Włochy: Polacy sobie pomagają, ale nie mówią "dziękuję"
Jesteśmy wobec siebie nieufni i nigdy sobie nie pomagamy. Nie robimy nic bezinteresownie. Ale czy to cała prawda o Polakach? Wielu naszych rodaków, zwłaszcza na obczyźnie, chętnie wykorzystuje dobre serce innych. Pasożytuje. Przede wszystkim jednak, nie potrafi odwdzięczyć się za otrzymaną pomoc.
02.10.2012 | aktual.: 03.10.2012 09:16
My, Polacy mamy o sobie samych bardzo złe zdanie. To widać najlepiej na obczyźnie, gdy społeczność imigrancka jest stosunkowo mała i gdzie wszyscy się znają, przynajmniej z widzenia lub słyszenia. Nie potrafimy się jednoczyć i współpracować ze sobą. Plotkujemy chętnie o innych, obmawiamy, zazdrościmy jak komuś trochę lepiej się powodzi. Jesteśmy wobec siebie nieufni. Nigdy sobie nie pomagamy, albo jak pomagamy - nie robimy tego bezinteresownie. To prawda czy stereotyp?
Fryzjer, który pomaga
- Czy pomogłem kiedyś innym Polakom? Tak - nie raz i nie dwa. Czasami niestety pomagałem niewłaściwym osobom, ale to nie było istotne. Ważna jest dla mnie sama chęć pomagania - ja już taki jestem - jak się w coś angażuję to na całość, nie licząc się z konsekwencjami - opowiada Piotr Wywial, znany w Rzymie polski fryzjer.
- Czy mi ktoś kiedyś pomógł na obczyźnie? Arabski taksówkarz w Londynie. Na samym początku, gdy byłem bez grosza, zaoferował mi bezinteresownie mieszkanie, później załatwił pierwszą pracę w zakładzie fryzjerskim u swoich znajomych. Polak na obczyźnie chyba nigdy mi nie pomógł bezinteresownie, albo jeszcze na takiego nie trafiłem... Ale zawsze mam nadzieję, że taką osobę spotkam - dodaje.
Jego salon "Trinity" na tyłach Kościoła Polskiego stał się dziś miejscem integracji środowiska Polonii włoskiej. Przewija się przez niego wielu naszych rodaków, nie tyko po to, aby "zrobić sobie włosy". Fryzjer jest znany z tego, że pomógł już wielu ludziom na różne sposoby. Jedni to doceniają i są wdzięczni, inni pomoc wykorzystują.
Polacy potrafią
W latach 90-tych Rzym był pełen Polaków, którzy co niedziela zbierali się pod Kościołem Polskim na Via delle Botteghe Oscure. Blokowali ulicę i pozostawiali po sobie niezliczoną ilość butelek po piwie. Dlatego Włosi przemianowali ją na Via delle bottiglie scure (Ulicę ciemnych butelek). Na murze budynku obok Kościoła św. Stanisława była tzw. "ściana płaczu", gdzie wszyscy przyczepiali ogłoszenia. Żeby znaleźć pracę czy mieszkanie trzeba było przyjść pod Kościół. Tu można było też kupić polskie gazety, papierosy, rodzime rarytasy jak barszczyk czerwony i ogórki kiszone oraz zasięgnąć wszelkich informacji. Byli też tacy, którzy handlowali pracą.
- Przez jakiś czas pod Kościołem Polskim kręciła się kobieta, która odsprzedawała "stałkę" za 300 milaków (liry - stara moneta włoska przed wprowadzeniem euro). Dziewczyny kupowały. W domu było dwoje staruszków Włochów z alzheimerem. Wszystko trzeba było przy nich robić. To była robota nie do wytrzymania, więc dziewczyny uciekały stamtąd po kilku dniach, a ta babka przychodziła pod kościół i znowu sprzedawała tę samą pracę. W końcu ludzie ją przegonili - wspomina pewna weteranka polskich "stałek", która jest we Włoszech od lat.
Nieuczciwy handel pracą, który już sam w sobie jest wykroczeniem, drobne oszustwa a nawet szantaże - jak na przykład kradzież paszportu czy auta - oddawanych w zamian za okup pieniężny - to Polacy robili Polakom. Nie mówiąc już o tym, co działo się w mieszkaniach, wynajmowanych przez tych, którzy mieli prawo do legalnego pobytu ("permesso di soggiorno") i podnajmowanych rodakom bez papierów. Trzy lub cztery osoby w jednym pokoju, materace na korytarzach, dwunastu ludzi do jednej kuchni i łazienki.
Kościół zawsze pomagał i pomaga
Od tamtych czasów w centrum Rzymu wiele się zmieniło. Nikt nie koczuje przed polską świątynią i nie pozostawia po sobie ciemnych butelek, a przynajmniej nie w takich ilościach jak kiedyś. Na "ścianie płaczu" wisi niewiele ogłoszeń. W prasę i książki można się zaopatrzyć w polskiej księgarni na Tiburtinie. Jedzenie kupić w polskich sklepach. O problemach polskiej społeczności informuje gazeta polonijna "Nasz Świat". Znowu działa dyskoteka Mariusz&Mariusz. Do kościoła św. Stanisława na niedzielne msze przychodzą już tylko osoby wierzące. W kościele jest salka, w której spotykają się zawsze Polki po mszy. Rozmawiają, piją herbatę, wymieniają doświadczenia i informacje o pracy.
- W ubiegłym tygodniu przyszła do salki jakaś dziwna kobieta. Mówiła, że uciekła z Francji od męża, bo oni są gorsi niż muzułmanie. Nie miała żadnych dokumentów. Twierdziła, że chce wracać do kraju i musi wyrobić paszport, ale nie ma pieniędzy. Chciała sprzedać obrączkę z diamentami za dwa tysiące euro. Która z nas ma tyle pieniędzy? A poza tym, kto wie czy to prawdziwe? Mówiłyśmy, żeby poszła do jubilera. A ona, że nie mamy serca i nie jesteśmy chrześcijankami, bo nie chcemy jej pomóc, i że Polacy wszędzie tacy sami. Kto ją zna? Czasy, w których ludzie koczowali pod kościołem już dawno się skończyły. Teraz każdy dba o własny interes. Przecież każda z nas wyjechała za granicę... - mówi mi jedna ze stałych bywalczyń salki kościelnej.
Kościół Polski to w dalszym ciągu pierwsze miejsce, gdzie szukają pomocy wszyscy Polacy, którzy mają jakieś kłopoty. Po latach, polscy duchowni nabrali już doświadczenia i wiedzą, kto naprawdę jest w potrzebie, i komu trzeba pomóc, wspierając go nawet finansowo, aby mógł wrócić do rodziny w kraju. Pomagali tym, którzy uciekli z obozów pracy na plantacjach pomidorów w Apulii, osobom, które spotkały trudne sytuacje losowe, choroby.
Polacy nie potrafią się odwdzięczać
- Myślę, że pomogłem w życiu wielu Polakom. Niektórym pomogłem znaleźć pracę, innym dałem cenne informacje, jeszcze innym udostępniłem moje kontakty. Tylko nieliczne osoby potrafiły wykorzystać właściwie pomoc i się za nią odwdzięczyć. Być lojalne. Reszta nie doceniła pomocy lub kiedy dałem palec, chciała całą rękę. Większość Polaków myśli, że pomoc jest darmowa i że ona się im zwyczajnie należy. Często nawet nikt ci nie podziękuje, jeśli coś dla niego zrobisz. Dlatego teraz nie chętnie pomagam innym - mówi mój rozmówca, który chce pozostać anonimowy.
Uważa również, że w pewnych sferach nic nie robi się bezinteresownie. Żeby coś dostać, musisz coś dać. Często trzeba najpierw coś zaoferować, aby liczyć na czyjąś przychylność. Trzeba też umieć spłacać długi wdzięczności. Przede wszystkim jednak liczyć zawsze na samego siebie, a pomoc traktować jak coś, co ci może być dane, ale nie musi.
- Te zasady obowiązują zarówno w Rzymie, w Londynie, jak i w Warszawie. Kto je zna i postępuje zgodnie z nimi - otrzymuje od innych wiele. Kto zawsze narzeka, że nikt mu nie pomaga, widocznie tylko pasożytuje na innych - dodaje.
Polak Polakowi Polakiem nawet na rzymskiej ulicy
- Wielokrotnie chciałam pomóc naszym rodakom na rzymskiej ulicy, gdy się zgubili i nie wiedzieli gdzie iść. Spotykałam się z różnymi reakcjami - od uczucia ulgi na twarzy, że ktoś mówi po polsku, po strach w oczach i wielką podejrzliwość, jakby spotkali Kubę Rozpruwacza, który wciągnie ich w ciemny zaułek. Brak zaufania wśród współrodaków to cecha Słowian. Tacy sami jak my są Serbowie, Chorwaci, Rosjanie. Może to pozostałość po komunizmie, gdy każdy każdego o coś podejrzewał - twierdzi Iza, która żyje we Włoszech od wielu lat.
- Włosi są inni. Są serdeczni dla siebie, zwłaszcza, gdy spotykają się przypadkowo za granicą. Pomagają sobie. Obowiązuje ich jednak zasada: przysługę trzeba spłacać przysługą. Myślę, że to zdrowe. Warto pomagać innym, nie należy jednak pozwalać się wykorzystywać - dodaje.
Jak mawiał jezuita Anthony de Mello - najgorszą rzeczą, jaką można zrobić udzielając komuś pomocy, jest zapomnieć o samym sobie. Na obczyźnie, gdzie każdy jest skazany sam na siebie, a jednocześnie uzależniony od pomocy innych, warto pamiętać, że jeżeli ktoś wyciągnie do ciebie pomocną dłoń należałoby się za to odwdzięczyć.
Z Rzymu dla polonia.wp.pl
Agnieszka Zakrzewicz