Pielęgniarka po przejściu koronawirusa: Bardzo się boję, ale wracam na front
Gorzej mi na tym przymusowym urlopie, niż na pierwszej linii frontu, z koleżankami i kolegami. Decyzja o powrocie nie jest łatwa. W domu są dzieci i dziewięćdziesięcioletnia mama, więc jest strach, że coś się znowu przyniesie ze szpitala. Ale wrócę. I z pewnością nie będę szukała sposobu na L-4 - opowiada nam pielęgniarka, która zachorowała na koronawirusa.
Krystyna to pielęgniarka z ogromnym stażem i wielkim doświadczeniem. Mnóstwo lat na służbie, teraz w jednym ze szpitali na Dolnym Śląsku. Opowiada nam o tym, jak doszło u niej do zakażenia, jak przebiegała choroba i o tym, co dalej. Prosiła, by zmienić jej imię. Nie chce zostać rozpoznana, bo obawia się, że mogłaby mieć kłopoty w pracy. W końcu wiadomo, że opowieści o tym, jak wygląda prawda, spowodowały już na przykład zwolnienie z pracy pielęgniarek w Warszawie czy Nowym Targu.
- Poszłam na kwarantannę, zanim się to wszystko na dobre zaczęło, nim do szpitali zaczęli trafiać masowo zakażeni - wyjaśnia na początek. - Cały mój oddział poszedł. Prawdopodobnie wirusa sprzedał nam lekarz. Przez dwa miesiące chodził podziębiony, kaszlał, nie mógł się wyleczyć. Gdzie konkretnie on spotkał się z osobą chorą, nie wiadomo, ale w związku z przewlekłym przeziębieniem miał obniżoną odporność, więc łatwo go wirus zaatakował.
Krystyna wspomina, że najpierw okazało się, że właśnie ten lekarz jest zakażony: - Więc i nam wszystkim zrobiono testy. No, niestety, większość była pozytywna. Tylko cztery ujemne, ale i tak wszystkie musiałyśmy opuścić szpital. I to dosłownie na chwilę przed tym, jak wszystko tam się zaczęło.
Koronawirus w Polsce. Nic więcej jak grypa
Pielęgniarka opowiada, że pierwszy raz poczuła się źle w trzecim dniu przebywania w domu. - To nie było nic bardzo poważnego. Potrafię to ocenić, w końcu zajmuję się tym od lat. Nic więcej niż zwyczajne przeziębienie czy grypa. Temperatura, ból gardła, kaszel - mówi kobieta. - Leczyłam się pięć, sześć dni. Ale oczywiście u każdego ten przebieg może być inny. Dwie koleżanki z oddziału ciężko to przeszły, jedna nadal jest poważnie chora. Jesteśmy w kontakcie, mam na bieżąco wszystkie wieści z kwarantanny. Nie wiem natomiast, co dzieje się tak naprawdę w szpitalu.
Krystyna widzi wiele luk w systemie. Nie sposób radzić sobie kompleksowo z wirusem, gdy nie można domknąć pewnych procedur: - Sanepid nie ogarnia. Oni nie mają złej woli. Mają po prostu taki nawał obowiązków, na jaki w żadnym stopniu nie byli przygotowani. A przecież ich tam nie jest nagle więcej - twierdzi. - Po tym, jak wyjechałam z pracy na kwarantannę, zgłosiłam się do nich i wskazałam wszystkie osoby z mojego gospodarstwa domowego, które miały ze mną kontakt. Synowa już nie musiała chodzić do pracy, bo pozwolono im pracować w domu.
Najtrudniej było z synem pielęgniarki. Praca, którą wykonuje, nie mogła zostać przeniesiona do wykonania w domu. - Nie mogliśmy dojść do ładu, kto ma wydać dokument, że musi pozostać w domu, bo może wszystkich w pracy pozakażać. Nikt się nie skontaktował z nim, nikt nie pobrał próbek, a przecież gdyby on wsiadł do autobusu, mógłby sprezentować wirusa każdemu obok siebie - jest pewna Krystyna.
Zwodnicza statystyka koronawirusa
Pielęgniarka ma także poważne wątpliwości co liczb. - Nie wierzę w te nasze statystyki, są niewiarygodne. Na przykład do męża nigdy nie przyjechał sanepid, więc nie został ujęty, nigdy się nie dowiemy, czy był zakażony, czy nie, choć siedział razem ze mną w domu. Koleżanka ma dwie córki, próbki pobrano tylko jej i jednej córce, odmówili przebadania drugiej, bo nie mieli jej na wykazie. To przepracowanie. I nieprzygotowanie, bo skala przerosła nas wszystkich.
Niebawem Krystyna wraca na front, na oddział, do chorych. Najpierw jednak przyjedzie do niej karetka i pobierze wymaz do testów. Jeśli badanie będzie negatywne, trzeba odczekać 48 kolejnych godzin i zrobić następny test. Jeśli i ten będzie dobrą wiadomością, można uznać się za wolnego od wirusa.
Zobacz także: Nowe przypadki zachorowań we Wrocławiu
- Wracam wtedy do pracy. Oczywiście bardzo się boję, ale jeszcze bardziej chcę już znów być w szpitalu - deklaruje. - Wie pani, ja pracuję już wiele lat. Nie jestem w zawodzie z przypadku, więc to oczywiste, że gorzej jest mi na tym przymusowym urlopie, niż na pierwszej linii frontu, z koleżankami i kolegami - mówi. Dodaje też, że to nie jest łatwa decyzja, w domu są dzieci i dziewięćdziesięcioletnia mama, więc strach, że coś się znowu przyniesie do domu, nadal pozostaje. - Ale z pewnością nie będę szukała sposobu na L-4.
Czy epidemia coś w nas zmieni
Mówi, że boi się, bo może nas czekać jeszcze włoski scenariusz. - Nie sądzę, że nasze władze kłamią, po prostu nie ogarniają. To wszystko to więcej, niż mogliśmy się spodziewać.
Krystyna z domowego aresztu śledzi doniesienia. Widzi dowody wdzięczności, obserwuje przejawy społecznej troski o zmęczoną służbę zdrowia.
- Boję się jednak, że po pandemii wiele rzeczy wróci do stanu sprzed epidemii - nie ma złudzeń. - Przeżyłam powódź na Dolnym Śląsku, sypaliśmy wały, wszyscy sobie pomagali, jak mogli. No a potem firmy wystawiały rachunki za przywieziony piasek. Tak samo może być i teraz. Chyba nie zrobimy się dla siebie lepsi. Nie wierzę, że praca służb medycznych zostanie wreszcie doceniona i dobrze opłacona. Tacy już jesteśmy. Bohaterów docenia się podczas wojny. A w czasach pokoju może wspomni się o nas raz w roku.