowaliśmy roczek naszego wnuczka.
Pierwszego dnia wojny Rosjanie zajęli naszą działkę. Ukradli wszystko. Zostały gołe ściany.
Syn z rodziną na dobre wyjechał z miasta. A kiedyś mieszkał kilka bloków dalej. Nie będzie już spacerów z wnuczkiem. Nie będzie rodzinnych spotkań. Bo i jak mogłyby być, skoro nasz blok leży na wschodnim krańcu miasta, w zasięgu rosyjskiej artylerii. Wyzwolenie znacznej części obwodu charkowskiego dało nam olbrzymią ulgę, ale niewiele zmieniło. Rosjanie nadal mogą ostrzeliwać miasto ze swojego terytorium – do granicy jest zaledwie 30 km.
Kiedyś wszystko odbudujemy, ale na razie mieszkamy w wynajętej klitce w centrum miasta. Jest to tak zwana "stalinka" - stare budownictwo, szerokie na pół metra mury, wykonane z niepalnych materiałów. Czasem wpadamy do naszego starego mieszkania. Posprzątać, zabrać jakieś rzeczy. Każdy pretekst jest dobry. Ale jak staję przy klatce schodowej i patrzę na zniszczone górne piętra bloku, rozumiem, że strach jest silniejszy od tęsknoty.
Sąsiad umieścił na bloku kamerę. Stamtąd jest dobry widok na rosyjski Biełgorod. Widać wylot każdej rakiety. Zapłon i długi ognisty ogon. Śmierć i zniszczenie pędzące z niesamowitą prędkością. Telefon piszczy. Przychodzą powiadomienia: mamy 40 sekund, żeby schować się do łazienki.
Nie chodzimy już do schronu. Nikt nie chodzi, bo na dłuższą metę nie da się tak żyć.
Czasem zrywamy się z łóżka kilka razy w nocy. Rano przychodzę do pracy nieprzytomna, patrzę na ludzi, wszyscy są tak samo niewyspani i zmęczeni.
Niby do miasta już wróciła większość mieszkańców. Władze mówią, że w Charkowie teraz mieszka 1,1 mln osób. Przed wojną było 1,5 mln. Kursuje coraz więcej autobusów. Za kółkiem siedzą kierowcy w kuloodpornych kamizelkach. Coraz więcej jest otwartych sklepów spożywczych, knajp. Ale ulice są puste.
Ludzie przemykają w pośpiechu. Byle do metra. Z metra - byle do domu. A z tyłu głowy zawsze ta sama myśl: gdzie dziś przyleci? Czy ostrzelają budynki mieszkalne? A może uderzą w obiekty infrastruktury krytycznej i skończy się prąd, ogrzewanie, woda, stanie metro?
Wróciliśmy. Ale nadal nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze.
### Iryna. Wyjechać
Iryna siedzi na szpitalnym łóżku we Lwowie. Uważnie patrzy na 12-letniego syna. Gleb leży naprzeciwko. Pod prawą piersią ma dużą, pooperacyjną ranę. Świeże szwy złączone czarną nicią. Rana dokucza, swędzi. Ale drapać jej nie wolno. Gleb chowa się w grę na komórce.
Czasem wychodzą na krótki spacer po szpitalnym korytarzu. Gleb powoli idzie przodem, a za nim Iryna. Trzyma w ręku woreczek drenażowy. Przez długą rurkę sączy się do niego płyn z opłucnej Gleba.
Oboje już wiedzą, że ukraińscy lekarze nie podejmą się bardzo trudnej operacji. Nie usuną odłamka rosyjskiej bomby, który zatrzymał się tuż przy sercu Gleba. Czeka ich leczenie za granicą. Jeszcze dłuższa rozłąka z rodziną.
A wszystko przez ten jeden dzień.
Bardzo długo nie chcieli wyjeżdżać z Charkowa. Liczyli, że sytuacja szybko się ustabilizuje.
