Widziałem koniec "Matriksa"
W najbliższą środę na całym świecie premiera ostatniej części „Matriksa". W Polsce o 15.00. Teraz szczegóły na temat filmu tylko w „Przekroju"
”Przypominamy o zakazie filmowania ekranu w naszym kinie. Jeśli zobaczą państwo, że któryś z waszych sąsiadów trzyma kamerę, prosimy zawiadomić obsługę sali" - taki napis można było zobaczyć przed filmem „Matrix: Rewolucje" na tajnym pokazie w studiu Warner Bros. w Los Angeles, już po przejściu dokładnej kontroli przy wejściu. Dlaczego dotąd nikt nie znał fabuły filmu, nie ściągnął z Internetu ani nie kupił na Stadionie Dziesięciolecia? Proste: bracia Andy i Larry Wachowscy skończyli go montować zaledwie tydzień wcześniej. Owszem, wiele miesięcy temu mówiono już, że trzecia część jest najlepsza, ale to była wtedy tylko strategia marketingowa.
Przepraszam, będę opowiadał
Neo, który traci przytomność na zakończenie drugiej części, nie jest w śpiączce ani nie jest chory. Pierwsze sceny „Matriksa: Rewolucji" spędza na Stacji Kolejowej. To miejsce między realnym światem a matriksem. Zamknął go tu Trainman - kolejny niezależny program pracujący dla znanego z „Reaktywacji" Merowinga. Żeby go uwolnić, Trinity, Morfeusz i Seraph (to ten strażnik Wyroczni z ,dwójki", tu odgrywa ważniejszą rolę) muszą udać się do Club Hell - sadomasochistycznego klubu w matriksie - gdzie przebywa Merowing ze swoją świtą. Tu zobaczymy scenę przypominającą nieco słynną strzelaninę w hallu wieżowca z pierwszej części, tyle że z bieganiem nie tylko po ścianach, lecz także po sufitach. Wkrótce Neo po raz ostatni odwiedzi Wyrocznię. Ta jest odmieniona, postarzała, daleka od dawnego optymizmu, z rezygnacją dopala papierosa za papierosem (gra ją też inna aktorka - patrz wywiad z Joelem Silverem). Czy dlatego, że najdoskonalszy wirus matriksa, Agent Smith, rośnie w siłę i przejmuje kolejne programy?
Opowiadanie ciągu dalszego byłoby już dziennikarskim sadyzmem. Tym bardziej że mniej więcej w tym momencie - po pierwszych 40 minutach filmu (łącznie trwa 129 minut) - zaczynamy zbliżać się coraz prostszą ścieżką do wielkiego finału trylogii, ekspresjonistycznego wybuchu efektów specjalnych na taką skalę, że filozoficzne płycizny drugiej części schodzą na dalszy plan. Pojedynek w deszczu, który muszą stoczyć Neo i Smith, albo atak maszyn na Zion to sceny, przy których pościg na autostradzie (clou drugiego „Matriksa") wygląda równie efektownie jak wyścigi dużych fiatów w „07 zgłoś się". Poza tym możecie się spodziewać, że wiara Morfeusza zostanie wystawiona na próbę, za to Niobe uwierzy i dokona cudów.
Z doświadczenia wiem, że zainteresowani najczęściej zadają trzy pytania:
- Czy „trójka" dobrze się kończy? Zostańmy przy tym, że efektownie.
- Czy będą kontynuacje? Nie wygląda na to, żeby ktoś, kto w ten celny sposób zamknął historię, był na tyle głupi, żeby do niej wracać.
- Czy „trójka" jest lepsza od „jedynki"? Po co pytać, skoro ten, kto zadaje takie pytanie, i tak pójdzie do kina, żeby to samemu sprawdzić?
Wachowscy pobili Lucasa
Pytanie: - Ilu fanów „Matriksa" potrzeba do wkręcenia żarówki? Odpowiedź: - Żarówka nie istnieje...
