Wizyta Władimira Putina w Budapeszcie, czyli węgierskie otwarcie na Wschód
Prowadzący "nieortodoksyjną politykę", jak sam ją nazywa, i sam równie nieortodoksyjny węgierski premier Viktor Orbán buduje ją na dwóch filarach. Wewnątrz kraju prowadzi "walkę o wolność" (szabadságharc) - oczywiście z obcymi (czytaj: zachodnimi) bankami, kapitałami, korporacjami itd. Natomiast w polityce zagranicznej i strategii państwa postawił na wielkie "otwarcie na Wschód" (keleti nyitás) - pisze prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski.
Najpierw skoncentrował się na tej pierwszej - i zagwarantował sobie, niekoniecznie gospodarce, pełną wolność: już drugi raz z rzędu ma kwalifikowaną, konstytucyjną większość i może robić, co chce. Ponieważ, jak sam przyznaje, a nawet podkreśla, zbudował "nieliberalną demokrację", w jej ramach ma pełnię władzy, z której korzysta.
Rosyjski atom i gaz...
Najpierw działał na scenie wewnętrznej, teraz wyszedł na zewnętrzną. W minionych kilku dniach był na Ukrainie, w Serbii, a w momencie gdy przyjmował u siebie rosyjskiego prezydenta Władimira Putina ogłoszono, że dwa dni później będzie w Warszawie. Zdumiewająca aktywność w ciągu zaledwie sześciu dni!
Wynika ona właśnie z koncepcji "otwarcia na Wschód". Przyniosła, jak dotąd, stosunkowo niewiele, poza rozpoczynającą się budową szybkiej kolei mającej połączyć Budapeszt z Belgradem, a budowanej przez Chińczyków.
O wiele więcej wniosła wizyta Putina. Ostatecznie przesądzono i zamknięto umowę o rozbudowie i modernizacji posowieckiej elektrowni atomowej w Paks (szczegóły objęto tajemnicą, mówi się o 10-12 mld euro, a więc sumie poważnej), a w trakcie wizyty kluczowe były rozmowy na temat dostaw rosyjskiego gazu (w delegacji rosyjskiej był szef Gazpromu, Aleksiej Miller).
Ponieważ poprzednia 20-letnia umowa z Rosjanami w tym roku wygasa uzgodniono: że Węgrzy będą mogli wykorzystać - za poprzednią cenę - te zasoby gazu, których na podstawie poprzedniej umowy nie zużyli, a ponadto Gazprom włączy się do modernizacji istniejących u Madziarów zbiorników na gaz płynny i zapełni je. Ponadto rozpoczęto rozmowy nad kolejnymi umowami gazowymi, choć jeszcze nie przesądzono, czy będą znowu, jak chcą Rosjanie, długoterminowe, czy też, jak chcieliby Węgrzy, podzielone na krótsze odcinki (by aktywniej reagować na zmienną cenę tego surowca).
Sukces? Tak oczywiście przedstawia go sam premier i podległa mu propaganda: zabezpieczono dostawy surowca i zagwarantowano bezpieczeństwo energetyczne państwa. Jak to się jednak ma do niedawnej deklaracji komisarza ds. energii Günthera Oettingera,, który oświadczył podczas niedawnego przesłuchania w Parlamencie Europejskim, że "Unia Europejska w sprawie energii powinna mówić jednym głosem" i że on sam będzie pracować nad "europeizacją polityki energetycznej"?
Orbán odniósł się do tych pomysłów podczas wspólnej konferencji prasowej z Putinem. Stwierdził, przy wyraźnie zaznaczonym zadowoleniu rozmówcy, że budowanie koncepcji europejskiej polityki energetycznej bez opierania się na rosyjskie surowce to "iluzja", a przy okazji podkreślił, iż "wszystkie dotychczasowe ustalenia z Rosjanami były dotrzymywane".
Problem w tym, że Węgry na następne dekady wiążą się energetycznie z Rosjanami, czego kolejne dowody podano na tejże konferencji. Putin stwierdził, że to nie Rosjanie zrezygnowali z projektu budowy Gazociągu Południowego (South Stream) pod Morzem Czarnym, lecz "zostali zmuszeni do rezygnacji z niego" - i to wiadomo przez kogo: Komisję Europejską. Tymczasem Orbán, przecież premier państwa członkowskiego EU, uzupełniając tę wypowiedź zarysował nową jego koncepcję i nitkę: z Rosji, przez Turcję, Grecję, Macedonię i Serbię, aż na Węgry (zwróćmy uwagę, że Putin niedawno był w Ankarze, a kolejnym ważnym gościem w Budapeszcie ma być turecki premier Ahmet Davutoglu). Co na to wszystko Komisja i instytucje europejskie?
...i rosyjskie wieńce
Węgierska rządowa propaganda mówi o "sukcesie", a premier wszędzie podkreśla, że kieruje się przede wszystkim interesem narodowym, co pewnie usłyszymy także w Warszawie.
Tyle tylko, że idąc tak daleko na zbliżenie z Rosjanami - i to akurat w tym momencie, gdy "kryzys ukraiński" jest daleki od zakończenia - można nie tylko narazić się na krytykę ze strony Zachodu, którą Orbán już od dawna się nie przejmuje, ale - co znamienne i pouczające - natrafić na zupełnie inną agendę Rosjan.
Podczas gdy strona węgierska walczyła o interesy gospodarcze, bardzo rozbudowana, jak na kilkugodzinną wizytę, delegacja rosyjska z szefem dyplomacji Siergiejem Ławrowem i innymi ministrami, na plan pierwszy wysunęła kwestie polityczne i symboliczne. Jej duży skład miał pokazać - Europie i światu (zachodniemu) - że Rosjanie nie są izolowani w NATO i UE. To Moskwa, nie Budapeszt, podała też oficjalny powód tej wizyty: 70-lecie wyzwolenia Budapesztu (warto przeczytać dostępny i u nas tom wybitnego pisarza Sándora Máraiego "Ziemia, ziemia", by odczuć, jak to "wyzwolenie" wyglądało).
A jednym z ważnych punktów tej wizyty, mocno eksponowanym w rosyjskich mediach, było złożenie wieńca na - odrestaurowanej przez Rosjan - parceli sowieckich żołnierzy, którzy zginęli przy oblężeniu Budapesztu. Problem w tym, że obok, na tym samym cmentarzu jest też parcela żołnierzy sowieckich, którzy zginęli w 1956 roku. Ją też odrestaurowano, wraz z napisem na obelisku, mówiącym o tym, że "zginęli heroiczną śmiercią" podczas "kontrrewolucji", a nieśli narodowi węgierskiemu "wolność". Nic dziwnego, że natychmiast zaprotestował w imieniu ofiar Imre Mécs, postać symboliczna, która spędziła po 1956 r. kilka lat w celi śmierci.
My tu w Europie Środkowej w relacjach z Rosjanami mamy własny bagaż. Mają go Węgrzy - i ma go też stawiający na wielkie otwarcie na Wschód Orbán. Przypomniał mu o tym ostatnio jeden z najbliższych przyjaciół, a dziś oligarcha (takie "wschodnie" jest bowiem otoczenie węgierskiego premiera) Lajos Simicska. Stwierdził on: 1. "Dobrze pamiętam sowiecką aktywność na terenie Węgier. Prawdę powiedziawszy, nie potrafię dokonać dokładnego rozróżnienia politycznej aktywności dawnych Sowietów i dzisiejszych Rosjan"; 2. Kiedy rozmontowywaliśmy dawną dyktaturę "nie było zapisane, że w miejsce jednej zbudujemy drugą".
Można te słowa bagatelizować, jako wyrazy frustracji wzburzonego oligarchy, jak robi to Orbán. Ale i tak nie uwalnia to nas od zadania kluczowego pytania: Czy taka właśnie ma być cena "walki o wolność" i "otwarcia na Wschód", że jednych sojuszników zamienimy innymi?
Prof. Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski