Wojciech Engelking: dlaczego Jarosław Kaczyński nie będzie premierem?
Po wakacjach, donosi "Rzeczpospolita", Beata Szydło ma zostać zdymisjonowana, a tekę premiera ma objąć Jarosław Kaczyński. To głupota, bo Kaczyńskiemu jest na rękę, że Beata Szydło sobie ze swoim stanowiskiem nie radzi. Właśnie do tego nieradzenia - a nie do premierowania - ją wybrał.
Tajemnica poliszynela
Gdy w 2015 r. PiS wystawił jako kandydatów na najwyższe stanowiska w państwie polityków w najlepszym wypadku trzeciorzędnych, można było to zinterpretować dwojako. Interpretacja pierwsza, łaskawa, brzmiała: partia pokazuje łagodną twarz, usuwając sprzed kamer i fleszy tych, którzy przez swój elektorat negatywny są niewybieralni - szczególnie Jarosława Kaczyńskiego.
Interpretacja druga, łaskawa mniej: oto powtarza się schemat z roku 2005, kiedy premierem został sympatyczny mężczyzna o fizjonomii byłego nauczyciela fizyki, w swojej formalnej funkcji, jak określił to Robert Krasowski, doskonale nieistotny, bo za sznurki pociągał de facto kto inny. Różnica między rokiem 2015 (i 2017) a 2005 polega jednak na tym, że dwanaście lat temu nie mówiło się o tym pociąganiu za sznurki głośno (oficjalnie wszak Jarosław Kaczyński z teki premiera zrezygnował, by jego brat mógł zostać prezydentem), w roku 2015 i 2017 natomiast się o nim krzyczy.
Czytaj też: Zbigniew Ziobro na premiera? Polacy wskazują go w trójce kandydatów
I krzyczy o nim nie tylko front opozycyjny. Krzyczy o nim także środowisko pisowskie. Krzyczy o nim sytuacjami takimi, jak niegdysiejsze nocne przyjazdy Andrzeja Dudy do żoliborskiej willi Kaczyńskiego czy regularne odwiedziny Beaty Szydło i najważniejszych ministrów na Nowogrodzkiej. Wyglada to, jakby nikt z PiS-u, zwłaszcza jego PR-owcy, w ogóle się nie przejmował tym, że do informacji publicznej może przedostać się wiedza, że najistotniejsze decyzje w państwie konsultowane są z szeregowym posłem. Jakby nikt się nie obawiał, że może to kosztować PiS utratę poparcia. Co więcej, jakby była to rzecz warta podkreślenia, a jej obecność w debacie publicznej PiS wspomagała. Jakby.
Oczywiście się zgrywam, bo żadne "jakby". To właśnie powszechność wiedzy o nielegitymizowanej nijak mocy Kaczyńskiego jest dziś partii rządzącej wielką siłą. I dlatego byłoby głupotą rezygnować z niej dla teki premiera.
Wszyscy głupi i mądry Jarosław
Owa nielegitymizowana moc Kaczyńskiego ma trzy elementy.
Element pierwszy nazwałbym elementem sekretu: choć to, że Polską faktycznie steruje się z Nowogrodzkiej, a nie z Kancelarii Premiera, wie każdy, kto nie jest w sprawach polityki abnegatem, oficjalnie ta wiedza nigdy nie została ujawniona. Gdyby kogoś spytać, skąd to wie, odpowiedziałby, że stąd, że wszyscy wiedzą. Problem w tym, że to, że "wszyscy wiedzą" nie jest, zwłaszcza w dyskusji, argumentem żadnej mocy. Jeśli o tym, że "wszyscy wiedzą" powie przeciwnik PiS-u, łatwo z jego zwolennikiem dyskusję przegra. Zwolennik PiS-u, zwłaszcza twardogłowy, ma dzięki temu uciechę i poczucie zawarcia z Jarosławem Kaczyńskim szczególnego paktu: znajduje się w posiadaniu informacji sekretnych, które są, co prawda, tajemnicą poliszynela, ale argumentować ich w żaden sposób nie musi.
To, co w roku 2006 - wysiudanie Marcinkiewicza przez Kaczyńskiego z fotela premiera poprzez zmuszenie go do dymisji; ustawienie zmiany w Radzie Ministrów przez szeregowego posła - stało się początkiem końca rządów PiS-u, gdyż wielu popierających łagodną, marcinkiewiczową wersję PiS-u Polaków oburzyło, że szef partii swoim pociąganiem za sznurki z tylnego rzędu zagrał im na nosie, w roku 2017 wielu Polakom się podoba. Także dlatego, że obiektem gry na nosie nie są oni, a rząd.
Element drugi to zatem element zabawy. Jest (dla wyborców PiS-u, ale nie tylko) atrakcyjne i śmieszne, że ponad wszelkimi utytułowanymi personami, Beatą Szydło czy Andrzejem Dudą, znajduje się ktoś, kto może ich jednym gestem sprowadzić do parteru. Sytuacją, która się podoba i która bawi, jest sytuacja, w której najważniejsze osoby w państwie mają nieformalnego zwierzchnika, przed którym trzęsą portkami.
Po wszystkich nieudolnych posunięciach rządu powtarzał się dotychczas ten sam schemat: gdy poparcie zaczynało spadać, do akcji - w postaci wywiadów telewizyjnych i prasowych - wkraczał Kaczyński, łajając niektórych ministrów w myśl zasady: niestety, drodzy państwo, otoczyłem się idiotami, ale ja jestem mądry, razem się więc z ich głupoty pośmiejmy (ale i sprawy poważne traktujmy poważnie, dlatego do Theresy May pojadę ja, a nie Andrzej Duda)
. Im więcej takich momentów nieudolności, niepowodzeń Beaty Szydło czy Mariusza Błaszczaka, tym lepiej dla Kaczyńskiego. Umacniają go one, niedziwne więc, że niektórych ministrów wybrał tak marnych, jak wybrał.
Kwestia odpowiedzialności
Element trzeci, najważniejszy, to - paradoksalnie - element anty-polityki, który jest w nijak nielegitymizowanej pozycji Kaczyńskiego zawarty. Paradoks polega na tym, że chociaż Kaczyński jest najpotężniejszym politykiem w Polsce, jego niezajmowanie żadnego oficjalnego stanowiska prócz poselskiego separuje go w oczach wielu wyborców od polityki rozumianej jako codzienne zarządzanie państwem, potyczki i utarczki, które znajdują się potem na nagłówkach portali czy pasku w TVN24.
Etykieta ubranego w biało-czerwony płaszcz przeciwdeszczowy, pogardzającego ziemskimi luksusami "wielkiego stratega" (lub też, jak sam dawno temu określił rzecz w rozmowie z Teresą Torańską, "emerytowanego zbawcy narodu"), który się małymi rzeczami nie zajmuje, a wyznacza nowy kurs Polski, pozwala Kaczyńskiemu przypisać sobie zasługę za obliczone w długofalowej perspektywie sukcesy rządu (500+, Mieszkanie plus), a za codzienne porażki w stylu rozpasanego Misiewicza winić poszczególnych ministrów i premier Szydło. (Oczywiście, był jeden wyjątek, czyli kwestia poparcia Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej, której nie dało się zwalić na Waszczykowskiego). Sytuacja ta jest dlań o tyle komfortowa, że nie pozwala obarczyć Kaczyńskiego polityczną czy konstytucyjną odpowiedzialnością za jakiekolwiek posunięcie partii rządzącej (dlatego też można między bajki włożyć zawołanie opozycji, że postawi go przed Trybunałem Stanu)
. I dlatego też rezygnacja z tego rodzaju nieformalnej, a silniejszej aniżeli formalna pozycji dla oficjalnej teki byłaby głupotą.
Leszek Kołakowski w jednym ze swoich esejów przywołuje brytyjskiego lorda, któremu zadano raz pytanie, czy chciałby być premierem. "Przecież każdy by chciał być premierem" - odparł zdezorientowany lord. Otóż, jak sądzę, nie. Jarosław Kaczyński chciałby być przede wszystkim Jarosławem Kaczyńskim.
Wojciech Engelking dla WP Opinii