PublicystykaWnioski z wyborów. Warszawa to nie Budapeszt, a Polska to nie Węgry

Wnioski z wyborów. Warszawa to nie Budapeszt, a Polska to nie Węgry

Wybory samorządowe pokazały, że mimo zaangażowania ogromnych środków i energii, PiS-owi nie udało się to, co udało się Viktorowi Orbanowi na Węgrzech: skolonizowanie elektoratu i zmonopolizowanie polityki. Władza PiS ma swoje twarde granice.

Wnioski z wyborów. Warszawa to nie Budapeszt, a Polska to nie Węgry
Źródło zdjęć: © East News
Oskar Górzyński

- Przyjdzie taki dzień, że w Warszawie będzie Budapeszt - zapowiadał w 2011 roku rozmarzony Jarosław Kaczyński. Od tego czasu prezes PiS wygrał naprawdę dużo, koncentrując w swoich rękach wielką władzę, de facto zmieniając ustrój i rozpoczynając proces wymiany elit. Ale jak pokazały niedzielne wybory, Budapesztu w Warszawie nie ma - i raczej nie będzie. Mimo wiernego kopiowania posunięć swojego węgierskiego odpowiednika, PiS nie zdołał stworzyć podstaw zapewniających mu na wieczne rządy. Wybory pokazały, że nad partią Kaczyńskiego wciąż wisi twardy szklany sufit, a atakowany przez niego establishment, mimo erozji, wciąż się trzyma.

Oczywiście, teoretycznie partia rządząca te wybory wygrała, a ponieważ wybory samorządowe mają swoją specyfikę, niższy niż spodziewany wynik PiS nie jest dokładnym odzwierciedleniem ogólnych sympatii wyborczych Polaków. Ale jednocześnie widać po nich wyraźnie porażkę budapesztańskich ambicji obozu rządzącego.

Kontrast z Węgrami jest jaskrawy. Węgierskie wybory w 2010 roku, które stanowiły punkt odniesienia dla wypowiedzi Kaczyńskiego, były totalnym tsunami, które całkowicie zmiotło lewicowy establishment, skompromitowany aferami i słabnącą gospodarką. Fidesz przejął w nich wszystko, a potem, za sprawą programów socjalnych, procesu budowania nowych elit i kolonizacji świata medialnego, cementował ten stan. W efekcie, zapewnił sobie praktyczny monopol. I to na wszystkich szczeblach; w wyborach samorządowych w 2014 nie tylko zdobył cały Budapeszt ze wszystkimi jego dzielnicami, ale wszystkie - z wyjątkiem jednego - duże miasta na Węgrzech. Władzy Fideszu nie zagrażają ani stale pojawiające się afery korupcyjne, ani mobilizacja opozycji.

Węgierska droga nie dla Polski

PiS chciał podążyć tą samą drogą. Programy takie jak 500+, wymiana kadr na masową skalę, zastępowanie starych układów nowymi, czy promowanie alternatywnej rzeczywistości w mediach publicznych, miały związać z partią wielką, po części nową grupę wyborców, pozwalającą na dominację partii na długie lata. Wyniki wyborów pokazują, że nic takiego nie nastąpiło - przynajmniej na skalę spotykaną na Węgrzech.

Mimo tak dużych wydatków socjalnych, mimo rozpędzonej gospodarki i potężnej propagandy w mediach publicznych, w końcu mimo bardzo średniej kampanii opozycji, PiS nie zdołał wyjść znacząco ponad swój stan posiadania. Wynik wyborów w Warszawie był tu symboliczny, bo nawet dynamiczny, chwalony i pozujacy na centrowca Patryk Jaki nie zdołał zagrozić krytykowanemu za nieudolną kampanię Trzaskowskiemu.

Ale PiS nie tylko nie zdołał przebić się ponad pułap 30-35 procent w dużych miastach. Nie potrafił też - znów, mimo poświęcenia wielkich środków - rozbić PSL na wsi. Polacy zamiast "dobrej zmiany" w samorządach postawili w większości na status quo i zastane układy. W przeciwieństwie do Węgier, wyborców nie zdołała zmobilizować też desperacka kampania straszenia napływem uchodźców, choć wiadomo, że stosunek Polaków do nich nie jest znacznie przychylniejszy niż Węgrów.

Oczywiście, nie znaczy to, że PiS nie utrzyma władzy. Widać jednak, że prawdopodobnie nie zostanie drugim Fideszem z monopolem na wygraną. Tym bardziej, że w przyszłym roku może zastać trudniejsze warunki: coraz większą drożyznę, bolesne efekty reformy oświaty, czy kolejne konfrontacje z Brukselą.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)