Taki dowcip opowiadają w Ameryce. Oprócz tego matrix żyje już jako przenośnia językowa, reklamowa, dziennikarska. Film Wachowskich jak żaden inny w ostatnim czasie stworzył duchową wspólnotę na wzór „Gwiezdnych wojen". To dlatego, że zarówno Wachowscy, jak i ich aktorzy należą do pokolenia, które wychowało się na sadze George'a Lucasa.
Na spotkaniu z obsadą „Matriksa" w studiach Warner Bros. hasło „Gwiezdne wojny" pojawiało się co chwila, niewywoływane przez żadnego z dziennikarzy.
- Po pierwszych „Gwiezdnych wojnach" wybuchła prawdziwa euforia - porównywała Nona Gaye, odtwórczyni roli Zee. - Po „Imperium kontratakuje", drugiej części, reakcja typu: „To było niezłe, ale chciałbym się dowiedzieć, co będzie potem". A przy ,Powrocie Jedi" - znów euforia. Z „Matriksem" będzie podobnie.
Laurence Fishburne tak opisywał swoją postać: - Morfeusz jest ojcem, przewodnikiem duchowym. Jest jak Obi-Wan Kenobi i Darth Vader w jednej osobie.
Archaiczne dziś „Gwiezdne wojny", dworska kosmiczna opera, to już mało atrakcyjna historia w porównaniu z religijno-filozoficzno-technologicznym „Matriksem". O tym filmie wciąż będzie się dyskutować, porównywać z nim inne, opisywać za jego pomocą nasz świat, w którym różnica między magią a technologią zaczyna się zacierać. Mówi się o tym: wspólnota doświadczeń. Kolejny temat obok pogody i polityki, o którym można pogadać ze świeżo poznaną osobą.
Pierwszy film ery DVD
Teraz przyznajcie szczerze. Jaki film pokazalibyście sąsiadom, żeby zademonstrować świeżo zakupione kino domowe? „Szósty zmysł" z Bruce'em Willisem? Po co, skoro już znacie zakończenie? „Przełamując fale" von Triera? Wolne żarty, nie wierzę, żeby ktokolwiek chciał dokonać aktu masochizmu, oglądając tę historię raz jeszcze przy piwku albo przy herbatce. Jakiś polski z Pazurą lub Lindą? Owszem, może i blisko, ale duże ryzyko, że zobaczycie ziarno jak w telewizji, usłyszcie radiowy dźwięk i nierówne postsynchrony. No, dobrze, podpowiem: „Matriksa".
Może ktoś to przemyślał, a może po prostu tak się złożyło. Fakt, że sukces pierwszego „Matriksa" zbiegł się w czasie z upowszechnieniem domowego kina. To film pełen efektów specjalnych, z rewelacyjnym dźwiękiem, nie traci, gdy przeglądać go scena po scenie. Poza tym: przyjemność śledzenia reportaży z planu, powstawania efektów specjalnych. Pamiętajmy, że kiedy robiono wielkie kasowe hity lat 80. (późne „Gwiezdne wojny", „Indianę Jonesa", wczesne „Terminatory"), nikt nie myślał o tym, że kiedyś, po wprowadzeniu płyt DVD, potrzebne będą dodatki. Nikt nie mógł - tak jak Wachowscy - perfidnie wymyślić sobie, że pewne elementy widz zauważy dopiero za drugim czy trzecim razem, więc zakup płyty to dla fana serii konieczność. Oto dlaczego „Matriksa" powinno się gratis dodawać do każdego zakupionego zestawu domowego kina i dlaczego jest najlepiej sprzedawanym tytułem na DVD.
Nie przestaniecie pytać
Twórcom „Matriksa" mimo wielkiego zainteresowania udało się do końca utrzymać w tajemnicy fabułę. Niezły wynik, zważywszy na to, że aktorzy scenariusz „dwójki" i „trójki" dostali już w roku 2000. - Przeświadczenie, że pracujemy przy czymś wyjątkowym, było w tym wypadku tak wielkie, że nie musieliśmy niczego podpisywać, żadnych lojalek, żadnych zakazów zdradzania fabuły. Sami nie chcieliśmy o tym nikomu opowiadać, żeby nie psuć innym odbioru - twierdzi Nona Gaye, filmowa Zee.
