Podobnie jak przed trzema dekadami, Wrocław zagrożony jest powodzią, którą znów mogą wywołać utrzymujące się od kilku dni ulewne deszcze. O ocenę obecnych przygotowań do starcia z żywiołem poprosiliśmy Mieczysława Michalaka, fotoreportera, który dokumentował przed laty heroiczną walkę wrocławian z wielką wodą.
Michał Fedorowicz, Wirtualna Polska: 27 lat temu ruszył pan z aparatem do Wrocławia, by dokumentować powódź tysiąclecia i obronę miasta przed wodą. Widzi pan jakieś analogie między tamtymi wydarzeniami a zagrożeniem jakie padło na miasto w ostatnich dniach?
Mieczysław Michalak, fotoreporter, autor słynnych zdjęć z powodzi tysiąclecia: Choć jestem od 5 lat na emeryturze, śledzę wszystko uważnie. Zdjęcia robię już raczej ptakom, a nie ludziom i powodziom, więc trochę zmieniłem branżę. Trudno jest mi więc porównywać obecną sytuację we Wrocławiu z tą z 1997 roku, acz gdy słyszę, że Czesi na Morawach będą spuszczać wodę ze zbiorników retencyjnych, to automatycznie przychodzą do głowy sceny sprzed 30 lat.
Jak to wtedy wyglądało?
Przyszła fala i zalała Kłodzko. A potem poszła dalej. Resztę widział pan pewnie w "Wielkiej wodzie" Netfliksa, dość wiarygodnie pokazującego obronę miasta przed powodzią.
Czyli, idąc za internetowymi żartami z bieżącej sytuacji, sugeruje pan, że dzięki Czechom można spodziewać się drugiego sezonu tego serialu?
Absolutnie nie chcę niczego sugerować, mówię to raczej na zasadzie automatycznego skojarzenia. Wiele rzeczy wygląda bowiem bardzo podobnie. No ale Czechów nie można o nic obwiniać, oni mają swoje zbiorniki i ich woda musi mieć gdzieś swoje ujście.
Dalsza część wywiadu pod materiałem wideo
Garaż zalany po sufit. Kamera Tesli nagrała, co działo się po nawałnicy w Warszawie
Zbiorniki retencyjne we Wrocławiu też przecież w ostatnich dniach opróżniono, spodziewając się powodzi.
I to jest fantastyczna rzecz. 30 lat temu nie działano z takim wyprzedzeniem, wiec już jest lepiej niż wtedy. Nie mówiąc już nawet o wyremontowanych wałach, których renowację, będąc dziennikarzem, śledziłem.
Był pan też na miejscu w 1997 roku i rozmawiał z ówczesnym prezydentem, Bogdanem Zdrojewskim, latając helikopterem nad miastem. Co pan mu wtedy powiedział?
W czasie i już po powodzi często z prezydentem Zdrojewskim rozmawiałem. Przy którejś okazji zasugerowałem zorganizowanie się na wypadek przyszłych kataklizmów podobnie, jak to robią w Japonii.
Czyli jak?
Z tego co wiem, tam są specjalne szkolenia dla wybranych osób, które w razie jakiegoś zagrożenia wychodzą na ulice w odpowiednio oznaczonych strojach i kaskach. Dzięki tym oznaczeniom zwykli obywatele wiedzą, że ten i ten, jest od tego i tego, a tamten – od jeszcze czegoś innego. I tych panów należy słuchać. Doskonale jest to zorganizowane.
I była wówczas szansa wprowadzenie tego w Polsce?
Rozmawiając z Bogdanem postulowałem, by wybrać i przeszkolić paru inżynierów, speców od budowlanki czy nawet innych, prostych z perspektywy ich zawodu rzeczy. Rzeczy, które mogą być przydatne w przypadku powodzi, a których umiejętności zwykły obywatel może nie posiadać. I takie osoby ewentualnie desygnować jako dowódców w miejscach, gdzie zwykli ludzie chcą pomagać.
Z czego się wzięła ta sugestia?
W 1997 roku, kiedy razem z innymi kładłem worki na zagrożonych przerwaniem wałach, byłem świadkiem wielu sytuacji, gdzie najpierw przez nawet kilka godzin trzeba się było wykłócać jak działać, w którą stronę iść, co zabezpieczać i tak dalej. I wtedy tak naprawdę nie słuchano się tego, kto ewentualnie mówił najrozsądniej, tylko tego, kto głośniej czy wulgarniej potrafił krzyknąć. Nie było realnego przywództwa.
Zdarzyło się panu szefować jakieś grupce?
Mnie akurat nie, ale widziałem, jak takie szefostwo powstawało. W takich wypadkach wychodziła setka czy dwusetka ludzi, która chciała pomóc, ale często nie wiedziała jak. Takimi właśnie zapaleńcami powinna kierować osoba, która też wie, co ma robić, a nie improwizuje, rzucając gromko wulgaryzmami.
Czyli powinna istnieć ochotnicza straż przeciwpowodziowa?
Trudno ją nazwać "ochotniczą" i niekoniecznie wyłącznie "przeciwpowodziową". Polacy udowodnili, że spontanicznie potrafią okazywać pomoc czy jednoczyć się w obliczu zagrożenia. I ta spontaniczność działa. Ale z odpowiednim zapleczem organizacyjnym, mogłaby działać jeszcze lepiej.
Ale takie osoby się przecież pojawiają, wysyła ich wojewoda, wojsko czy policja.
A mi chodzi o osoby, których dana społeczność zna, a nie osoby, które pojawiają się nagle, z urzędowego nadania. Tu chodzi też o zaufanie. Wiadomo, że odruchowo bardziej zaufamy sąsiadowi, a nie panu czy pani z urzędu miasta.
No ale nie ma o czym mówić, przez prawie 30 lat, z tego co wiem, nie zostało to poruszone, więc moją rozmowę z ówczesnym prezydentem można potraktować wyłącznie życzeniowo. Ale broń Boże, nie jest to oskarżenie Bogdana Zdrojewskiego – prezydentów Wrocławia było w kolejnych latach kilku.
I jak przygotowywali Wrocław na kolejne zagrożenia?
Odpowiem panu anegdotką ze spotkania, jakie odbyłem jakieś dwa miesiące temu. Wspominaliśmy wówczas tę powódź z 1997 roku i jak miasto miało być wówczas chronione również przez poldery przygotowane wiele lat wcześniej przez Niemców. To takie pasy terenu, szerokości około kilometra położone bezpośrednio przy rzece, za którymi dopiero stawia się wał przeciwpowodziowy. Przy wylaniu rzeki, te tereny są zalewane najpierw, tak aby odciążyć wał, by woda szybko się nie spiętrzała.
I teraz niech pan sobie wyobrazi, że te tereny, które w założeniu powinny być płaską łąką, po 27 latach od powodzi tysiąclecia są teraz lasem. Teren jest zarośnięty, są tam i krzaki, i drzewa, i ścieżki, które porobili spacerujący tam ludzie.
Jak rozumiem, ci ludzie też są teraz problemem?
No tak, bo tego lasu nie da się teraz tak łatwo wyciąć. I choć ten las może w przypadku powodzi spiętrzać dodatkowo wodę, tak ewentualna decyzja o wycince tego terenu byłaby, mówiąc delikatnie, mocno niepopularna.
Ja sam często tam chodzę, to jest świetne, piękne miejsce, pełne ptaków i innych zwierząt, ale uważam, że nie powinno tego tu być. Jeśli myślimy o tym, że kiedyś może przyjść tu powódź, to takie miejsce powinno być czyste.
Ale teraz nie ma już na to szans?
Nie ma mowy. Ludzie będą protestować. Dopiero kiedy idzie jakiś większy deszcz, kiedy straszy się powodzią, dopiero wtedy w Polsce wszyscy sobie przypominamy, że tu powinno być to, a tam – tamto. Społeczeństwo powinno być już od 1997 roku uświadamiane, że tu parku być nie może, jeśli rzeka ma nie wylewać. A same poldery powinny być pilnowane i systematycznie czyszczone z narastającej roślinności.
Nie mówiąc już o osiedlach powstających na terenach grożących zalaniem.
A to już grzech z dawien dawna. Przypadki budowania blokowisk czy osiedli domków jednorodzinnych na terenach zalewowych, są w Polsce normalne. We Wrocławiu mamy taki Kozanów, który częściowo jest na terenie zalewowym. Jest też Strachocin, gdzie też były poldery zalewowe przygotowane przez Niemców. A teraz, od wielu lat, stoją tam budynki.
Czy ci sami ludzie, którzy mogą protestować przeciwko ewentualnej wycince "nielegalnego parku", staną później ramię w ramię, by bronić Wrocław przed zalaniem, jak latach 90.? Czy Polacy, mimo podziału społecznego, wciąż są w stanie na wielki, solidarnościowy zryw?
Polacy z charakteru mają to do siebie, że jak jest powstanie, to lecimy wszyscy, i jak jest powódź, to też lecimy wszyscy.
Ale niektórzy lecą sobie tylko popatrzeć albo porobić zdjęcia na Instagrama czy filmiki na TikToka.
Ok, to niech będzie, że nie wszyscy, tylko większość. W sumie nic nigdy nie jest na sto procent. Ale jeśli zajdzie taka konieczność, większość ludzi na pewno wyjdzie pomagać. Pokazaliśmy to już przy różnych polskich powstaniach, gdzie duża część osób walczyła, a część tylko się przyglądała.
Ale jak ktoś teraz opowiada o takim stanie wojennym, to wychodzi, że każdy w stanie wojennym rzucał kamieniami w ZOMO i milicję. A jak się opowiada o powodzi tysiąclecia, to każdy tu we Wrocławiu worki nosił. Nie ma jednak nic złego w tym, że taka legenda funkcjonuje, bo to już ludzi potrafi jednoczyć i pchnąć do działania.
Wyczytałem, że w 1997 roku we Wrocławiu użyto pół miliona worków z piaskiem, a i tak pół miasta stało pod wodą. Teraz Jacek Sutryk mówi, że będzie tych worków z piaskiem cały milion. Jak sobie na chłopski rozum policzyć, tym razem to powinno wystarczyć na całe miasto. Czy mieszkańcom Wrocławia i okolic tego typu uspokajanie, taka prosta matematyka, wystarcza?
Ja bym nie przeliczał worków z piaskiem na bezpieczeństwo. Wiadomo, worki są potrzebne, ale są punktowym zabezpieczeniem, ale całego miasta nie uratują. Oczywiście, jak wspomniałem, mamy też wyremontowane wały, zmodernizowany został przez lata Wrocławski Węzeł Wodny, ale i to może nie wystarczyć. Zawsze warto być w gotowości do działania.
Trwa ładowanie wpisu: twitter
Ale worki układane tak, jak nieraz układano w 1997 roku – w miejscach, gdzie woda nie miała prawa dotrzeć, często bez sensu – chociaż wyglądają śmiesznie, tak jednak pokazują, że ludzie chcą działać. Trudno tego zabronić i nie powinniśmy się z tego śmiać.
W czwartek wojewoda dolnośląski zaapelował, by zaopatrzyć się w zapasy żywności, wody, odbiorniki działające na baterie, by naładować telefony, przygotować sobie dodatkowe źródła światła na wypadek przerw w zasilaniu. Co pan, jako osoba, która powódź doskonale pamięta, jeszcze by zasugerował?
Wszystkie wspomniane tu przez wojewodę rzeczy oczywiście są niezbędne, ale najważniejsze jest jedno: powinniśmy słuchać służb. Ja wiem, że to często wygląda tak, że straszy się nie wiadomo czym. Ale moim zdaniem lepiej postraszyć, niż później być zaskoczonym.
A ludzie do straszenia już się nie przyzwyczaili? Nie zliczę alertów RCB, jakie dostałem w tym roku. Większość z nich była pisana na wyrost. Większość, czyli jakieś 90 procent.
Lepsze to, niż nic. Nawet jeśli wiele osób zacznie bagatelizować alerty, spora część będzie gotowa do działania. A to już dużo. Sam często się denerwuję, że znowu przyszedł jakiś SMS, z którego ostatecznie nic nie wynika. Ale czy nie byłbym zdenerwowany bardziej, gdybym takiego ostrzeżenia nie dostał, a do potencjalnej tragedii by doszło?
Załóżmy, że dochodzi do najgorszego. We Wrocławiu faktycznie spada prognozowanych 380 litrów wody na metr kwadratowy, wały nie wytrzymują, mamy kolejną powódź. Czy po pięciu latach na emeryturze wciąż by pan rzucił wszystko, co robi, i biegł robić zdjęcia, przy okazji pomagając też w ochronie miasta?
Takie rzeczy ma się we krwi. I fotoreporterkę, i pomaganie ludziom w potrzebie.
Rozmawiał Michał Fedorowicz, dziennikarz Wirtualnej Polski