PolitykaWybryki, "lepkie rączki" i szybka kariera

Wybryki, "lepkie rączki" i szybka kariera

Ataki i oskarżenia - nie zabrakło ich w pierwszym wywiadzie Mirosława Drzewieckiego, udzielonym od czasu przesłuchania przed komisją hazardową. Z Florydy były minister sportu grzmi, że Polska to „dziki kraj”. Nie słabną też emocje wokół Marcina Rosoła, byłego szefa jego gabinetu politycznego. O roli politycznych asystentów i o tym, jak powinna wyglądać odpowiedzialność polityków za swoich podwładnych, Wirtualna Polska rozmawia z prof. Wawrzyńcem Konarskim, politologiem ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Uniwersytetu Warszawskiego. – Rosół zbyt wiele osiągnął w zbyt młodym wieku. Za tę szybką karierę, miał do spłacenia dług wdzięczności wobec swego chlebodawcy. Kiedy pryncypałowi wszystko zaczęło się walić, w naturalny sposób zrobił z asystenta kozła ofiarnego – komentuje Konarski.

Wybryki, "lepkie rączki" i szybka kariera
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

Żyją w cieniu polityków, układają ich plany dnia, odnajdują zaginione dokumenty, redagują pisma, segregują korespondencję, umawiają spotkania – takie mamy wyobrażenie o pracy asystentów polityków. Obraz wyłaniający się przy okazji zeznań przed komisją hazardową polityków PO jest jednak zupełnie inny. Okazuje się, że Marcin Rosół w imieniu ministra przecinał czerwone wstęgi, regularnie grywał też np. w piłkę z premierem. Jak wynika z materiałów CBA, chciał załatwić stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego Magdalenie Sobiesiak, córce biznesmena działającego w branży hazardowej i znajomego Drzewieckiego. 24 sierpnia 2009 r. spotkał się z nią w warszawskiej restauracji Pędzący Królik. Według CBA to właśnie wtedy miał ostrzec Sobiesiak o zainteresowaniu CBA i kazać jej wycofać aplikację z Totalizatora.

Przypadek Rosoła nie jest wyjątkiem w polskiej polityce. To nie jedyny asystent, który stał się bohaterem politycznego skandalu. Przed nim było wielu takich, którzy zamiast pomagać swoim szefom w pełnieniu obowiązków, złamali im kariery. O tym, że asystent może przysporzyć nie lada kłopotów przekonał się m.in. Jerzy Jaskiernia (SLD). Współpraca z asystentem Maciejem Skórką kosztowała go obecność w polityce. Pod koniec 2003 r. wybuchła tzw. afera automatowa. Na posła lewicy padło podejrzenie, że wziął 10 mln dolarów łapówki za forsowanie korzystnych dla właścicieli salonów gier zapisów w ustawie o grach losowych. Do konkretnych rozwiązań prawnych miał go przekonać właśnie Maciej Skórka (właściciel tysięcy ,,jednorękich bandytów” i ,,Nowapolu”). Z zeznań znanego gangstera ,,Masy” wynikało, że firma Skórki miała być powiązana z politykami Sojuszu i gangiem pruszkowskim. Jaskiernia musiał się wtedy gęsto tłumaczyć. Prokuratura przesłuchiwała jego asystenta w związku z aferą hazardową. Ostatecznie nie postawiła
jednak zarzutów ani jemu, ani posłowi Jaskierni.

Nie jednego, ale dwóch kłopotliwych asystentów miał były przewodniczący komisji śledczej ds. PKN Orlen i członek komisji ds. służb specjalnych Józef Gruszka. Dla posła PSL zamieszanie z pracownikami skończyło się tragicznie. Marcin Tylicki, młody działacz PSL został aresztowany w związku z zarzutami o szpiegostwo na rzecz Rosjan. Asystent Gruszki miał ambasadzie rosyjskiej przekazywać informacje na temat możliwości przejęcia środków z funduszy pomocowych Unii Europejskiej. Kilka dni po aresztowaniu Tylickiego Gruszka po wypiciu filiżanki kawy dostał wylewu krwi do mózgu. Dwa lata później Tylickiego uniewinniono. Przed warszawskim sądem okręgowym toczy się obecnie proces, który Tylicki wytoczył o odszkodowanie i zadośćuczynienia za bezpodstawne oskarżenie i aresztowanie. To była druga wpadka "asystencka" Gruszki. Jesienią 2005 r. został aresztowany inny jego asystent społeczny Paweł D. Jemu prokuratura zarzucała związki z mafią paliwową, której kontaktami z Orlenem zajmowała się komisja śledcza. Pojawiły się
spekulacje, że był wtyczką mafii paliwowej.