- Chowaliśmy się w metrze. W tłumie takich, jak my, przerażonych ludzi. Tunelami kursowały setki osób. Z najbardziej oddalonych i ostrzeliwanych dzielnic szli po kilkanaście kilometrów na dworzec kolejowy w nadziei na ewakuację.
Wtedy nie chcieliśmy wyjeżdżać. Porzucić Charków, nasz dom, rodzinę, przyjaciół? Czekaliśmy. Po miesiącu zaczęliśmy coraz częściej wpadać do domu. Umyć się, przeprać rzeczy, przygotować ciepły posiłek. Któregoś dnia postanowiliśmy zostać na noc. Już nie wróciliśmy do metra.
Wydawało nam się, że nasza dzielnica jest bezpieczna. Skoro wcześniej jej nie ostrzeliwali, to czemu mieliby to robić teraz? Ale wzięli na cel pobliską promzonę (ukr. strefę przemysłową – red.). Pociski przelatywały tuż nad naszym osiedlem.
Postanowiliśmy, że na jakiś czas wyjedziemy na zachód kraju. Rzeczy już były spakowane. Załatwialiśmy ostatnie meldunki przed wyjazdem. Zabrakło jednego dnia.
Był poniedziałek, godzina 17.30. Wyjrzałam przez okno. Otoczone blokami podwórko. Na ławkach siedzą ludzie. Mężczyźni grają w szachy. Obok starsi chłopcy kopią piłkę. Mniejsze dzieci bawią się na placu zabaw. Gleb, z paczką przyjaciół, siedzi na zjeżdżalni.
Typowy letni wieczór, a ja czuję trwogę. Dzwonię do Gleba, proszę, żeby wracał do domu. Kiedy się rozłączam, na nasze podwórko spada bomba kasetowa.
Spada po cichu, na spadochronie. Tuż nad ziemią rozdziela się na dziesiątki mniejszych pocisków. Nie słychać alarmu. Od razu wybuchy. Brzmią jak petardy: Pach! Pach! Pach!
Za oknem robi się ciemno. W powietrzu wirują odłamki. Chmura kurzu. Padamy z mężem na podłogę. Wtedy słyszę krzyk Gleba na klatce schodowej:
Mamo, ratuj! Umieram!
Gleb wbiega do mieszkania, a za nim ciągnie się strumyk krwi. Kładziemy go na łóżko. Opatrujemy ranę na ręce. Ale krwi jest coraz więcej. Kołdra, dywan – wszystko jest czerwone. Mąż zdejmuje synowi koszulkę. Widzimy, że z boku, pod prawą piersią, jest rana. Malutka, ale chlusta z niej krew. Gleb jest w coraz gorszym stanie. Z ust wychodzi mu krwawa piana. Wymiotuje. Dociera do nas, że ma uszkodzone płuca. Wpadam w histerię. Mąż próbuje mnie odsunąć. Sam wymiotuje.
Po chwili zjawia się karetka. Medycy udzielają synowi pierwszej pomocy. Niedługo potem w naszym mieszkaniu zjawia się policja i telewizja wojskowa. Zamieszanie. Nie wiem, co się dzieje.
W szpitalu Gleba od razu zabierają na operację. Nikt nic nie mówi. Po kilku godzinach przychodzi lekarz. Mówi: "Wyciągnęliśmy Gleba z tamtego świata".
Odłamek przeszedł przez tkanki miękkie ręki, przeszył płuca, serce i zatrzymał się w osierdziu. Przypadek nieoperacyjny. Nikt nie wie, co dalej. Nie ma gwarancji, że przeżyje.
Znowu wpadam w histerię. Moje jedyne dziecko. Mogliśmy wyjechać wcześniej. Być daleko od rosyjskich bomb, spadających na place zabaw. Pielęgniarki wstrzykują mi lek uspokajający. Czuję pustkę.