Ale jest jeszcze jedno - Wachowscy to mistrzowie zaciemniania. Potrafią mnożyć niejasności. Fabuła „Gwiezdnych wojen" jest przy „Matriksie" prosta jak obsługa łopaty przy obsłudze komputera. „Matrix" otwiera fanom pole do różnych interpretacji (których nie wykluczy finał trzeciego filmu). Oto przykładowe odkrycia fanów przeglądających „Matriksy" klatka po klatce:
- ekrany, przez które widać przesłuchiwanego Neo w pierwszej części, to te same, przez które ogląda świat Architekt w części drugiej;
- cukierek, którym Wyrocznia częstuje Neo w „dwójce", wygląda zupełnie jak czerwona pigułka, którą ten łyka w pierwszej części;
- kilkakrotnie w „Matriksie" pojawia się liczba 101 - to jako numer pokoju, to znów jako numer piętra, na które wjeżdżają Neo, Morfeusz i Trinity, by się spotkać z Merowingiem, a 101 w systemie binarnym to tyle co 5 w dziesiętnym. Zaś piątka - uznawana przez wiele kultur za liczbę magiczną - to także liczba dotychczasowych cyklów „Matriksa" (Neo jest szóstym wybrańcem). Ocaleć z zagłady mają według Architekta 23 osoby, a 2+3=5 - i znów numerolodzy matriksowi mają pełne ręce roboty.
Czy na poukrywane przez Wachowskich pytania ktokolwiek znajdzie odpowiedź i czy nie chodziło aby tylko o samo mnożenie pytań? Reżyserzy doskonale wiedzieli, że ich film będzie przeglądany klatka po klatce. Sami jako fani filmów akcji zapewne to robili. Uprzedzam więc z góry: z seansu „Matriksa: Rewolucji" też wyjdziecie bez jasnej odpowiedzi. Ja, wychodząc, zauważyłem jeden intrygujący fakt, nad którym fani serii powinni się zastanowić: strażnicy przemysłowi w studiach Warner Bros. mają takie same garnitury i identyczne słuchawki w uszach jak matriksowi agenci.
Bartek Chaciński, AR
Dajcie mi pigułkę
Taki film nie udał się dotąd nikomu - mówi Keanu Reeves, odtwórca roli Neo w "Matriksie"
Bartek Chaciński: Czy trzeci film odpowiada pana zdaniem na wszystkie pytania, które zadają sobie fani „Matriksa"?
Keanu Reeves: Nie wiem. To zależy od tego, jak brzmią te pytania. Na pewno przynosi odpowiedź na pytanie, jak potoczyła się historia głównego bohatera Neo-Andersona. Odpowiedź ta nie jest przy tym jednoznaczna, prosta, statyczna, jest jak życie - względna. Ale jest. Inne odpowiedzi, które przynoszą „Rewolucje", mogą nie być satysfakcjonujące, bo nie są jednoznaczne. Neo zakończył pierwszą część, zdzierając zasłonę z matriksa, drugą - zdejmując welon rzeczywistości, kiedy zatrzymał strażników. W trzeciej chce rozwiązać zagadkę wolnej woli, oznaczoności, wyboru, ma poznać, jaką moc mają kłamstwa. Dowiaduje się, czym są programy, że każdy z nich jest bytem, który walczy o przetrwanie - czy to program wewnętrzny matriksa, czy zewnętrzny. W „Reaktywacji" nie występował w obronie ludzkości, chciał rozegrać prywatną grę, dowiedzieć się czegoś o sobie, odzyskać Trinity. Tu najważniejsze są miłość i humanizm. To w nich odnajduje samospełnienie.
Co myśli pan o ludziach, którzy na stronach internetowych przekazują innym wiadomości o tym, co będzie zawierał kolejny film, jak gdyby przekazywali wiedzę tajemną?
- To zwykła fascynacja tym, żeby dowiedzieć się czegoś przed innymi. Rozumiem to. Taka wiedza daje poczucie władzy... i niezłą zabawę.
Znalazł pan w części filozoficznej „Matriksa" coś dla siebie, coś, co pochłonęło pana również w życiu?
- Boże, sporo rzeczy, naprawdę. Myślę, że najbardziej z nich współzależność rzeczy, przypadkowość, ewolucja, człowiek-maszyna, kwestia wyboru, wolnej woli lub jej braku, cel życia. Odpowiadając dalej na jedno z poprzednich pytań - Neo w „trójce" podąża do miejsca, w którym odczuwa tylko akceptację, miłość, najważniejsze uczucia. Proszę podać jakieś trzy literackie przykłady, które w skrócie wprowadzałyby w świat „Matriksa", takie, jakie panu zaproponowali Wachowscy przed rozpoczęciem pracy.
- Na pewno byłyby to komiksowe historie Franka Millera, powieść Philipa K. Dicka „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" i może jeszcze niektóre tłumaczenia dzieł buddyjskich mówiących o jaźni. Książek, które proponowali aktorom Wachowscy, było jednak więcej. Na przykład „The Age of Spiritual Machines" Raya Kurzweila [autor przewiduje na przykład, że w ciągu ćwierćwiecza możliwe będzie szybkie uczenie się w stylu ,Matriksa" - przyp. BC]. „Bohater o tysiącu twarzy" Josepha Campbella [książka, która zainspirowała George'a Lucasa do nakręcenia „Gwiezdnych wojen" - przyp. BC]. Do tego dzieła Nietzschego, Biblia...
A czy sam miał pan w życiu jakiś moment duchowego doświadczenia, kiedy potwierdziła się pana wiara w Boga albo w zjawiska nadprzyrodzone?
- Tak, oczywiście. Miałem wiele momentów, kiedy dowiedziałem się, że jestem częścią natury. Ale bez konkretów.
Wszyscy opowiadają, jaki to był pan dowcipny na planie. Skąd ten dowcip? Mówi się o panu raczej jako o człowieku zamkniętym w sobie.
- Nie wiem, dlaczego tak mówią, musiałbyś ich zapytać. Ale może ta chęć dowcipkowania wzięła się u mnie stąd, że miałem od samego początku wielki entuzjazm dla tego projektu. Oni też byli dobrze nastawieni, ale ja byłem pierwszą osobą z obsady zaangażowaną w pracę, więc czułem się niejako odpowiedzialny za wszystkich kolejnych.
Kiedy pierwszy raz czytał pan scenariusz, pomyślał pan, że tę historię ciężko będzie zrozumieć?
- Nie. Nie czułem, żeby była specjalnie prosta, ale utożsamiałem się z nią od początku, może dlatego wydała mi się bliska.
Na czym polega fenomen „Matriksów"?
- Jeśli dasz się ponieść tej opowieści, zobaczysz, że ma ci wiele do zaoferowania. Są niezwykłe pomysły, opowieść o naturze rzeczywistości, jest prowokacyjna, ale przy tym bardzo humanistyczna, a co najważniejsze - wzbudza dyskusję. „Matriksy" bardzo poruszyły też cały gatunek, więcej się dzięki nim oczekuje od podobnych filmów, od filmów akcji. Nigdy nie widziałem w wysokobudżetowym filmie akcji tylu elementów, takich dialogów, takiego ładunku myślowego.
A kiedy zdał pan sobie sprawę, że pracuje nad filmem wielkim, klasycznym?
- Nie mam pojęcia. Pamiętam, że gdy pracowaliśmy nad nim, to miałem wrażenie, że nigdy nie widziałem, żeby taki film się komukolwiek udał. I właśnie to było w nim takie ekscytujące.
Jak film zmienił pana życie?
- Może nie tylko z doświadczeń filmowych to wynikło, ale jestem znacznie bardziej rozważny, niż byłem wcześniej. We wszystkim, co robię, co myślę... „Matrix" to nie był zwykły film, z którego wraca się do domu, żeby odpocząć i zapomnieć. To część życia dla mnie i dla paru innych osób - siedem lat pracy w moim wypadku. Nad tym niełatwo przejść do porządku dziennego.
W czym jest pan podobny od Neo?
