Więcej luzu dla dzieci, więcej luzu dla rodziców [OPINIA]
Awantura o prace domowe więcej mówi o fobiach dorosłych, niż o edukacji. Część z nas tak bardzo chce, by dzieci spełniły nasze aspiracje i tak bardzo wprowadzony jest "wyścig szczurów", że jedyną drogą, jaką dla nich dostrzega, jest wprowadzanie ich w ten system od najmłodszych lat. Zyskują na tym przyszli pracodawcy i psychoterapeuci, a nie edukacja dzieci - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
To nie będzie tekst o pracach domowych. Nie zamierzam wypowiadać się na temat ich skuteczności w podstawówkach (bo od tego są lepsi), ani tym bardziej przekonywać, że bez prac domowych zawali się system edukacyjny, a dzieciom nie zostanie nic innego jak zbieranie szparagów.
Za dobrze pamiętam, jak sam pisałem wypracowania - także te zadawane wiele dni wcześniej - z polskiego na dużej przerwie, a matematykę czy fizykę odpisywałem - zazwyczaj już podczas lekcji - od innych, lepszych ode mnie z tych przedmiotów. Mam też w pamięci, że i w podstawówce i liceum za dużo miałem do przeczytania książek (zazwyczaj wcale nie tych, które były lekturami), za dużo rozmów do odbycia (i nie były to spotkania z korepetytorami) i za dużo meczów do rozegrania, by zawracać sobie głowę pracami domowymi. A żeby było jeszcze trudniej - na pół roku przed maturą - poznałem moją żonę, co sprawiło, że nauka w ogóle zeszła na ostatni plan.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Efekt? Świadectwo schowałem głęboko w szufladzie, żeby dzieci nie musiały go oglądać. Ale one i tak wiedzą, że Tata za dużo się w liceum nie uczył, że prac domowych nie odrabiał, bo sam im o tym powiedziałem, gdy któreś z nich przychodziło z płaczem, że dostało jedynkę.
Historia, którą przedstawiłem, powinna sprawić, że - by posłużyć się cytatem ze starego kabaretu - "zamiast teczki będę nosił dziś woreczki". Albo, jak to sugerują dziesiątki jeśli nie setki memów w mediach społecznościowych, skończę na polu ze szparagami u jakiegoś Niemca.
Tak się jednak nie stało. Mam nie tylko fantastyczną pracę, ale gdzieś po drodze zdarzyło mi się nawet doktorat obronić, uczyć w szkole i na rozmaitych wyższych uczelniach. Szparagi owszem jadłem, ale na polu w życiu nie pracowałem, a ostatnią pracę fizyczną wykonywałem na studiach, myjąc okna i sprzątając ulice. I zapewniam, że nie jestem wyjątkiem. Takich jak ja są tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy. Lekceważący stosunek do prac domowych w niczym nie zatrzymał, ani mojego, ani ich rozwoju zawodowego.
Wyścig szczurów
Oczywiście mam świadomość, że historie "zdolnych, lecz leniwych uczniów" nie są dowodem na cokolwiek. Mam też świadomość, że nie każdemu nauka przychodzi łatwo, i że wielu musi wielokrotnie powtarzać materiał, by się on utrwalił. To oczywiście jest prawda, ale to nie ma absolutnie nic wspólnego z pracami domowymi, które mają być radykalnie ograniczone przez ministerstwo edukacji. A nie ma, bo nikt nie zamierza zakazywać nauki, powtarzania czy czytania lektur w szkołach, a jedyne, co ma być radykalnie ograniczone to prace domowe, które - i to też trzeba jasno powiedzieć - zazwyczaj - z jednej strony - stanowią sposób spychania odpowiedzialności za to, co powinno być przekazane w szkole na rodziców.
Ale jest i drugi element. Dla wielu rodziców odrabianie z dziećmi prac domowych, dokładanie im kolejnych zajęć jest jednym ze sposobów podnoszenia poczucia własnej wartości, a także realizacji własnych - niekiedy niespełnionych w swoim życiu - aspiracji.
