Wojna wisi na włosku? Czego chce Korea Północna?
Atak i rozmowy, brutalne prowokacje i siadanie do stołu negocjacji - tak od lat wygląda polityka Korei Północnej. Ostatni ostrzał jednej z południowokoreańskich wysp przez artylerię Północy wydaje się wpisywać w ten schemat. - Ten atak był do przewidzenia, choć tym razem intensywność jest przerażająca - mówi ekspert ds. Korei Północnej Nicolas Levi i dodaje, że w przyszłości może dojść do kolejnych incydentów.
W wyniku ostrzału przez Koreę Północną wyspy Yeonpyeong na Morzu Żółtym zginęło dwóch południowokoreańskich żołnierzy, a kilkunastu zostało rannych. Phenian oświadczył jednak, że to siły południowokoreańskie pierwsze otworzyły ogień. Według świadków pociski spadły też na cywilne domy, które stanęły w ogniu. Atak wyglądał jak preludium wojny, ale takiej ocenie zaprzecza publicysta strony internetowej northkorea.pl Nicolas Levi.
- To kolejna prowokacja Korei Północnej, która na pewno nie doprowadzi do wojny - mówi Levi. Ekspert dodaje, że Phenian zdecydowałby się na otwartą wojnę tylko wtedy, gdy byłby pewien wygranej. Mimo że Korea Północna posiada jedną z najliczniejszych armii na świecie, bez poparcia Chin nie byłaby wstanie przeciwstawić się Seulowi, za którym murem stanąłby Waszyngton.
Czemu służyła więc prowokacja? Levi zwraca uwagę, że niedługo miały być wznowione rozmowy sześciostronne w sprawie programu atomowego Korei Północnej. Ostrzał wyspy zmienia jej pozycję podczas negocjacji. - Korea Północna straszy świat nie od dziś. (…) Wie, że jest nietykalna, za to żąda pomocy gospodarczej, wojskowej i energetycznej. To standardowy szantaż. Korea Północna mówi: nie będziemy atakować, jeśli dostaniemy pomoc - wyjaśnia Levi.
Relacje między Koreą Północną a Zachodem rzeczywiście przypominają zabawę w kotka i myszkę. Po kolejnych próbach rakietowych i atakach zaczynają się rozmowy. W zamian za spokój na Półwyspie Koreańskim padają oferty pomocy dla kraju Kim Dzong Ila. A międzynarodowa pomoc jest potrzebna, bo - jak ostrzega ONZ - z powodu susz i powodzi wielu Koreańczykom z Północy grozi głód.
Choć tym razem atak był wyjątkowo brutalny i ucierpieli również cywile, Phenian ma znów szansę dostać to, czego chce. - Korea Północna rozdaje karty na Półwyspie Koreańskim. (...) Od 20 lat mówi się, że idzie za daleko - ocenia Levi i przypomina, że w 1983 roku w ówczesnej stolicy Birmy Rangunie eksplodowały bomby podczas odwiedzin południowokoreańskiej delegacji. Zginęło wówczas 21 osób, ponad 40 zostało rannych. - Mimo że wiadomo, iż Kim Dzong Il stał na czele tego zamachu, w 2001 i 2008 roku miały miejsce szczyty między Koreą Północną i Południową - przypomina Levi.
Zdaniem eksperta ostatni atak nie musi się wiązać ze zmianą władzy w Korei Północnej. Na miejsce schorowanego przywódcy kraju Kim Dzong Ila szykuje się jego najmłodszego syna Kim Dzong Una. Levi podkreśla, że polityka Phenianu nie zmienia się od lat. - Ten atak był do przewidzenia - ocenia, dodając, że w przyszłości można się spodziewać kolejnych incydentów.
Wydaje się, że jedynie naciski ze strony Chin, które są sojusznikiem Korei Północnej, mogłyby temu zapobiec. Publicysta northkorea.pl uważa jednak, że w interesie Pekinu leży trwanie północnokoreańskiego reżimu, a współpraca gospodarcza i wojskowa między krajami tylko się umacnia. Przypomina on również, że w ciągu ostatnich 30 lat Chiny tylko raz zadziałały ostrzej wobec Korei Północje, gdy w latach 80. na 24 godziny odcięto dostawy ropy naftowej. Sytuacji nie zmienią również deklaracje potępienia ataku przez chińskie władze. - To tylko słowa, a liczą się czyny przeciw Korei Północnej - mówi Nicolas Levi.
Małgorzata Pantke, Wirtualna Polska