Wybuch, chaos, tuszowanie prawdy. W Rosji kolejny incydent nuklearny to kwestia czasu
Od dekad katastrofy i wypadki atomowe w Rosji przebiegają według tego samego scenariusza. I będą się powtarzać, bo nic nie hamuje mocarstw przed pracami nad coraz bardziej wymyślnymi - i niebezpiecznymi - typami broni. Kwestią czasu - i przypadku - pozostaje, kiedy ten wewnątrzrosyjski - według władz w Moskwie - problem stanie się problemem całego świata. A na pewno naszego regionu.
Mężczyźni są nadzy, owinięci w przezroczyste torby.
Była jakaś eksplozja. Jaka? Tego ciężko ranni nie mówią. Lekarze ze szpitala w Siewierodwińsku koło Archangielska, niecałe 2 tys. km od północnych granic Polski, muszą podpisać umowy o zachowaniu poufności. Domyślają się, co to może być. Ale nie wiedzą na pewno. Potem u jednego z nich zostaje wykryty radioaktywny cez-137.
Ten sam pierwiastek, który uwolnił się po wybuchu w Czarnobylu.
Milczeć i nie roztrząsać
- Nikt - ani dyrektor szpitala, ani oficjele ministerstwa czy władze regionalne - nie poinformował personelu, że pacjenci byli radioaktywni - mówi potem dziennikowi "Moscow Times" pracownik siewierodwińskiego szpitala. Pragnący z oczywistych względów zachować anonimowość
Czwartek, 8 sierpnia, godzina 9:00 czasu wschodnioeuropejskiego. Czujniki sejsmiczne w Norwegii, Finlandii i Szwecji notują wstrząsy wskazujące na eksplozję. Miejsce: platforma morska na Morzu Białym niedaleko miejscowości Nionoksa koło Archangielska. W sieci wkrótce pojawiają się nieoficjalne doniesienia o wybuchu na poligonie rosyjskiej marynarki wojennej w tym samym miejscu. Zaczynają krążyć filmy pokazujące ratowników w antyradiacyjnych kombinezonach.
Około 13:00 czasu lokalnego pada pierwszy oficjalny komunikat. Strona internetowa miasta Siewierodwińsk informuje, że czujniki "zanotowały krótkotrwały wzrost poziomu promieniowania. Obecnie poziom wrócił do normy".
Wkrótce komunikat znika. Pojawia się za to komunikat rosyjskiego ministerstwa obrony: miała miejsce eksplozja na poligonie. Ale żadne niebezpieczne substancje nie zostały przez nią uwolnione.
Ludzie nie wierzą w informacje władz. Są doniesienia o panice. O wykupowaniu z aptek tabletek z jodem. "Radzą wszystkim, żeby zamknąć okna i pić jod. 44 krople na szklankę wody" - pisze w mediach społecznościowych Alina.
Władze działają chaotycznie. W Siewierodwińsku bawiące się na podwórku dzieci z przedszkola zaganiane są do wewnątrz. W przedszkolach, szpitalach zamykane są okna. Mieszkańcy Nionoksy otrzymują ostrzeżenie: z domów nie wychodzić, okna zamknąć. Ale ewakuacji nie ma. Władze wydają taki rozkaz dopiero sześć dni później. Zapewniają, że nie ma to żadnego związku z czwartkowym wybuchem. Chodzi o ćwiczenia na poligonie. Ale po kilku godzinach rozkaz odwołują.
Od początku w sieci pojawiają się informacje o ofiarach śmiertelnych. W piątek ministerstwo obrony mówi o dwóch zabitych. Dwa dni później Rosatom przyznaje, że zginęło pięciu pracowników firmy. To naukowcy związani z WNIIEF, Wszechzwiązkowym Instytutem Badawczym Fizyki Eksperymentalnej. Pracowali w oddziale nr 12, zajmującym się długofalowymi projektami - jak sama nazwa wskazuje - eksperymentalnymi.
Takimi, przy których łatwo o wypadek.
Spokojnie, to tylko awaria nuklearna
Niczym w Czarnobylu mijają godziny, a przyczyny wybuchu jakby samoistnie ewoluują. Początkowo mowa jest o wybuchu spowodowanym testami silnika konwencjonalnej rakiety na paliwo ciekłe. Potem władza zmienia narrację: wybuchło "izotopowe źródło zasilania" dla rakiety na paliwo ciekłe.
"Doszło do zbiegu różnych czynników, co często się zdarza przy testowaniu nowych technologii" - tłumaczy w komunikacie Rosatom.
Suchy język komunikatu budzi dreszcze. Ale eksperci są skonfundowani. Po co reaktor atomowy w rakiecie o napędzie ciekłym? Dziwią się także Rosjanie.
- Izotopowe źródło zasilania i paliwo ciekłe brzmi bardzo dziwnie, jeśli mówimy o poddźwiękowej rakiecie manewrującej - przyznaje w rozmowie z WP Dmitrij Stefanowicz, ekspert ds. broni nuklearnej z Instytutu Badań na rzecz Pokoju i Polityki Bezpieczeństwa w Hamburgu. Stefanowicz związany jest również z Rosyjską Radą Spraw Międzynarodowych, podległą MSZ w Moskwie.
Eksperci na Zachodzie szybko typują prawdopodobną przyczynę: eksperymentalną, ponaddźwiękową rakietę 9M730 Buriewiestnik ("Burzyk", ew. "Zwiastun burzy", od znanego wiersza Maksyma Gorkiego), w terminologii NATO nazwaną "Skyfall" - tak jak tytuł jednego z filmów o Jamesie Bondzie. Ale oficjalnego wytłumaczenia brak. Tylko "próby nowej technologii". "Zbieg różnych czynników". Ogólniki, które mają jedno zadanie: powiedzieć tyle, żeby nic nie powiedzieć.
Katastrofa w Nionoksie - i reakcja władz - nie różni się wiele od tych poprzednich.
Rosjanie dowiadują się ostatni
Wrzesień 2017 roku. Instytuty radiologiczne w całej Europie notują zwiększony poziom radioaktywnego rutenu-106 nad Uralem. Stężenie przekracza normę ponad tysiąckrotnie; radioaktywna chmura rozrzedza się potem i rozciąga na całą Europę.
Od początku podejrzany jest jeden: ośrodek przetwarzania odpadów nuklearnych Majak w Oziorsku w Uralu. Rosja przez dwa lata dementuje te doniesienia. Powołuje specjalną komisję do zbadania rutenu. Komisja w 2018 roku konkluduje, że nie można jednoznacznie wskazać źródła. Do innego wniosku dochodzi jednak komisja przewodzona przez Francję. Ponad 70 naukowców z całej Europy stwierdza, że emisja miała początek w Oziorsku. Rosatom, operator ośrodka, wciąż temu zaprzecza.
To nie pierwszy raz, kiedy widmo nuklearnej śmierci unosi się nad tym miejscem. Jeszcze do Majaka wrócimy.
28 kwietnia 1986 roku. Elektrownia atomowa w Forsmark w Szwecji notuje zwiększony poziom promieniowania pochodzącego z południa. Jako źródło wskazywany są okolice Kijowa. Podejrzenie pada na elektrownię w Czarnobylu.
Dwa dni wcześniej doszło tam do wybuchu reaktora nr 4. Miasto Prypeć ewakuowano dzień po wybuchu, ale kiedy Szwedzi kontaktują się z sowieckimi władzami, Moskwa zaprzecza. Dopiero następnego dnia wiadomość o katastrofie zostaje podana do publicznej wiadomości. Ale i wtedy mowa jest o pożarze, który został opanowany.
Pełną skalę katastrofy świat pozna znacznie później. 1 maja w oddalonym o 100 km od Czarnobyla Kijowie odbywa się tradycyjny pierwszomajowy pochód. Zdjęcia pokazują uśmiechniętych ludzi z portretami przywódców ZSRR.
29 września 1957 roku. Kombinat atomowy Majak w Oziorsku na Uralu. Wybucha zbiornik, w którym przechowywano radioaktywne odpady. Olbrzymia eksplozja wyrzuca skażone materiały do okolicznych rzek i jezior. Powstaje też chmura roznosząca promieniowanie na setki kilometrów.
Mieszkańcy Oziorska i okolicznych wsi nie są informowani o katastrofie. Pierwsze ewakuacje zaczynają się tydzień po zdarzeniu. Ostatnie – dopiero dwa lata później. Pierwsze wzmianki w prasie zachodniej pojawiają się w kwietniu 1958 roku. Pełne sprawozdanie - dopiero w 1976 roku. W Rosji pełne informacje na temat zdarzenia opublikowane zostają dopiero po upadku ZSRR.
Szacuje się, że w wyniku choroby popromiennej wywołanej incydentem w Oziorsku zmarło od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Skutkami katastrofy mogło zostać dotkniętych nawet pół miliona osób. Eksplozja w Majaku to trzecia najpoważniejsza katastrofa nuklearna w historii świata.
Znowu to zrobili
Skala wypadku nad Morzem Białym jest znacznie mniejsza. Szok wywołuje nie rozmiar katastrofy, ale powtarzający się schemat reakcji wcześniej radzieckich, dziś rosyjskich władz.
- To szokujące, że ludzie, którzy tam mieszkają – a co dopiero my - nie mają żadnego pojęcia, co naprawdę się stało - mówi radiu Echo Moskwy białoruska noblistka Swietłana Aleksijewicz, autorka "Czarnobylskiej modlitwy" i "Krzyku Czarnobyla". - Wygląda na to, że nie odrobiliśmy lekcji Czarnobyla i Fukushimy - dodaje.
- Komunikaty władz nie były aż tak sprzeczne. Ale ogólnie rzecz biorąc zrobiono to raczej źle - przyznaje Stefanowicz. - Jestem pewien, że gdyby oświadczenie, takie jak niedzielne wystąpienie przedstawicieli WNIIEF, zostało wystosowane w czwartek lub piątek, najlepiej przez wojsko, atmosfera byłaby spokojniejsza. Teraz to wygląda na brak strategii komunikacyjnej i odruchowy nacisk na ograniczanie informacji - dodaje.
... i znowu to zrobią
Katastrofa w Nionoksie nie była pierwszym nuklearnym incydentem. I nie będzie ostatnim. Tak przynajmniej uważa Jeffrey Lewis, światowej sławy ekspert z Middlebury Institute of International Studies w Monterrey w Kalifornii. Jego diagnoza przedstawiona w "Foreign Policy" jest prosta i przygnębiająca.
"Katastrofalna rosyjska próba rakiety z napędem nuklearnym udowadnia, że nowy globalny wyścig zbrojeń będzie oznaczał więcej nuklearnych wypadków" - pisze Amerykanin.
O nowym wyścigu zbrojeń mówi się od dawna. Nie bez przyczyny. Rok po roku odpadają kolejne elementy postzimnowojennego układu, które pomagały ograniczyć niebezpieczeństwo światowego konfliktu. W 2015 roku Rosja zakończyła współpracę z USA w ramach tzw. programu Nunna-Lugara, dzięki któremu - za amerykańskie pieniądze - mogła wzmacniać ochronę i kontrolę swojej architektury nuklearnej. W lipcu tego roku zerwany został traktat INF, czyli układ o całkowitej likwidacji pocisków rakietowych pośredniego zasięgu. Administracja Trumpa sygnalizuje też, że nie przedłuży "nowego STARTU", czyli traktatu ograniczającego liczbę głowic nuklearnych. A w międzyczasie do wyścigu włączyły się Chiny.
Czyj pocisk jest większy
Jakby na potwierdzenie tezy Lewisa, po katastrofie zabrał głos Donald Trump i ogłosił - parafrazując - że jego rakieta jest większa i lepsza niż rakieta Putina. "Mamy podobną, choć bardziej zaawansowaną technologię. Eksplozja rosyjskiej rakiety "Skyfall" sprawiła, że ludzie martwią się o powietrze wokół instalacji i daleko poza nią. Niedobrze!" - zatweetował prezydent po obejrzeniu porannej relacji w Fox News.
Putin, ustami swojego rzecznika Dmitrija Pieskowa, szybko odpowiedział, że to jednak jego rakieta jest lepsza. - Prezydent Putin wielokrotnie mówił, że rosyjskie osiągnięcia w tej dziedzinie przekraczają poziom innych państw i są dość unikalne - stwierdził Pieskow.
Ale to właśnie w tych osiągnięciach leży problem. Nowe rakiety mogą być bardziej zaawansowane, ale są też bardziej niebezpieczne - i to nie tylko dla ewentualnych wrogów. Kiedy w lutym 2018 roku Władimir Putin triumfalnie ogłaszał światu sześć projektów nowych broni nuklearnych, naukowcy na całym świecie łapali się za głowy.
Kto sieje burzę
Szczególną konfuzję wywołał projekt napędzanej reaktorem atomowym rakiety manewrującej, który w Rosji zyskał nazwę Buriewiestnik. W teorii, dzięki swojemu napędowi i niskiej trajektorii lotu, rakieta miałaby nieograniczony zasięg i byłaby trudno uchwytna dla systemów obrony przeciwrakietowej.