Ale po kilku dniach Gleb zaczyna dochodzić do siebie. Trochę majaczy, próbuje zerwać się z łóżka i gdzieś pójść. Ale czuje się coraz lepiej. W końcu lekarze ewakuują go pociągiem medycznym do Lwowa.
W szpitalu salowa przynosi podwieczorek: czy pacjent zje drożdżową bułkę i mleko? Gleb na chwilę odkłada telefon. Prosi o bułkę. Matka dodaje zdecydowanym głosem: mleko też. Chłopiec nie protestuje. Potem ponownie sięga po telefon.
Piszą do niego koledzy. Ci sami, z którymi tego dnia siedział na zjeżdżalni na placu zabaw. Mieli więcej szczęścia. Mieszkali bliżej, zdążyli wrócić do domu, zanim zaczął się ostrzał. Teraz pytają: czy już wyzdrowiał? Kiedy wróci do Charkowa, aby znowu razem włóczyć się po podwórku?
Gleb odpowiada, że niedługo, ale oboje z Iriną wiedzą, że dopóki trwa wojna, do domu nie wrócą.
### Igor. Zostać
Igor ćmi papierosa pod swoim blokiem. Obojętnym wzrokiem patrzy na betonowe płyty, które groźnie zwisają ze zniszczonych górnych pięter. Trzymają się tylko na metalowych prętach.
Dookoła żywej duszy. Chodniki puste, zawalone gruzami. Trawniki porośnięte wysokimi chwastami. Ciszę co kilka minut przerywają dalekie, głuche grzmoty eksplozji.
Nieopodal bloku Igora są pola i obwodnica, która łączy się z trasą Biełgorod-Charków. Tędy rosyjskie wojska wkraczały do miasta. Kiedy zostały z niego wyparte, linia obrony przeniosła się tuż za jego blok. Teraz przesunęła się kilkadziesiąt kilometrów na wschód, w głąb obwodu.
W trakcie marcowej apokalipsy Północna Sałtiwka stała się najbardziej zniszczoną dzielnicą Charkowa.
Igor omiata wzrokiem osiedle. Gęsta zabudowa. Każdy blok to kilkanaście pięter. Na podwórku zawsze był rejwach. Krzyczące dzieci na placu zabaw. Spiskujące babuszki na ławkach przed domem. Na trzepaku ktoś z całej siły wali trzepaczką w dywan.
Teraz Północna Sałtiwka bardziej przypomina Prypeć – miasto duchów przy elektrowni atomowej w Czarnobylu. Osmalone czarne ściany, wybebeszone całe piętra. Ani jednej całej szyby. Niemal na każdym bloku widać ślady ostrzału. W opuszczonych mieszkaniach żyją gołębie. Trzepot ich skrzydeł odbija się echem na całe osiedle.
W upalne dni na ulicach unosi się słodkawy odór rozkładu. Im bliżej budynków, tym jest intensywniejszy.
Drzwi wejściowe do prawie wszystkich mieszkań są wyważone. W środku gruzy. Spod nich przebłyskuje dawne życie: tapeta w kwiatki, dziecięce zabawki, na wpół spalona kanapa. To, co ocalało z pożaru, rozkradli szabrownicy.
- Ludzie uciekali w popłochu. Porzucali wszystko – mówi Igor, wchodząc na swoją klatkę schodową. Jest czarna od sadzy. Śmierdzi spalenizną. Pod stopami trzeszczy potłuczone szkło.
Wspinamy się na szóste piętro. Tam kiedyś było jego mieszkanie. Dziś pozostały tylko metalowe elementy: sprężyny od materaca, sczerniały kaloryfer na ścianie, stelaż od żyrandola.
Cały życiowy dorobek Igora spłonął. Po antycznych meblach, które wyszukiwał i sam restaurował, po narzędziach, dzięki którym zarabiał, robiąc remonty, po rodzinnych pamiątkach zostały tylko góry popiołu.