A piszę to jako praktyk, a nie jako teoretyk, praktyk rodzic, a nie nauczyciel. Mam piątkę dzieci, w zasadzie na każdym etapie edukacji. Najstarsze jest już na studiach, dwoje młodszych chodzi do liceum, a dwójka najmłodszych to jeszcze uczniowie podstawówki. Przeszliśmy już z żoną wszystkie możliwe egzaminy, a także rozmaitych nauczycieli i rozmaite podejście do nauki naszych dzieci. Jestem dzieckiem nauczycielki, a wśród licznych prac, jakie wykonywałem, był także zawód nauczyciela (w liceum i akademickiego). I to właśnie upoważnia mnie do postawienia tezy, że afera o prace domowe, o poziom nauczania szkół, o rzekomo spadającym poziomie edukacji ludzi młodych, niewiele ma wspólnego z edukacją, a o wiele więcej z "kulturą zap***dolu", w jakiej sami żyjemy.
Od dawna ze zdumieniem obserwuje "wyścig szczurów" jaki fundujemy naszym dzieciom. Widzę koleżanki i kolegów moich dzieci, które po skończonych lekcjach biegną na kolejne lekcje, korepetycje, dodatkowe godziny języka, innych języków, matematyki i fizyki, i innych jeszcze zajęć. Efekt? Dzieciak wraca do domu po 21, a tam jeszcze z rodzicami (a jakże) trzeba odrobić prace domowe i przygotować się do kolejnego dnia. Rodzice są zachwyceni, bo realizują "projekt dziecko", mają poczucie dobrze spełnionego obowiązku, i tylko dzieci, które tracą dzieciństwo trochę żal. Szkoła, mając świadomość, jak to w wielu miejscach wygląda, może spokojnie zrzucić odpowiedzialność za naukę na rodziców.
Oczywistą cenę płacą za to dzieci z domów biedniejszych, rodzin, które nie przywiązują aż takiego znaczenia nauce. One nie dostaną takiego wsparcia w domu, a brak lub gorzej - bo samodzielnie bez pomocy rodziców - odrobione prace domowe sprawią, że będą miały gorsze stopnie, co jeszcze bardziej zniechęci je do pracy. Inną, ale też istotną cenę, za taki, a nie inny model płacą dzieci z rodzin wysokofunkcjonujących.
One uczą się, że "wyścig szczurów" jest głównym celem ich życia, wprowadzane są w kulturę nieustannego zapierniczu, przynoszenia pracy do domu, i wreszcie tracą dzieciństwo, które ma być czasem zabawy, nudzenia się, a nawet eksplorowania świata (także przy pomocy komórek). Skutki tego nieustannego nacisku, nieustannej presji dzieciaki mają odczuwać w wieku dorosłych. Cieszyć mogą się psychoterapeuci, bo oni na tym zarobią, ale dzieciom nikt dzieciństwa nie zwróci.
Nie tylko prace domowe
Zmienić trzeba więc nie tylko kwestię prac domowych, ale w ogóle podejście do edukacji. Rodzice - szczególnie ci najbardziej przejęci - powinni choć trochę wrzucić na luz. Świadectwo szkolne (poza ósmą klasą i świadectwem maturalnym) ma minimalne znaczenie dla życia naszych dzieci. To, czy z jakiegoś przedmiotu będzie ono miało trójkę, czy szóstkę nie ma dla ich dalszego życia najmniejszego znaczenia.
Istotniejsze jest to, żeby się wyspały, żeby spotkały się z kolegami, żeby znalazły to, co ich interesuje, niż to, czy będą miały czerwony pasek. Warto samemu sobie zadać pytanie, ile razy w życiu pokazaliśmy komuś swoje świadectwo? Ile razy przydało nam się ono do czegokolwiek? Wyjątkiem są oczywiście dwa wspomniane wyżej momenty, które decydują o dalszej edukacji. Tyle że i w tej kwestii bywają one o wiele mniej znaczące, niż to jest przedstawiane. A od realizacji planów ważniejszy jest dobrostan dzieci.
Niestety, żeby sobie to uświadomić, trzeba zrezygnować z oceniania własnego rodzicielstwa z perspektywy właśnie osiągnięć edukacyjnych dzieci. To wcale nie jest tak, że jesteśmy tym lepszymi rodzicami, im lepiej uczą się nasze dzieci. Wcale nie jest tak, że tym, co najważniejszego mamy do przekazania dzieciom jest stosunek do nauki. I wreszcie wcale nie jest tak, że dzieciaki najlepiej się uczące najlepiej potem radzą sobie w życiu. To jest w naszych głowach, ale wcale nie ma aż to takiego znaczenia. Dzieciom trzeba pozwolić być dziećmi, a sobie cieszyć się ich dzieciństwem, zamiast wprowadzać je w strukturę, która przecież frustruje także nas.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski*
*Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia".