Wojna z terrorem piętnaście lat później. "Miejscem kulminacyjnych wydarzeń tego konfliktu będzie Europa"
• 15 lat temu, 11 września 2001 roku, rozpoczęła się "wojna z terrorem"
• Jan Wójcik: nie można powiedzieć, że Zachód ją wygrywa ani że ją przegrywa
• "Ciągle jesteśmy narażeni na zamachy"
• Jak ocenia publicysta euroislam.pl, konflikt ten jeszcze nie osiągnął szczytowej fazy
• "Rozwój wydarzeń wskazuje na to, że miejscem, w którym nastąpi kulminacja wydarzeń zapoczątkowanych 11 września, będzie Europa"
10.09.2016 | aktual.: 10.09.2016 20:53
15 lat temu Stany Zjednoczone przyjęły największy cios od obcych sił na swoim terytorium od czasów Pearl Harbour. Data ta bez wątpienia stała się symbolem, bo wystarczy powiedzieć dzisiaj "11 września", napisać "9/11" czy naszkicować dwa wieżowce z samolotem lecącym w ich stronę i skojarzenia pojawią się same. Ten dzień będzie też nieodzownie symbolem terroryzmu islamskiego oraz rozpoczęcia "wojny z terrorem".
A gdzie znajdujemy się teraz, w 15 roku tej dziwnej wojny? Dziwnej i zarazem trudnej do opanowania przez jej niesymetryczność, brak jasnych granic i frontów, rozprzestrzenianie się konfliktów jak ognia na torfowisku, który pali się gdzieś pod spodem i wybucha płomieniem daleko od miejsca zarzewia.
Nie można powiedzieć, że Zachód wygrywa wojnę z terrorem, ale też nie można powiedzieć, że ją przegrywa. Z jednej strony Amerykanie dosięgnęli sprawców zamachów na World Trade Center, a Al-Kaida straciła na znaczeniu i sile oddziaływania pozbawiona dowódców, finansowania i struktur. Z drugiej strony, i to w wyniku częściowo działań Stanów Zjednoczonych, pojawił się "godny" następca terrorystycznej organizacji - Państwo Islamskie.
Na celowniku zamachowców
Ciągle jesteśmy też narażeni na zamachy, ale w funkcjonowaniu społeczeństwa, poza dodatkowymi kontrolami i uprawnieniami służb specjalnych, zasadniczo niewiele się zmieniło. Tutaj wypada rozdzielić Zachód na Stany Zjednoczone i Europę. O ile ten pierwszy kraj po 11 września nie odnotował poważniejszych zamachów terrorystycznych, to Europa, z racji swojej bliskości do terytorium konfliktów oraz posiadania istotnych mniejszości muzułmańskich, staje się obecnie nową areną niesymetrycznej wojny. Państwo Islamskie próbuje przerzuć walkę na nasz kontynent.
Co prawda, w USA mieliśmy do czynienia z zamachami bombowymi podczas maratonu w Bostonie, strzelaninami (tzw._ active shooter) w San Bernandino i klubie gejowskim w Orlando, ale ich przebieg i liczba ofiar zasadniczo nie odbiegały od podobnych zjawisk w Ameryce, mających źródło w działalności kryminalnej lub psychologicznych problemach sprawców. Tymczasem dla Europy sytuacje typu _active shooter czy terroryzm nożowników, taki jak palestyńskie ataki w Izraelu, to nowość. I chociaż różni komentatorzy przekonują nas, że gorzej było w latach 70. i 80. XX wieku, to jednak skala zamachów i przypadkowość ofiar nie mają porównania.
Drobiazgowa kontrola na lotniskach i ograniczenia co do wnoszonych na pokład przedmiotów stanowią pewne utrudnienie. Dzięki nim jednak zamachowiec może próbować zastrzelić kilka, kilkanaście osób, ale wysadzenie samolotu z kilkuset osobami na pokładzie stało się dużo trudniejsze dla zamachowców. Większy niepokój budzą aspiracje różnych służb do gromadzenia danych, takich jak Europejski Rejestr Pasażerów Lotniczych. I tu znowu wnioski służb mogą wydawać się uzasadnione. Przykładowo - jeszcze dwa lata temu niemieccy eurodżihadyści zamiast wylatywać z Niemiec w kierunku Turcji, co odnotowałyby niemieckie służby, przyjeżdżali samochodem do Polski i stąd już mogli liczyć na bardziej anonimową podróż.
W pewnym sensie naszą tymczasową wygraną jest względny spokój, chociaż po zamachach w europejskich miastach daje się wyczuć atmosferę oblężenia, a żołnierze z bronią to nowy element krajobrazu na plażach Lazurowego Wybrzeża czy przy synagogach i żydowskich instytucjach w wielu krajach.
Zagrożenie na lata
Zwycięzcami i przegranymi nie są także dżihadyści. Al-Kaida straciła na razie na znaczeniu, ale czarną chorągiew Mahometa niesie Państwo Islamskie, które z kolei coraz bardziej traci terytoria, aż zapewne wkrótce utraci prawo do uzurpowania sobie statusu kalifatu. To jedna strona medalu, ale analitycy przewidują też skoncentrowanie się ugrupowania na działaniach typowych dla terrorystów - rozproszenie i wmieszanie się w tłum w Europie.
Filie kalifatu kwitną także w państwach upadłych lub na terenach, gdzie władza państw nie sięga. Chociaż spodziewać się można, że poszczególne organizacje, jak nigeryjskie Boko Haram czy somalijskie Al Szabaab, które przysięgły posłuszeństwo kalifowi Al-Baghdadiemu, po upadku Rakki poczują się z przysięgi zwolnione. Będzie to duży cios wizerunkowy dla ISIS, lecz zagrożenie ze strony różnej maści dżihadystów pozostanie realne. I kiedy ISIS odnosi coraz to większe straty w Syrii i Iraku, należy zauważyć, że zyskuje na nich Front Al-Nusra (obecnie przemianowany na Front Fatah asz-Sham - red.), związany z Al-Kaidą, a wspierany teraz przez Turcję.
Zmienił się też modus operandi dżihadystów. Al-Kaida dokonując zamachu na WTC, zamiast gromadzić materiały wybuchowe i środki, co groziło wykryciem spisku, postanowiła użyć środków będących w posiadaniu państwa atakowanego - samolotów. Teraz, kiedy te są już lepiej zabezpieczone, terroryści albo powracają do gromadzenia materiałów wybuchowych i broni, co jest dla nich ryzykowne, albo decydują się na strzelaninę w anonimowym tłumie, co jednak nie daje efektów choćby zbliżonych do zamachów z 11 września, aczkolwiek na razie jest medialne.
Mimo wszystko więc, zagrożenie wykorzystania wrażliwej infrastruktury ciągle istnieje. Wystarczy przypomnieć, że belgijskie służby po zamachach w Brukseli zdobyły nagrania, z których wynikało, że terrorystyczna komórka obserwowała dom dyrektora elektrowni atomowej w Tihange w pobliżu niemieckiej granicy. Dżihadyści pozostaną więc zagrożeniem na następne lata.
Przegrani
Natomiast łatwo można wskazać zdecydowanych przegranych: to obszar rozciągający się od Azji Centralnej po Afrykę Północną, a także sam islam. "Wojna z terrorem" trwa i największe straty przyniosła w Afganistanie, Iraku, Syrii, Jemenie i Libii. Nawet jeżeli zamieszki w Libii i Syrii były wynikiem Arabskiej Wiosny, nawet jeżeli Jemen i Syria to element konfliktu sunnicko-szyickiego, to bardzo szybko w takich miejscach zaczynają być aktywne ugrupowania dżihadystyczne korzystające z istnienia państw upadłych. Pozostałe kraje regionu są także zagrożone terroryzmem, ale i destabilizacją ze strony ugrupowań islamistycznych. Kraje takie jak Egipt, Tunezja, a teraz i Turcja, straciły pokaźne przychody z turystyki, która raczej szybko tam nie powróci.
Wreszcie sporo stracił sam islam. Chociaż media i politycy unikają wiązania terroryzmu z tą religią i zewsząd padają zapewnienia o "religii pokoju", to jednak w oczach przeciętnego mieszkańca Zachodu islam jest już z terroryzmem związany nierozerwalnie, nawet jeżeli nie potwierdzi tego wprost. Różne badania opinii społecznej, czy to międzynarodowe, czy dotyczące poszczególnych krajów, pokazują wzrost niechęci i braku zaufania społeczeństw do muzułmanów i islamu.
Cisi wygrani
Deklaracje poszczególnych organizacji muzułmańskich, że islam nie ma nic wspólnego z terroryzmem, bledną wobec każdego zamachowca ginącego z "Allahu Akbar!" na ustach. Może właśnie z tego powodu reformatorzy muzułmańscy coraz śmielej powtarzają, że deklarowanie, iż "to nie ma nic wspólnego z islamem", nie wystarczy.
