"Wprost": Hunowie na wakacjach
Mieszkańcy słynnych kurortów coraz częściej protestują, bo nie chcą u siebie pijanych i awanturujących się turystów. Milionowe wpływy z turystyki stają się mniej ważne niż święty spokój - pisze Kamil Nadolski w nowym numerze tygodnika "Wprost".
To cud, że w ogóle żyję - przyznaje 23-letni Jake Evans, wspominając swój wakacyjny pobyt na Majorce. Brytyjczyk, podobnie jak wielu jego rówieśników, wybrał się z przyjaciółmi do słynącego z całonocnych imprez Magaluf. Nadmorskie miasteczko to od lat mekka spragnionej zabaw młodzieży, która upija się na umór i włóczy po ulicach do białego rana. Po jednej z takich imprez Jake wyszedł pijany na balkon, by zapalić papierosa, a że nie miał przy sobie zapalniczki, poprosił o nią nieznajomych z innego pokoju. By dostać się po upragniony ogień, postanowił przeskoczyć na sąsiedni balkon. Zamroczony alkoholem nie przewidział jednak skutków akrobacji na siódmym piętrze. Spadł, odbijając się od każdego piętra i gdyby nie upadek na rozłożony leżak, nie byłoby go dzisiaj wśród żywych. Pijany, nie wiedział nawet, co się stało.
Z wakacji zamiast opalenizny przywiózł pękniętą czaszkę, złamane kciuki, przebitą wargę, skręcone kostki, pociętą twarz i kilkadziesiąt szwów na całym ciele. Dziś Jake Evans jest twarzą brytyjskiej kampanii społecznej, która przestrzega młodych ludzi przed nadużywaniem alkoholu w czasie wakacji.
Turyści z Wielkiej Brytanii od lat królują w rankingach uciążliwości i hałaśliwości, a ekscesy, jakich dopuszczają się po pijanemu, już dawno przekroczyły normy jakiejkolwiek przyzwoitości. Nic dziwnego, że coraz więcej kurortów postanowiło zrobić z tym porządek.
Do białego rana
O Majorce wspomniano nie przez przypadek. Razem z sąsiadującą Minorką i Ibizą tworzy archipelag Balearów, który uchodzi za imprezową stolicę Europy. Każdego roku wyspy zamieszkiwane przez niewiele ponad milion osób odwiedza 7 mln turystów. Tego lata, z powodu zagrożenia terrorystycznego w Turcji, Egipcie czy Tunezji, przyjezdnych ma być jeszcze więcej.
Nie wszyscy zjawiają się tu, by w ciszy i spokoju odpocząć. Gros przybyszów z Europy stanowią młodzi ludzie, a ci chcą się zabawić. Na Majorce wystarczy wspomnieć takie miasteczka, jak Palma Nova, El Arenal czy Magaluf, by w internetowej wyszukiwarce zaroiło się od ofert setek nocnych klubów i dyskotek. Główną atrakcją jest możliwość nieograniczonego imprezowania, picia na umór i nieobyczajnego zachowywania się.
Za 25-30 euro można bawić się całą noc, wypijając tyle alkoholu, ile jest się w stanie. Niezwykłą popularnością cieszą się tzw. bar crawls, czyli zorganizowane przemarsze przez bary, do których zachodzi się na szybką kolejkę i rusza w dalszą drogę. Na plażach ludzie sączą wino i sangrię z wielkich wiader. Do niedawna na Majorce można było natknąć się też na automaty, które zamieniały alkohol w gaz. Wystarczyło powdychać, by poczuć efekty 15 razy szybciej niż w przypadku drinków.
"Godzinę 3.30 nad ranem łatwo pomylić z 15.30, bo na plaży jest wówczas tak dużo ludzi wydzierających się, pijących, jedzących, brykających nago w morzu oraz uprawiających seks" - skarży się jedna z mieszkanek na łamach lokalnego „Majorca Daily Bulletin”.
Seks rzeczywiście jest widoczny. Turyści bez skrępowania kopulują na plaży, nie przejmując się obecnością postronnych obserwatorów. Niedawno do sieci trafiło nagranie z brytyjską nastolatką, która w jednym z klubów uprawiała seks oralny z 24 mężczyznami. Jak się później okazało, był to warunek, by zapewnić sobie darmowe drinki przez całą noc, na co kobieta ochoczo przystała.
Jak mówią pracujący na Majorce barmani czy DJ-e, taki proceder ma miejsce od lat. Nic dziwnego, że Magaluf wśród turystów znane jest jako "Shagaluf" [z ang. shag - bzykanko]. Alkoholowe libacje mają jednak swoją cenę.
- Nie chodzi nawet o to, że każdego ranka trzeba się nieźle natrudzić, by nie wdepnąć w czyjeś wymiociny, ale o autentyczne niebezpieczeństwo. Pijani są zagrożeniem dla siebie i całego otoczenia, a wolny seks przyciąga przestępców, którzy zarabiają na sutenerstwie - irytuje się Manuel Onieva, lokalny polityk, do niedawna burmistrz nadmorskiej Clavii.
Z powodu alkoholowo-seksualnych ekscesów zagranicznych gości były hiszpański minister turystyki Celesti Alomar ukuł nawet hasło: „Klasa, nie masa”. Złość i irytacja mieszkańców Majorki zaczynają sięgać zenitu. Na murach kilku nadmorskich miast pojawiły się napisy: „Turyści do domów, uchodźcy mile widziani” czy "Turysto, to ty jesteś terrorystą". Politycy, idąc za ciosem, postanowili zaostrzyć przepisy regulujące swobodny dotychczas wypoczynek. Już w zeszłym roku prawnie zakazano tzw. balconingu, czyli skakania z balkonów do basenu, co często kończyło się śmiercią lub kalectwem młodych ludzi. Można dyskutować na temat skuteczności prawa (tylko w czerwcu zginęły z tego powodu dwie osoby), dlatego hotele na własną rękę podwyższają balustrady i ogrodzenia, by uniemożliwić bezmyślne wygłupy.
Poza tym wprowadzono zakaz sprzedaży i spożywania alkoholu na ulicach między 22:00 a 8:00. W tym czasie napić się można jedynie w barach i hotelach. Wreszcie na mocy nowych przepisów podniesiono wysokość mandatów (od 750 do 3000 euro) wypisywanych tym, którzy zostają przyłapani na publicznym obnażaniu się lub oddawaniu moczu. W związku z tym na patrole wysłano dwa razy więcej funkcjonariuszy.
Turystyczny przesyt
Problem nadmiaru turystów odczuwa nie tylko Majorka. Na pijanych i rozwrzeszczanych przybyszów skarży się Ryga. Każdego roku kilkadziesiąt osób trafia tam do aresztu za bójki i nieobyczajne zachowanie pod wpływem alkoholu. Oddawanie moczu na Pomnik Wolności, który upamiętnia walkę o niepodległość, czy wspinanie się nago na ponad 40-metrową statuę to niechlubne przykłady, które na stałe zaczynają się wpisywać w rejestr takich wybryków.
- Zależy nam na turystach i chcemy, żeby było ich u nas więcej, ale nie możemy tolerować chamstwa i braku poszanowania dla naszych wartości - grzmi Nił Uszakow, burmistrz Rygi.
Przewrotna argumentacja burmistrza opiera się na twierdzeniu, że gdyby zagranicznych gości było więcej, ci niepożądani byliby mniej widoczni. Z problemem rozrabiających gości z zagranicy co roku mierzą się także Praga, Bratysława, Budapeszt oraz nasz rodzimy Kraków.
Alkoholową turystykę zapoczątkowały tanie linie lotnicze, oferujące podróże za stosunkowo niewielkie pieniądze, dzięki czemu spontaniczny wyjazd czy imprezy w stylu wieczorów kawalerskich lub panieńskich cieszą się ogromną popularnością. Inna sprawa, że z wielu miejsc młodzi przepędzili starszą klientelę, która woli ciszę i spokój. Tak było choćby w przypadku francuskiego kurortu Val d’Isere. Kiedyś przyjeżdżały tam gwiazdy i członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej, dziś mieszkańcy apelują, by wokół barów montować ściany akustyczne, bo nie da się znieść wrzasków trwających do rana.
W zeszłym roku bunt podniosła nawet Barcelona, zaliczana do trzech najpopularniejszych metropolii świata. Tylko w ubiegłym sezonie stolicę Katalonii odwiedziło 7,5 mln turystów (przy 1,6 mln mieszkańców). Barcelończycy mają dosyć hałasu, śmieci i tłoku w mieście. Żądają wprowadzenia czasowo ograniczonych biletów wstępu do katedry Sagrada Familia i parku Gaudiego oraz zakazu wejścia dla grup turystycznych na targ La Boqueria w godzinach zakupowego szczytu. Dzielnie wspiera ich w tym wybrana przed rokiem burmistrz Ada Colau, która zapowiada wiele nowych regulacji prawnych.
- Nie chciałabym, aby Barcelona stała się nową Wenecją, z której turyści przepędzili mieszkańców - skwitowała na łamach dziennika "El Pais".
To słynne włoskie miasto przywołane zostało z powodu zmian, które zaszły w nim na przestrzeni ostatniego półwiecza. Jeszcze w latach 60. XX w. Wenecja miała ok. 180 tys. mieszkańców. Obecnie jej populacja zmniejszyła się do 60 tys. i wciąż spada.
W publicznej debacie Hiszpanie przyznają, że coś musi się zmienić, a liczba turystów zmniejszyć. Pojawiają się nawet wizje, by wprowadzić podatek turystyczny w wysokości dwóch euro za dzień, dodatkowe opłaty za jazdę samochodem czy limity dotyczące noclegów.
Najdalej poszła w tym względzie Tajlandia, która cztery swoje wyspy (Koh Tachai, Koh Khai Nok, Koh Khai Nui i Koh Khai) całkowicie zamknęła dla ruchu turystycznego.
Zastrzyk gotówki
Wśród najbardziej uciążliwych turystów prym od lat wiodą Brytyjczycy. Jak wynika z ankiety Moneycorp, przeprowadzonej wśród mieszkańców Wielkiej Brytanii, aż 24 proc. z nich deklaruje, że główną ideą urlopu jest wypoczynek alkoholowy, a jednym z najważniejszych kryteriów przy wyborze kierunku jest liczba barów, klubów i knajp. Efekt jest taki, że w ciągu roku ponad 5 tys. obywateli Zjednoczonego Królestwa trafia do zagranicznych aresztów.
Narzeka się też na Niemców, Szwedów, Holendrów i Rosjan. Do Amerykanów przylgnęła łatka zrzęd, a Chińczyków za nieodpowiednie zachowanie strofował sam wicepremier Wang Yang.
Ważniejsze jest jednak to, by unikać uogólnień. Większym utrapieniem jest to, z jakim nastawieniem turyści przyjeżdżają na wakacje, niż skąd pochodzą. I tu zaczyna się problem, bo o tym, jak ktoś spędza wakacje, dowiadujemy się dopiero po jego przyjeździe.
- Nie ma wątpliwości, że za turystyką idą ogromne pieniądze, a pewne "wakacyjne ekscesy" należy wpisać po stronie strat. Oczywiście nie oznacza to godzenia się na wszystko, jakieś granice trzeba postawić, ale też nie jest tak, że to kurort decyduje, kto może, a kto nie przyjeżdżać na wakacje - mówi Elizabeth Becker, autorka książki "Overbooked. The Exploding Business of Travel and Tourism".
Powodów do narzekań z pewnością nie mają lokalni handlowcy i sklepikarze, którzy odcinają się od skarg swoich sąsiadów. Doskonale wiedzą, że turyści oznaczają duży zastrzyk gotówki. 65 mln turystów, którzy każdego roku odwiedzają Hiszpanię, odpowiada za 12 proc. PKB tego kraju, trudno więc zlekceważyć takie pieniądze, zwłaszcza w czasie kiedy kraj walczy z bezrobociem i recesją.
Na Majorce wpływy z turystyki stanowią aż 50 proc. przychodów, a 30 proc. mieszkańców pracuje właśnie w tym sektorze. Sami Brytyjczycy, choć pijani, zostawiają na wyspie 800 mln euro rocznie. Wydaje się więc, że korzyści z turystyki nadal są większe niż problemy z nimi związane.