O tym, jak asystent potrafi zrujnować karierę przekonał się też Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony narodowej w rządzie AWS. Latem 2001 r. „Rzeczpospolita” napisała, że jego najbliższy współpracownik Zbigniew Farmus w jego imieniu żądał łapówek od koncernów zbrojeniowych w zamian za załatwianie zamówień. Szeremietiewowi dziennikarze zarzucili, że wydaje więcej, niż zarabia. – Zarzuty pod moim adresem uznałem za absurd. Byłem też pewny Zbyszka – mówił polityk w rozmowie z „Polityką”. Kilka dni po publikacji "Rz" w spektakularnej akcji funkcjonariusze Urzędu Ochrony Państwa zatrzymali Farmusa na promie płynącym do Szwecji. Ogłoszono, że chciał uciec za granicę. Dużo później miało wyjaśnić się, że Farmus spędzał wakacje nad Bałtykiem i wybrał się promem na spotkanie z córką mieszkającą na stałe w Ameryce, która właśnie gościła służbowo w Europie. Ale ówczesny szef MON Bronisław Komorowski uznał, że Szeremietiew okłamał go zapewniając, iż Farmus jest w Polsce. Odwołał wiceministra ze stanowiska.
Powszechnie odebrano to jako sygnał, że w sprawie jest coś na rzeczy. Szeremietiew w procesie o korupcję w MON został uniewinniony. Ukarano go tylko grzywną w wysokości 3 tys. zł za bezprawne dopuszczenie swego asystenta do tajemnicy państwowej.

Kłopoty miał również poseł PiS-u Grzegorz Janik, kiedy wyszło na jaw, że zatrudniał w biurze piłkarza swojej drużyny, III-ligowego Energetyka ROW Rybnik. Napastnik drużyny Marek Kubisz pełnił przez blisko rok funkcję jego asystenta. - Nie jeździłem nigdy z prezesem do Sejmu, ani też nie pracowałem w jego biurze. Większość czasu spędzałam na boisku - przyznawał Kubisz, obecnie piłkarz Ruchu Radzionków. Sprawa współpracy posła Janika z byłym napastnikiem drużyny wyszła na jaw, dzięki kibicom ROW, którzy na forum internetowym zespołu rozpoczęli dyskusję na ten temat.

Swoich asystentów nie upilnował także polityk PO Janusz Palikot. Prokuratura Krajowa uważa, że jego byłemu asystentowi Krzysztofowi Ł. można postawić zarzuty w śledztwo w sprawie finansowania kampanii wyborczej posła. Chodzi o wybory w 2005 r., w czasie których wg prokuratury na kampanię Palikota ok. 50 osób przekazało łącznie 856,7 tys. zł. Kilku studentów zeznało wówczas, że pieniądze dostali od ówczesnego asystenta Palikota. Inny asystent Palikota, Piotr Sawicki pracował dla branży hazardowej. Fakt ten ujawnił poseł SLD Bartosz Arłukowicz. Palikot Sawickiego zwolnił, choć uważa, że ten nic złego nie zrobił. Jednocześnie zażądał od niego szczegółowego sprawozdania z jego działalności związanej z hazardem.

Dlaczego w polskiej polityce mieliśmy tak wiele przypadków „afer asystenckich”? Czy mamy problem ze standardami? – rozmowa z prof. Wawrzyńcem Konarskim, politologiem ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Uniwersytetu Warszawskiego.

WP: Joanna Stanisławska: Czy gabinety polityczne są „wynaturzone”? Taką opinię wyraził ostatnio Eugeniusz Kłopotek z PSL. Zgadza się pan z nim?

Prof. Wawrzyniec Konarski: - Opinia posła Kłopotka – w końcu polityka - jest z pewnością stronnicza i dotyczy w domyśle tych osób z politycznego establishmentu, z którymi jest mu nie po drodze. Gdy jednak spojrzymy na stronę praktyczną tej wypowiedzi, to często okazuje się, że asystenci i urzędnicy gabinetów politycznych są rekrutowani nie dlatego, że politycy potrzebują osób, których przestrogi wobec swoich posunięć byliby gotowi uwzględnić, tylko dlatego, że oczekują od nich aprobaty dla swego postępowania. Z tego punktu widzenia poseł Kłopotek ma rację. Tyle tylko, że to przewina bardzo wielu, nie tylko polskich, polityków. Mam wrażenie, że chętniej wolą oni mieć wokół siebie potakiwaczy niż ludzi głoszących opinie dyskomfortowe dla swoich szefów. I dlatego młodzi ludzie sądzą, że droga do kariery wiedzie przez konformizm. WP:

Na jakich zasadach powinni być rekrutowani kandydaci na funkcje asystenckie?

- Wyznacznikiem dobrego asystenta politycznego jest umiejętność oddziaływania na swojego przełożonego w taki sposób, żeby ten popełniał jak najmniej błędów. Obiektywnie dobry asystent winien mieć dar przekonywania swego pryncypała do tego, by ten nie robił głupstw. Dobierając kandydatów na swój „dwór” politycy powinni więc - dla swojego własnego dobra - kierować się wyłącznie ich kwalifikacjami. Te osoby powinny być kompetentne merytorycznie, posiadać konieczną w polityce intuicję, a jednocześnie mieć odwagę powiedzenia swojemu szefowi prawdy w oczy. Tymczasem w Polsce standardem jest, że poglądy podwładnych muszą być zbieżne z poglądami ich pryncypałów. A kiedy o mówieniu prawdy w oczy nie ma mowy, działalność polityczna prędzej czy później karleje. Polscy politycy częstokroć traktują swoich asystentów jako osoby na ich każde zawołanie, jako wręcz tych, którzy mają zmienić ołów w złoto. Ci młodzi ludzie bardzo często są zatrudniani po znajomości, bądź w wyniku nepotyzmu. W ten sposób się ich psuje. Błędem
polityków jest też przekonanie, że skoro osiągnęli stanowisko w sejmie lub ministerstwie, to znaczy, że potrafią gromadzić wokół siebie ludzi, którzy będą im posłuszni. Nie biorą pod uwagę, że ich asystenci mają swoje ambicje, że często chcą zrobić karierę za wszelką cenę. Sytuacja, w której rola asystenta takie osoby przerasta – jak sugeruje przypadek Marcina Rosoła - w ostateczności uderza w polityków. Bo jeśli polityk pokazuje, że nie jest ekspertem w doborze ekspertów, to znaczy, że nie ma predyspozycji do skutecznego zajmowania się polityką.

WP:

Jak daleko posunięta powinna być odpowiedzialność polityka za swoich podwładnych?

- Rozszerzająca. Pracodawca, który nie umie sobie dobrać asystenta, nie posiada odpowiednich cech psychofizycznych do tego, by sprawować swoje stanowisko. Jeśli ktoś nie jest w stanie zaprowadzić porządków we własnym otoczeniu, to tym bardziej nie poradzi sobie z kierowaniem sprawami państwowymi jako minister czy premier.

WP: Jak w tym wszystkim widzi pan sprawę Marcina Rosoła? Ma dopiero 31 lat, a już drugi raz musiał się tłumaczyć ze swojej politycznej działalności.

- Jeżeli pracownik nie ma kompetencji, ale robi szybką karierę, ma do spłacenia olbrzymi dług wdzięczności wobec swego chlebodawcy. Kiedy pryncypałowi wszystko się wali musi robić z asystenta kozła ofiarnego. To – jak sądzę - jest także casus Marcina Rosoła. To człowiek, który zbyt wiele osiągnął w zbyt młodym wieku. Może być oceniany jako ten, który doszedł do swojej pozycji idąc na przełaj i dlatego nie był w stanie docenić efektów swojej pracy. Każda nagła kariera, każdy efektowny awans powoduje, że taka osoba zaczyna traktować sukces jako coś, co jest zawsze na wyciągnięcie ręki. W konsekwencji usypia to jej czujność. Również partie, które odniosły nagły, spektakularny sukces (to ewidentnie przypadek Platformy), jako zbiorowości nie są w stanie zapobiec pęknięciom w swoim wizerunku, którymi stają się przypadki konkretnych osób. Patrzę na wysokie wyniki sondażowe dla PO z dużą obawą, bo uważam, że jest to nadmuchany balon. Platforma nie rządzi krajem dobrze, tylko efektownie. Funkcjonuje w niej wiele
osób, które nie są w stanie kontrolować swojego otoczenia i którym się wydaje, że mogą uprawiać politykę przypominającą zarządzanie prywatnym folwarkiem, co świetnie widać na przykładzie Chlebowskiego i Drzewieckiego. To są postawy, które są jeszcze lepiej widoczne na poziomie władzy lokalnej. W momencie, kiedy to wszystko osiągnie swój punkt krytyczny, wybuch może być nieprawdopodobnie silny.

WP: * W Polsce nie istnieje ograniczenie dotyczące liczby asystentów, niektórzy politycy mają po kilkunastu pomocników. Można odnieść wrażenie, że wielu z nich tej kwestii nie kontroluje. Może potrzebne jest prawne uregulowanie kwestii doboru osób na funkcje asystenckie?*

- Już za czasów gabinetu premiera Jerzego Buzka zakładano objęcie chętnych do pracy w służbie cywilnej systemem egzaminów. Ten pomysł został jednak zarzucony w trakcie najpierw rządów SLD, a później następnych. Czego by nie powiedzieć o rządach Buzka, to jednak podjął on próbę profesjonalizacji życia publicznego w aspekcie służby cywilnej. Te istotne reformy zostały zaniechane i wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli hołdowania postawom konformistycznym, które zostały już wielokrotnie wyśmiane chociażby w literaturze, np. w „Rewizorze” Gogola. Można by postulować stworzenie „Katalogu zasad dobrego asystenta” tyle tylko, że powstawałby on w sprzeczności z aspiracjami tych wszystkich osób, które w tej chwili pełnią funkcje asystenckie. Ten dobry pomysł najprawdopodobniej zostałby więc utopiony.

WP: Marek Migalski komentując sprawę Rosoła, stwierdził, że to upokorzenie państwa, „najwyżsi politycy PO, a jednocześnie urzędnicy państwowi byli gówniarzami na posyłki dla średniego biznesmena”. Jak pan skomentuje tę wypowiedź?

- Mogę zgodzić się z przesłaniem tej diagnozy, ale zupełnie nie odpowiada mi zastosowane tu słownictwo. Zrosty biznesu z polityką istnieją w Polsce od początku transformacji. Nie jest to jednak wyłącznie polska specyfika. Nie było u nas wówczas licznej grupy osób gotowych do przejęcia władzy z tytułu posiadanych kompetencji. Bardzo ważnym elementem w kształtowaniu poszczególnych karier stały się więc pieniądze. Tych pieniędzy partiom zawsze brakowało, więc musiały one wchodzić w alianse ze światem biznesu. Dzisiaj zbieramy żniwo tych praktyk. Trudno jednak mówić o tym, że taki model uprawiania polityki to polska specyfika. Równie ciekawe jest zjawisko zrastania się świata nauki z polityką. W tej kwestii akurat poseł do Parlamentu Europejskiego Marek Migalski miałby sporo do powiedzenia.

WP:

Mamy problem ze standardami? Z czego to wynika?

- Wydaje mi się, że konformistyczno-bizantyjski model sprawowania polityki, z którym mamy do czynienia w Polsce jest silnie sprzęgnięty z kwestią wychowania religijnego. Model ten szczególnie wyraziście występuje w społeczeństwach katolickich, także prawosławnych. Na podstawie moich obserwacji politycznych realiów Irlandii czy Włoch mogę stwierdzić, że rośnie tam brak zaufania do struktur państwowych i samych polityków, występują też liczne przykłady nepotyzmu. Wzrost eurosceptycyzmu w Irlandii był m.in. konsekwencją tych właśnie negatywnych zjawisk. Ten zestaw postaw prowadzi do traktowania państwa jako dojnej krowy, w którym dopuszczalne jest stosowanie działań nieetycznych. Przykładem może tu być patologiczna symbioza między mafią a polityką we Włoszech. Model zachowań propaństwowych, charakterystyczny np. dla Skandynawii (choć na mniejszą niż niegdyś skalę), przekłada się na mniejszą liczbę afer i lepsze standardy postępowania wśród osób, które pracują z politykami. Takie podejście jest ściśle związane z
etosem protestanckim, w którym sukces traktowany jest jako finał długoletniej działalności. W konsekwencji należy się nim szczycić, gdyż został wypracowany w pocie czoła. W tej kulturze wyraźnie oddziela się działalność biznesową od działalności społecznej i politycznej.

Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska

Wawrzyniec Konarski(ur. 1957) – politolog, profesor Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie i Uniwersytetu Warszawskiego, wiceprezes Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Zajmuje się zagadnieniami systemów politycznych, partii i systemów partyjnych, historią i współczesnością nacjonalizmów europejskich, a także etnopolityką i ruchami etnoregionalistycznymi w Europie.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)