- Trzydzieści lat spędziliśmy w tym mieszkaniu. Żona się załamała, a ja staram się żyć dalej. W pierwszych dniach wojny znajomi proponowali nam, żebyśmy wyjechali do Winnicy. Ale komu jesteśmy tam potrzebni? Tu jest nasze miejsce. Tu zostaniemy.
W najbardziej niebezpieczne marcowe dni Igor i jego żona przenieśli się do metra. Potem był miesiąc w piwnicy szkoły numer 111. Potem - wynajęty pokoik. Od bezczynności można zwariować.
W końcu nie wytrzymali. Na początku czerwca wrócili.
Blok ma cztery klatki schodowe, łącznie 240 mieszkań. Stał kompletnie pusty. Ani jednego człowieka. Tylko góry śmieci i gruzy.
Posprzątali, pościelili materac na wspólnym tarasie i tam zamieszkali. Lepsze to niż los uchodźcy, nawet we własnym mieście.
Jeden z sąsiadów dowiedział się, że Igor i jego żona wrócili. Zaproponował, aby zamieszkali u niego, na trzecim piętrze. Jego mieszkanie ocalało od pożaru, tylko szyb brakowało. Igor z żoną zasłonili folią puste ramy okien.
W lecie na Północną Sałtiwkę zaczęło wracać coraz więcej ludzi. Jedni wpadali tylko po rzeczy. Czasem musieli wynajmować alpinistów, aby po linach wspięli się na piętra, gdzie klatki schodowe zostały zniszczone. Ci z góry przesyłali zdjęcia tego, co ocalało – drobne rzeczy, pamiątki bliskie sercu.
Ale kilkanaście osób wróciło na stale. W dzień snują się po osiedlu jak duchy. Ktoś zbiera gałęzie, ktoś gotuje na podwórku, ktoś sprząta chodniki. Na osiedlu wreszcie słychać ludzki głos. Ktoś rozmawia albo kichnie w sąsiednim bloku, a dźwięki niosą się przez puste okna.
Igor ciągłe coś naprawia.
- Ludzie proszą, żeby zasłonić im okna folią albo dyktą. Nie chcę od nich brać pieniędzy. Została tu sama biedota, emeryci i samotni ludzie, którzy nie mają gdzie się podziać. Da ktoś 50 hrywien i dobrze. Będzie na chleb albo na fajki.
Każdy szuka zajęcia. Ola, szczupła 70-latka z gęstą pajęczyną zmarszczek na twarzy, pieli chwasty na klombie przy klatce schodowej. Są wyższe od niej. Wyrywa je gołymi rękami, otrząsa z ziemi, odkłada na kopczyk. Nawet nie mieszka w tym bloku. Chciała tylko czymś zająć głowę. Żeby nie myśleć, co dalej. Żeby nie zastanawiać się, co z jej synem walczącym na froncie.
Bliżej południa na Północną Sałtiwkę przyjeżdżają wolontariusze. Nieliczni mieszkańcy ustawiają się w kolejkę przy furgonetce. Ciepła zupa, kasza gryczana, sałatka, coś słodkiego. Igor z żoną czym prędzej wracają do domu.
- Zjemy ciepły posiłek i życie od razu wyda się trochę lepsze. Wieczorem nagrzejemy na ognisku wodę, umyjemy się. W misce zostanie czarny od sadzy płyn.
Ostatnio nasz blok oglądała komisja ds. odbudowy. Zbadali wszystko dokładnie. W piwnicy stoi po kolana wody, górne piętra zniszczone, ale fundamenty budynku są nienaruszone, ściany nośne wytrzymały. Nadaje się więc do odbudowy. Kiedyś, kiedy skończy się wojna.
A teraz? Teraz musimy przetrwać zimę bez ogrzewania i elektryczności. Musimy czekać.
***
Iryna i Gleb wyjechali do Niemiec na leczenie. W trakcie trwającej osiem godzin operacji lekarze usunęli odłamek rakiety. Życiu chłopca już nic nie zagraża.
Z Ukrainy Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski