"Wprost": Licencja na zabijanie
Zabójstwa na polityczne zlecenie nie zakończyły się wraz z zimną wojną. Służby wielu państw nadal likwidują wrogów w tajnych akcjach, zmienia się jedynie uzasadnienie „koniecznych działań” - pisze Kamil Nadolski w nowym numerze tygodnika "Wprost".
Jest poranek 4 lutego. Między miastami Zindżibar i Szakra na południu Jemenu pędzi, wzbijając kłęby kurzu, samochód terenowy. Z perspektywy drona widać go doskonale. Amerykańscy oficerowie obserwują scenę na ekranie monitora w sztabie dowodzenia. Ostatnie potwierdzenie dowódcy i operator wciska czerwony guzik na dżojstiku. Chwilę później samochód znika w kuli ognia. W tym samym czasie inny dron w prowincji Abjan niszczy dwa kolejne auta. Pełny sukces. W akcji zabito 12 dżihadystów Al-Kaidy, w tym przywódcę siatki na Półwyspie Arabskim Dżalala Belaidiego, znanego jako Abu Hamza. Trzy godziny później o akcji trąbiły już światowe serwisy informacyjne.
Nie zawsze jest jednak tak łatwo. Organizacje walczące o prawa człowieka nie zostawiają na Amerykanach suchej nitki. Twierdzą, że naloty dronów zabijają więcej cywilów niż terrorystów. Niedawno opublikowany raport organizacji Intercept, cytowany przez „The Huffington Post”, potwierdza to przekonanie. W czasie nalotów w Afganistanie tylko w okresie od stycznia 2012 r. do lutego 2013 r. miało zginąć 200 osób, spośród których zaledwie 35 było „zamierzonymi celami”. Dwa lata temu organizacja Reprieve ostrzegała, że efektem ataków dronów w Jemenie i Pakistanie na 41 terrorystów była śmierć 1147 przypadkowych osób. Wówczas patrzono na te dane przez palce. Dziś oenzetowskie Biuro Wysokiego Komisarza ds. Praw Człowieka przyznaje, że w Jemenie tylko w ciągu jednego roku drony zabiły więcej cywilów niż zrobiła to Al-Kaida. A to wywołuje wolę odwetu. Tak więc Amerykanie produkują obecnie więcej wrogów, niż są ich w stanie zabić.
- Drony to największe wyzwanie dla systemu sprawiedliwości międzynarodowej od czasu zimnej wojny - przyznaje Christof Heyns, specjalny sprawozdawca ONZ ds. arbitralnych egzekucji. Swego rodzaju „licencję na zabijanie” stosuje wiele służb i wywiadów, jednak nikt nie robi tego tak jawnie jak Stany Zjednoczone. A wszystko to w ramach szeroko pojętej walki z terroryzmem.
Na celowniku drona
Choć amerykański program walki z użyciem dronów został wdrożony jeszcze za czasów Georga W. Busha, dopiero za rządów Baracka Obamy rozbudowano go do niespotykanych rozmiarów. Szczegóły pozostają oczywiście tajne. Nie wiadomo, jakie są kryteria przy podejmowaniu decyzji, kogo zabić z powietrza. Do tej pory administracja Obamy, a właściwie CIA, która nadzoruje operacje kinetyczne, jak nazywane są ataki dronów, oficjalnie nie mogła zniszczyć celu, jeśli nie był on znany z imienia i nazwiska. W lutym 2012 r. oraz maju 2013 r. amerykański prezydent podpisał jednak rozporządzenia, które dają służbom większe uprawnienia, m.in. likwidowanie wrogów bez konieczności ich imiennej identyfikacji. I choć agenci zapewniają, że zanim dojdzie do „zlikwidowania celu”, jest on długo sprawdzany przez setki analityków, nie wszystkich to uspokaja.
Przeczytaj również: Wałęsa zniszczył swój pomnik
Od czasu gdy Barack Obama objął urząd prezydenta USA, na terenie Iraku, Afganistanu, Pakistanu, Jemenu i Somalii przeprowadzono kilkaset ataków za pomocą bezzałogowców, w których zginęło od 2,5 do 4 tys. osób. Dziś coraz częściej wychodzi na jaw, że operatorzy dronów nie zawsze wiedzieli, kogo likwidowali, mimo zapewnień ze strony CIA. Human Rights Watch oblicza, że w samym Jemenie aż 70 proc. zabitych to niewinni ludzie. Bardziej powściągliwe Brytyjskie Biuro Dziennikarstwa Śledczego twierdzi, że wśród wszystkich ofiar cywilów było od 421 do 960 osób (w tym od 172 do 207 dzieci). Rozbieżności są więc spore. O weryfikację danych trudno, a Biały Dom nie komentuje żadnych doniesień i – co znamienne – nie podaje własnych liczb.
Algorytm śmierci
– Nie ma żadnego sensownego powodu, by utrzymywać w tajemnicy kryteria stosowane przy podejmowaniu decyzji o nalotach i przy układaniu celów do likwidacji – twierdzi Jameel Jaffer, wicedyrektor Amerykańskiej Unii Praw Obywatelskich (ACLU), która w sprawie dronów pozwała w zeszłym roku rząd Obamy do sądu. ACLU domaga się ujawnienia zasad, jakimi kieruje się CIA przy układaniu list śmierci. O tym, że pozew nie jest bez szans, przekonał się już Pentagon, który po latach sądzenia się z ACLU został zmuszony do ujawnienia 198 zdjęć związanych z nadużyciami, jakich dopuszczali się amerykańscy żołnierze na więźniach w Iraku i Afganistanie. Tak wrażliwe dane z pewnością nie przysporzyłyby popularności Amerykanom. Bo niby jak opinia publiczna zareagowałaby na informację np. o tym, ilu cywilów można poświęcić, gdy w grę wchodzi zabicie niebezpiecznego terrorysty?
Kontrowersyjną odpowiedź mają Izraelczycy. Swego czasu agenci Mosadu, po krytyce ich działań, poprosili profesorów matematyki i filozofii o podanie algorytmu pozwalającego obliczyć, ile postronnych ofiar ginących podczas ataku jest do zaakceptowania, jeśli w grę wchodzi eliminacja terrorysty. Naukowcy podali współczynnik: 3,14. Brzmi jak ponury żart? Bynajmniej. Zdaniem komandosów to twarda algebra.
Izrael dał swoim agentom licencję na zabijanie już pod koniec lat 40., gdy specjalny oddział ścigał i zabijał hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. Adolfa Eichmanna nie zlikwidowano na miejscu tylko dlatego, że chciano z jego śmierci uczynić propagandowy symbol sprawiedliwości dziejowej. Przełomowa okazała się jednak śmierć izraelskich sportowców podczas olimpiady w Monachium w 1972 r. Po tej zbrodni ówczesna premier Izraela Golda Meir wypuściła w świat specjalne komando z zadaniem likwidacji terrorystów. Na posiedzeniu rządu stwierdziła, że „cywilizacja musi czasami pójść na kompromis z wartościami”. O tym, że agenci Mosadu działają skrytobójczo do dziś, świadczy akcja z 2010 r., gdy w dubajskim hotelu zlikwidowano jednego z dowódców Hamasu, Mahmuda al-Mabhuha. Nikogo nie oszczędzono również w Sudanie podczas niedawnego ataku na konwój szmuglujący broń dla Hamasu do Strefy Gazy.
Podobne akcje prowadzili Hiszpanie, Niemcy i Francuzi. Przyzwolenie na zabijanie mają również agenci z brytyjskiej MI6 i rosyjskiego GRU. O działaniach tych drugich w ciągu ostatnich lat było głośno, zwłaszcza za sprawą tajemniczych śmierci rosyjskich oligarchów i byłych agentów mieszkających w Londynie: Litwinienki, Patarkaciszwilego, Pierieplicznyja czy Bieriezowskiego. W 2006 r. Władimir Putin podpisał ustawę, która do walki z terrorystami zezwala na legalne wysyłanie jednostek specjalnych za granicę. Kogo Kreml uzna za terrorystę, to inna historia. Pokusa, by działania prewencyjne i operacyjne zastąpić wyjętą spod jurysdykcji sądowej egzekucją, nadal jest więc silna.
- We współczesnej demokracji nie może być przyzwolenia na to, by agenci wywiadu zabijali wrogów, których sami umieścili na swojej liście – mówi „Wprost” Egmont R. Koch, niemiecki dziennikarz śledczy wielokrotnie nagradzany za dokumenty filmowe dla ARD i ZDF. W swojej książce „Licencja na zabijanie. Komanda śmierci tajnych służb” nie zostawia suchej nitki na akcjach CIA i Mosadu. „Bez praworządnego procesu, bez prawa do obrony, obarczone ryzykiem śmiertelnej pomyłki i wreszcie wbrew prawu międzynarodowemu” – pisze autor.
Kontekst zbrodni
Historia uczy jednak, że wiele decyzji podejmowanych przez rząd zależnych jest od kontekstu geopolitycznego. Bo choć Koch potępia skrytobójcze działania służb, zwraca jednocześnie uwagę, że jest w mniejszości pośród swoich rodaków. W 2012 r. 54 proc. Niemców uznało, że również niemieckie tajne służby potrzebują licencji na zabijanie (odsetek poparcia wśród osób poniżej 24. roku życia wyniósł aż 70 proc.). Nie inaczej jest w USA, gdzie dyskusja wokół pytania, jak uchronić społeczeństwo przed terroryzmem, ma po 11 września 2001 r. dużo większe znaczenie. Na ironię zakrawa fakt, że człowiek, który został uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla, stworzył prawdziwy przemysł zdalnego zabijania. A mimo to Barack Obama za zabicie kilku tysięcy „terrorystów” i tak jest znacznie rzadziej krytykowany niż jego poprzednik za więzienie w Guantanamo, w którym trzymał bez sądu kilkuset „domniemanych wrogich bojowników”.
Co ciekawe, zarówno Stany Zjednoczone, jak i Izrael sprzeciwiają się eksterytorialnemu stosowaniu praw człowieka. Taka polityka nie dziwi dr. Błażeja Sajduka, prorektora Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. J. Tischnera w Krakowie oraz pracownika Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ. – Poparcie dla ataków z udziałem bezzałogowców jest oczywiste, bo w ich trakcie nie giną amerykańscy żołnierze. Przypomnijmy sobie jednak sytuację, gdy Amerykanie zabili w Jemenie Anwara al-Awlakiego, terrorystę Al-Kaidy, który posiadał amerykańskie obywatelstwo. Pojawiły się głosy krytyki, że Amerykanom konstytucja gwarantuje przecież prawo do sądu - tłumaczy ekspert.
W efekcie, gdy zlikwidowano Osamę bin Ladena, niewiele zachodnich państw protestowało. Zginął przecież terrorysta i wróg numer jeden Ameryki. Gdyby jednak zlikwidowano w ten sposób Edwarda Snowdena, wybuchłby międzynarodowy skandal. Niezależnie od moralnej oceny licencji na zabijanie pozostaje jeszcze pytanie, czy od takich działań świat jest bezpieczniejszy? Odpowiedź niestety nie jest jednoznaczna.
Przeczytaj również: Państwo zbudowane na teczkach