Ale - według naukowców - z punktu widzenia bezpieczeństwa byłaby szaleństwem.
- Wstawianie reaktorów nuklearnych na ruchome obiekty, takie jak rakiety czy torpedy, nie jest najbezpieczniejszą rzeczą na świecie. To dość nieodpowiedzialne - mówi WP Paweł Podwig, rosyjski naukowiec z Instytutu Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Badań nad Rozbrojeniem (UNIDIR). - Szczególnie, że wartość militarna takiego systemu jest niewielka lub wręcz żadna - dodaje.
Według ekspertów takich jak Jeffrey Lewis to właśnie próby silnika "zwiastuna burzy" stoją za ostatnią eksplozją. Przemawiają za tym m.in. zdjęcia satelitarne.
Jak mówi WP prof. Andrzej Strupczewski, rzecznik ds. energetyki jądrowej w Narodowe Centrum Badań Jądrowych w Świerku, projekt podobnej rakiety był już rozwijany przez USA w latach 50-tych i 60-tych. Jednak prototypowe rakiety szybko zyskały przydomek "kiwi", bo - tak jak ptaki z Antypodów - nie potrafiły się oderwać od ziemi. Wszystko ze względu na ciężar osłon reaktora atomowego.
- Amerykanie przerwali próby takiego systemu z powodów technicznych i politycznych. Ciężar osłon i konstrukcji jądrowej jest duży, co powoduje wzrost wagi rakiety. Rosyjskie próby były prawdopodobnie prowadzone bez wystarczających osłon. Amerykanie uznali te próby za zbyt ryzykowne - mówi Strupczewski. – I doszło do katastrofy, której się zawsze obawiano - dodaje.
Według USA nie był to zresztą jedyny incydent związany z Buriewiestnikiem. Poprzedni test nie zakończył się wprawdzie eksplozją, ale rakieta wpadła do morza po kilkunastu sekundach lotu.
Chore pomysły, chore skutki
Nie wszyscy są jednak przekonani, że to Buriewiestnik był źródłem katastrofy w Nionoksie. Dziury w teorii wykazał m.in. analityk Michael Kofman, który zwrócił uwagę, że dostępne informacje pasują również do innych tez. Problem w tym, że niekoniecznie mniej niepokojących. Chodzi np. o testy owianego tajemnicami projektu rakiety Skif. Skif to według plotek (istnienie projektu nie zostało nigdy potwierdzone) rakieta balistyczna o międzykontynentalnym zasięgu, umieszczona na dnie morza.
Konstrukcja takiej rakiety jest nie tylko zakazana przez międzynarodowe traktaty, ale - według jednego z ekspertów, z którymi rozmawiała WP - byłaby wręcz "jednym z najbardziej nieodpowiedzialnych ruchów dokonanym przez jakiekolwiek państwo nuklearne w ciągu ostatnich kilku dekad".
- Nie wykluczam, że chodzi o Buriewiestnika, ale w grę mogą wchodzić jeszcze bardziej chore projekty - zgadza się Stefanowicz. Ale zaznacza, że wyścig zbrojeń nie jest niczym nowym. - Wiele z programów, o których dziś jest głośno, zaczęło się przed Trumpem, a nawet przed Putinem. I tak, prawdopodobnie będzie więcej wypadków. Tak po prostu dzieje się, kiedy pracuje się nad nowymi typami broni - stwierdza ze stoicyzmem.
Po co zatem to robić? Zdaniem Pawła Podwiga, odpowiedź można by podsumować jednym zdaniem: "bo tak".
- Nie ma jednej przyczyny. To tak jak z katastrofą: zbieg różnych czynników. Najwyraźniej ktoś przekonał rosyjskie przywództwo polityczne, że nowe bronie/rakiety będą stanowić cenny dodatek [do rosyjskiego arsenału – red.], wzmacniając efekt odstraszania. Istnieje wiele systemów broni nuklearnej, zarówno w Rosji jak i w USA, które mimo znikomej wartości są nadal rozwijane.
- Różnica między rozwijaniem czegoś takiego jak Buriewiestnik a np. amerykańskimi pracami nad nowym ICBM nie jest fundamentalna. I to, i to jest z natury niebezpieczne. I nieodpowiedzialne - konkluduje Rosjanin.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl