Wiejas: "W ministerstwie rolnictwa wybiło szambo. Minister się ubrudził" (Opinia)
W ostatnich latach mieliśmy już wybitnych ministrów działających na styku zwierzęta-przyroda-człowiek. Jan Krzysztof Ardanowski najwyraźniej pozazdrościł im dokonań. Gdyby bydlęta z Falent mogły mówić, ciekawe, co powiedziałyby o urzędującym ministrze rolnictwa.
Gdy ktoś udziela ci bezpłatnej pomocy, dziękujesz. Taki dziwny zwyczaj. Nie zna go Jan Krzysztof Ardanowski, minister rolnictwa. On rewanżuje się nasyłaniem prokuratury.
Bez prokuratury rzeczywiście nie powinno się obejść. Na zdrowy chłopski rozum wygląda jednak na to, że niekoniecznie powinna ona zająć się wolontariuszami z Animal Rescue, OTOZ Animals u Fundacji Przyjaciół Braci Mniejszych.
Tak wygląda "wzorowe" gospodarstwo
W ostatnich dniach obrońcy zwierząt dwukrotnie wchodzili do Instytutu Technologiczno-Przyrodniczego w Falentach pod Warszawą.
Instytut to brzmi dumnie. A ten w Falnetach, który ma prowadzić badania nad nowoczesnymi technologiami w rolnictwie i zajmować się szkoleniami rolników, przypomina średniowieczny skansen. W najlepszym przypadku PGR w schyłkowym PRL-u. Krótko - powiedzieć syf, to nic nie powiedzieć. A ten syf podlega ministerstwu rolnictwa.
Zobacz także: Leszek Jażdżewski zabiera głos po swoim ostrym wystąpieniu i mówi o rozmowie z Tuskiem
Dzięki obrońcom zwierząt już wiemy, jaka genialna myśl badawcza jest rozwijana w Falentach. Warto, żeby zapoznali się z tym rolnicy, ale miastowym ta wiedza również nie zaszkodzi.
Po kolei. Jeśli padnie ci bydło, chowaj je na polu. Padnie ci cielak, przykryj go plandeką i trzymaj w oborze. Podpisz umowę z weterynarzem, który urzęduje 150 km od twojego gospodarstwa. Pozwól ponad setce krów mlecznych stać w odchodach przez dwa tygodnie. Patrz jak na twoich oczach dogorywają cielęta - z chorób, niedożywienia, odwodnienia.
Jeśli rolnik spełni te wyśrubowane warunki, które odkryli w Falentach obrońcy zwierząt, zostanie pewnie najlepszym hodowcą bydła w kraju.
Nie będę szczegółowo opisywał cierpienia zwierząt udokumentowanego przez Animal Rescue. W chwili kontroli nie przedstawiono im żadnej dokumentacji medycznej potwierdzającej, że cielaki (kilka padło lub musiało zostać uśpione) były leczone. Kwity w cudowny sposób znalazły się później.
Już później okazało się, że w Falentach są braki kadrowe i brakuje pieniędzy na najprostszy sprzęt.
Minister równa do "najlepszych", a wiele mu nie brakuje
Trudno podważać to, co widzowie Polsatu i TVN widzieli w programach informacyjnych, ale Jan Krzysztof Ardanowski to chłop z jajami - podjął wyzwanie.
Wskazał, że zwierzęta, podobnie jak ludzie, chorują. A życiu zwierząt zagroziła ekipa z Animal Rescue (zabrała z Instytutu kilka chorych sztuk), bo przerwała leczenie (to ta dokumentacja odnaleziona w cudowny sposób).
Zaznaczył też, że "błyskawicznie wykonana kontrola nie potwierdziła istotnych problemów z dobrostanem zwierząt".
- Nie wolno przemieszczać zwierząt w dowolne miejsce. Zwierzęta inwentarskie w UE są bardzo precyzyjnie kontrolowane w zakresie przemieszczania, by nie zawlec choroby, by zawsze była pewność, kto odpowiada za zwierzęta - mówił we wtorek Jan Ardanowski.
Równocześnie polecił dyrektorowi Instytutu w Falentach złożyć zawiadomienie do prokuratury przeciwko organizacji, która "w sposób niezgodny z prawem" zabrał zwierzęta z Falent.
Bezpośrednią odpowiedzialnością za to, co działo się w Instytucie, nie można oczywiście obarczać samego szefa resortu. Jednak to, co robi teraz, jest przynajmniej niezrozumiałe.
W ostatnich czasach mieliśmy już wybitnych ministrów działających na styku zwierzęta-przyroda-człowiek.
Był gwałciciel krajobrazu i pogromca puszczy. Był pogromca aukcji koni w Janowie Podlaskim. Jan Krzysztof Ardanowski najwyraźniej pozazdrościł im dokonań. Gdyby bydlęta mogły mówić, ciekawe, co powiedziałyby o urzędującym ministrze rolnictwa.