Pewną korzyść z sytuacji odnieśli islamiści, zwolennicy politycznego islamu. Chociaż ich także dotykają resentymenty związane z islamem, to w dobie zagrożenia zamachami terrorystycznymi zagrożenia polityczne odkładane są na bok. W efekcie, jeżeli islamista nie dokonuje aktów przemocy lub do nich nie nawołuje, to już podpada pod kategorię muzułmanina "umiarkowanego", chociaż jego cele, niechęć do Zachodu i wizja społeczeństwa teokratycznego są zasadniczo zbieżne z celami dżihadystów, mimo że mogą być skrywane za fasadą stosowania się do zasad demokracji.
Dodatkowo zagrożenie terrorystyczne jest tak wysokie, że część polityków i służb specjalnych wierzy w wikłanie islamistów w dialog polityczny, który ma przeciwdziałać ich radykalizacji. Brakuje tu refleksji nad sygnałami, jakie wysyła się w ten sposób do społeczności muzułmańskiej, pokazując jej, że zwolennicy politycznego islamu są głównymi partnerami w dialogu z rządami zachodnimi i de facto reprezentantami całej tej religii na naszym kontynencie.
Zachód nie uzyskał więc zdecydowanej przewagi w konflikcie z nowym, antyokcydentalnym zagrożeniem. Powoli przyzwyczajamy się, że przez jakiś czas terroryzm będzie zdarzeniem o charakterze losowym, a hydra, której odcinamy głowy w jednym miejscu, odrasta w innych. W Europie następuje wzrost postaw radykalnych, zarówno wśród muzułmańskiej mniejszości, jak i na skrajnej prawicy, która przy wszystkich zastrzeżeniach słusznie jednak obawia się przeorania struktury demograficznej w Europie, biorąc pod uwagę rosnący udział procentowy muzułmańskiej społeczności w młodszych grupach wiekowych.
Co poszło nie tak?
Po pierwsze najpoważniejszym błędem wojny z terrorem jest to, że została ogłoszona. To słowo-wytrych, które miało uwolnić polityków od oskarżeń o islamofobię, a także w zamiarze miało uspokoić antymuzułmańskie nastroje w społeczeństwach Zachodu. Teraz odczytywane jest to nie tylko jako wojna z islamskim terroryzmem, ale i dowód na zakłamanie elit rządzących, a co za tym idzie potrzebę ich wymiany. W wymiarze strategicznym jest to błędem podstawowym, dalekosiężnym w swoich skutkach, bo decydenci uciekli od zdefiniowania przeciwnika. Wrogiem zachodnich demokracji nie jest bowiem strategia walki w wojnie niesymetrycznej, jaką bez wątpienia jest terroryzm, lecz islam polityczny pod różnymi postaciami - od dżihadystów, przez salafitów, po islamistów próbujących wpływać na demokrację przez organizacje pozarządowe, a tam, gdzie mają znaczny udział, nawet przez partie polityczne.
Trzeba powiedzieć wprost i mówię to z pełną świadomością: przeciwnikiem naszej formy liberalnej demokracji są wszyscy ci, którzy uważają, że prawa nie powinny być stanowione przez człowieka, lecz że powinny zostać zaimplementowane nakazy i zakazy przekazane przez Boga za pośrednictwem Proroka. Można oczywiście uważać, że liberalizm i społeczeństwo otwarte dopuszczają do dyskusji wszelkie głosy, ale nieuwzględnianie w polityce tego, że część z tych politycznych islamskich nurtów chce zniszczyć społeczeństwo otwarte, jest naiwnością.
Ten błąd miał swoje skutki, między innymi takie, jak przyzwolenie, żeby Arabia Saudyjska finansowała meczety na Zachodzie, które kształtują, poprzez rozprzestrzenianie wahabizmu, antyzachodnie postawy muzułmanów. To również dość słabe ograniczenia w funkcjonowaniu kaznodziejów nienawiści (Anjem Choudary, czołowy przedstawiciel tej profesji, został skazany po prawie dwóch dekadach działalności); finansowanie, szkolenie i dozbrajanie "umiarkowanych" bojowników dżihadystycznych w Syrii i Libii; wiara w Arabską Wiosnę i w to, że Bractwo Muzułmańskie dopuszczone do procesu demokratycznego stępi swoje ideologiczne postawy; traktowanie rządzonej przez islamistów Turcji jako sojusznika, podczas gdy ta posługuje się szantażem wobec Zachodu oraz stoi na przeszkodzie do uspokojenia konfliktu w Syrii.
Drugim błędem było życzeniowe myślenie, że do zaistnienia demokratycznych państw na Bliskim Wschodzie wystarczy usunięcie dyktatorów, czy to siłą, jak miało to miejsce w Iraku i Libii, czy też za przyzwoleniem i politycznym poparciem, jak w Egipcie i Tunezji. Chociaż przyznać trzeba, że ten ostatni, niestety niewielki kraj bez zasadniczego wpływu na inne arabskie państwa, nie przestaje zaskakiwać. Doszło tam do pokojowego przekazania władzy przez islamistów w ramach demokratycznych wyborów, a oni sami, reprezentowani przez szejka Raszida Gannusiego orzekli, że państwo i religia powinny być rozdzielone.
Co do Iraku, to trudno określić czy błędem była tam sama neokonserwatywna wizja zaprowadzania porządków demokratycznych siłą, czy też, już po inwazji, brak miejsca w post-saddamowskim Iraku dla byłych jego elit, brak uwzględnienia istotnego dla tego kraju szyicko-sunnicko-kurdyjskiego podziału oraz zbyt krótkie wsparcie dla nowych rządów i zbyt krótki pobyt wojsk zachodnich.
Trzecia sytuacja może nie jest błędem, ale już konsekwencją nieudanej wojny w Iraku. Stany Zjednoczone stały się bardzo wstrzemięźliwe, jeżeli chodzi o wysyłanie wojsk w rejony konfliktów. Tymczasem polityką ataków z powietrza można wprawdzie zniszczyć państwo, ale nie zaprowadzić w nim nowe porządki, przez co powstają państwa upadłe - ziemskie raje dla dżihadystów.
To daje z kolei w Europie asumpt do coraz bardziej powszechnej teorii, że jest to celowe działanie USA zmierzające do osłabienia naszego kontynentu poprzez destabilizację jego sąsiedztwa. Z drugiej strony, takie zarzuty są jednak niepoważne w sytuacji, kiedy sama Unia Europejska nie jest w stanie stabilizować sytuacji w swoim sąsiedztwie, a Francja rozpoczynając walkę z Muammarem Kadafim, wystrzelała amunicję już w pierwszym tygodniu wojny i musiała zwrócić się po pomoc do Amerykanów.
Koniec historii i zderzenie cywilizacji
Wreszcie, przez tych 15 lat od 11 września 2001 zostały zweryfikowane dwie mocne tezy postawione na przełomie XX i XXI wieku: Francisa Fukuyamy - o końcu historii Fukuyamy i Samuela Huntingtona - o zderzeniu cywilizacji. Każdy z nich po części miał rację, ale po części się pomylił. W cywilizacji zachodniej faktycznie widoczny jest koniec wielkich narracji historycznych, za to w świecie islamu wizja globalnego kalifatu uwodzi coraz to większe rzesze. Zderzenie cywilizacji odbywa się zgodnie z analizą Huntingtona tak, jak zderzenie płyt tektonicznych na ich granicach. Myśliciel nie dostrzegł jednak tego, że w rezultacie procesów globalizacji cywilizacja została oderwana od terytorium i konflikty mają teraz miejsce również w samych centrach cywilizacyjnych, wywoływane przez mniejszości wywodzące się z danej cywilizacji (Europa Zachodnia) lub idee, które Zachód przeniósł wraz z globalizacją (Egipt i jego facebookowa rewolucyjna i liberalna młodzież).
Reasumując, z tej krótkiej i z konieczności ogólnej analizy efektów ostatnich 15 lat wynika, że sytuacja jest raczej bardziej zagmatwana, niż była, co pozwala postawić wniosek, że konflikt jeszcze nie dotarł do swojej fazy kulminacyjnej i znajdujemy się nadal przed jego przesileniem. Zwycięstwa militarne nad dżihadystami bez konfrontacji z ich ideologią spowodują, że będą się oni odradzać jak mityczny feniks.
A rozwój wydarzeń wskazuje na to, że miejscem, w którym nastąpi kulminacja wydarzeń zapoczątkowanych 11 września, będzie Europa. Co więcej, jeżeli to nie nastąpi i nie podejmiemy konfrontacji z politycznym islamem, to skutki będą gorsze, choć odwleczone w czasie.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.