"Wprost": Państwo zaginionych dzieci
Każdego roku w Chinach kilkadziesiąt tysięcy dzieci znika bez śladu. Większość z nich nigdy już nie wróci do domu - pisze Kamil Nadolski w nowym numerze tygodnika "Wprost".
Biały dzień, zatłoczona ulica jednego z chińskich miast. Dziesięcioletni chłopiec spaceruje beztrosko, nagle zza rogu wyskakuje zamaskowany mężczyzna, zakrywa dziecku twarz gazą nasączoną chloroformem, chwyta je w ramiona i ucieka. Obserwująca zajście para jak gdyby nigdy nic idzie dalej. Ta sama scena, tym razem w parku. Starsza pani, odpoczywająca na ławce, śledzi całą akcję znudzonym wzrokiem i również nie reaguje. Przy kolejnym porwaniu, przed supermarketem, chłopiec nawet krzyczy, ale niewiele to daje. Nikt mu nie pomaga.
Powyższy eksperyment społeczny przeprowadził i sfilmował niedawno 20-letni chiński youtuber, publikujący na kanale DapengPrank. Choć akcja porwania dziecka na oczach przechodniów była od początku do końca sfingowana, pokazała autentyczne reakcje ludzi. A właściwie ich brak.
Nagranie wywołało burzę nie tylko w Chinach, ale i na całym świecie, trafiło bowiem w samo sedno problemu, z jakim boryka się Państwo Środka. Każdego roku porywa się tu kilkadziesiąt tysięcy dzieci. Najczęściej trafiają do bogatych domów, których właściciele złożyli na czarnym rynku odpowiednie zamówienie. Te historie rzadko kończą się happy endem. Zaledwie jeden procent pociech wraca do swoich rodziców.
Chłopcy cenniejsi od dziewcząt
Życie Xiao Chaohua zawaliło się wiosną 2007 r. Ojciec dwojga dzieci utrzymywał rodzinę, handlując odzieżą w małym sklepie w Huizhou niedaleko Hongkongu. Pewnego dnia jego syn Xiaosong bawił się przed domem i nagle zniknął bez śladu. Tak po prostu, w biały dzień. – Policja przyjechała, trochę się pokręciła i znowu odjechała. Dopiero dwa miesiące później spisano protokół. Obiecano nam pomóc, ale do dziś po dziecku nie ma śladu – opowiada. Nikt nie ma wątpliwości, że to było porwanie. Od tamtego czasu minęło dziewięć długich lat. Xiao nie śpi po nocach, cały czas szuka syna. Najpierw jeździł na motorze po całej prowincji Guangdong, rozwieszał afisze z jego zdjęciem. W końcu sprzedał sklep, za te pieniądze kupił busa i objeżdża cały kraj w nadziei, że gdzieś trafi na trop swojego dziecka.
Mały Zhaoyuan zniknął sprzed sklepu, do którego weszli na chwilę jego dziadkowie, by kupić mu coś do picia. – Cała wieś pomagała nam szukać. Przetrząsnęliśmy każdy zakątek. Bez skutku – szlocha Chen Shengkuan, ojciec dziecka. Xiong Shuifeng z kolei do dzisiaj nie może sobie wybaczyć, że wysłała 11-letnią córkę i 5-letniego syna po mleko do sąsiedniego sklepu. Dziewczynka wróciła sama i do dzisiaj nie wie, w którym momencie straciła brata z oczu. – Chodzili tam setki razy, ale może gdybym wtedy poszła sama… – zadręcza się zrozpaczona matka.
- Porwanie dziecka jest zbrodnią o wiele okrutniejszą niż morderstwo. Gdyby mój chłopiec zginął w trzęsieniu ziemi, jakoś pewnie bym to przebolał. Bo cóż miałbym robić? Ale myśl, że żyje gdzieś indziej, nie wiadomo, jak traktowany… To każdego dnia zabija moją duszę. Jedyne, co utrzymuje mnie przy życiu, to nadzieja, że kiedyś go zobaczę – opowiada Peng Gaofeng, który stracił czteroletniego Lele.
Takich historii jest w Chinach setki tysięcy. Każda naznaczona niewyobrażalnym dramatem rodziców. Kilku z nich pokazał niedawno Richard Custer, Amerykanin mieszkający w Pekinie, autor bloga ChinaGeeks, w swoim filmie dokumentalnym „Living with Dead Hearts: The Search for China’s Kidnapped Children”. – Nigdzie na świecie nie porywa się tyle dzieci, co tutaj. W biednych regionach Chin dochodzi do psychozy. Słyszałem o przypadkach, kiedy rodzice przypinają do siebie dzieci kajdankami – mówi Custer.
Skala problemu jest ogromna. Oficjalnie mówi się o 20 tys. porwań rocznie, organizacje pozarządowe broniące praw dzieci ostrzegają jednak, że liczba ta jest kilkukrotnie zaniżona. I choć za kidnaping grozi w Chinach kara śmierci, przestępców to nie odstrasza. Interes jest zbyt lukratywny. Czarnorynkowa cena chłopca wynosi 70-80 tys. juanów (11-12 tys. dolarów), dziewczynki - połowę tej kwoty.
O tym, z jaką łatwością przestępcom przychodzi porwanie dziecka, świadczy nagrane z monitoringu z Shenzhen na południu Chin. Kamera przemysłowa nagrała, jak do bawiącego się przed blokiem trzylatka podchodzi mężczyzna, daje dziecku ciastko, a potem zabawkę. Następnie spokojnie bierze chłopca za rękę i zabiera ze sobą. Ani trzylatek, ani jego porywacz nie zostali dotąd odnalezieni. Chłopiec żyje pewnie w jakiejś innej chińskiej prowincji, może kilkaset, a może tysiące kilometrów od swoich biologicznych rodziców.
Policja się nie spieszy
- Dramatyczny rozwój kidnapingu w Chinach to niezamierzony efekt polityki jednego dziecka, wprowadzonej pod koniec lat 70. - przyznaje Bridget Anderson, dyrektor Centrum Migracji, Polityki i Społeczeństwa działającego przy Oxford University. Program Deng Xiaopinga miał ograniczyć dzietność tak, aby łatwiej było wyżywić niemal miliardową już wtedy populację i wyeliminować część problemów społecznych, gospodarczych i środowiskowych, spowodowanych gwałtownym wzrostem ludności. Rodzina z miasta mogła mieć tylko jedno dziecko, ze wsi – dwoje, jeśli pierwsza urodziła się dziewczynka. Problem w tym, że większość Chińczyków marzy o synu, dlatego na ogromną skalę rozrosła się selektywna aborcja, a także… kidnaping. Dobrze sytuowani Chińczycy do dzisiaj, zamiast ryzykować narodziny dziewczynki, wolą kupić chłopca. Za łapówki wyrobią mu metrykę oraz odpowiednie dokumenty i problem z głowy. Tak napędzają podziemny proceder.
Sytuacji wcale nie poprawiło rozluźnienie prawa i odejście od polityki jednego dziecka w 2013 r. Po niemal 40 latach doszło bowiem do gigantycznej nierównowagi płci: na 100 dziewczynek rodzi się, w zależności od regionu, od 117 do 120 chłopców. Rodzice, którym pozwolono na posiadanie tylko jednego dziecka, chcieli, aby był to chłopiec, i usuwali płody płci żeńskiej. W efekcie 30-40 mln mężczyzn nie ma dziś szans na znalezienie partnerki. Niektórzy „zapobiegliwi” rodzice zlecają więc porywanie dziewczynek po to, by wychować je na posłuszne żony dla swoich synów. Pół biedy, jeśli dziecko trafi na wychowanie do innego domu, gorzej, kiedy zostanie wysłane do niewolniczej pracy lub domu publicznego.
Oczywiście nie oznacza to, że policja i rząd nic w tej sprawie nie robią: powołano specjalną grupę, która zwalcza kidnaping, a także stworzono ogólnokrajową bazę DNA zaginionych dzieci. Od czasu do czasu władze mogą pochwalić się spektakularnymi sukcesami, jak choćby ten z 2012 r., kiedy obława przeprowadzona w 15 prowincjach zaowocowała aresztowaniem 802 osób i uwolnieniem 181 dzieci. W kwietniu 2015 r. policja przeczesała sześć prowincji, ratując 64 niemowlęta i zatrzymując 170 podejrzanych. To jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej.
O ile w miastach policja działa sprawniej, o tyle w biednych rejonach bywa gorzej. - To, jak wygląda walka, zależy od możliwości i woli lokalnych władz i poziomu ubóstwa w danej prowincji - przyznaje Shantha Bloem z chińskiego oddziału UNICEF. - Problemem bywa też apatia samych policjantów, którzy czynności interwencyjne podejmują dopiero po upływie przepisowych 24 godzin. W tym czasie dziecko może być setki kilometrów dalej. Poza tym, o ile porywaczom grozi kara śmierci, o tyle osoby kupujące dzieci mogą liczyć na względnie łagodny wyrok. Dopóki to się nie zmieni, nie ma co liczyć na rozwiązanie problemu.
Warto też uzmysłowić sobie, jak dramatyczna jest sytuacja, w której po latach dochodzi do odzyskania dziecka. Maluchy często nie pamiętają swoich biologicznych rodziców i czują silniejszą więź z ludźmi, którzy je kupili. - Zdarza się, że skrzywdzeni rodzice i krzywdziciele, czyli ci, którzy kupili dziecko od porywaczy, muszą dla dobra dziecka i jego zdrowia psychicznego współpracować - opowiada na łamach "China Daily" Zhang Zhiwei, prawnik i wolontariusz z organizacji Dzieci Wracajcie do Domów. Z dwojga złego lepsze to, niż gdyby mieli już nigdy ich nie ujrzeć.