- Gdybym razem z Neo mieszkał w jednym pokoju... Hm, jesteśmy całkiem innymi ludźmi. Jest sprytniejszy, bardziej stanowczy. Chciałbym umieć robić to co on.
A którą z pigułek wybrałby pan, gdyby postawiono pana przed filmowym wyborem w prawdziwym życiu?
- Jakich pigułek? Aaaa, tych. Wziąłbym czerwoną, ale także niebieską. Tę drugą bym schował i zostawił na potem, na wszelki wypadek, kiedy będzie za ciężko. Ale zaraz: czy mógłbym potem wziąć jeszcze raz czerwoną pigułkę? Dajcie mi pigułkę!
Rozmawiał Bartek Chaciński
Bo krople były za małe
Efekty w „Matriksie"? W tej chwili nie ma nic lepszego, co można by zrobić za pomocą znanej nam technologii - mówi Joel Silver, producent filmu
Bartek Chaciński: W poprzednim „Matriksie" była scena na autostradzie, tu chyba największego wysiłku wymagało kręcenie sceny pojedynku Neo i Agenta Smitha w deszczu? Z czego to wynikło?
Joel Silver: Chłopcom [Wachowskim - przyp. BC] nie podobały się rozmiary normalnych kropel wody. Problem tkwił w tym, że nie dały się dobrze oświetlić. Musieli więc skonstruować urządzenie, które wypuszczało z siebie większe krople deszczu. Co więcej, woda krążyła w obiegu zamkniętym, bo tak wyszło prościej - nie chcieliśmy wciąż jej podgrzewać.
Większą część tej sekwencji bracia Wachowscy kręcili tradycyjnie, podczas gdy scena oblężenia Zionu to w 90 procentach rzecz wygenerowana przez komputer. Zbudowali do niej dwie specjalne instalacje. Jedną nazwali „jajem", bo miała blue-boksy na górze, w głębi, na dole i po bokach. Drugą nazwano „kamertonem". Tu pracujący w filmie kaskaderzy musieli włożyć coś w rodzaju skomplikowanej uprzęży, której nie mogli używać zbyt długo, bo wrzynała się w ciało i źle wpływała na przepływ krwi. Był do tego pierścień podobny do tych żyroskopowych obręczy, które stosują w NASA, w którym człowiek mógł się obracać we wszystkie strony, i urządzenie zwane acrig (od acrid – „gorzki"), bo wszyscy ludzie, którzy z niego korzystali, wymiotowali [kilku kaskaderów nazwało tę maszynę „PMS Machine" - od „Please, make it stop", czyli „Proszę, zatrzymaj ją" - przyp. BC].
Mówi się, że trzecia część mogła wejść tuż po drugiej, ale moc obliczeniowa maszyn generujących grafikę była zbyt mała.
- To prawda. Chłopcy chcieli wypuścić ten film już w sierpniu. Ale rzeczywiście nie pozwoliły na to możliwości obliczeniowe komputerów. Mogę szczerze powiedzieć, że tej chwili, w październiku 2003, nie ma nic lepszego, co można by zrobić za pomocą znanej nam technologii. Może za parę lat będą odpowiednie maszyny.
A nie ma ryzyka, że teraz pierwszy epizod "Matriksa" będzie wyglądał przy pozostałych staroświecko?
- Rzeczy, które zrobiliśmy w „Matriksie", były przy tym, co mamy teraz, jak epoka kamienia łupanego. Efekty były głównie mechaniczne, mozolne, staroświeckie montowanie pojedynczych klatek. Sam czekam, aż będę mógł zobaczyć wszystkie trzy części jedna po drugiej. Ostatnią skończyliśmy montować w zeszły czwartek [9 października - przyp. BC].
Będą kolejne części „Matriksa"?
- Nie. To wszystko. Ale ludzie nie przestaną mówić o kolejnych częściach. Na końcu mojego ulubionego filmu „Viva Zapata" z Marlonem Brando, kiedy tytułowy bohater zostaje zabity, ludzie, którzy mu ufali, krzyczą: „Nie, on nie jest martwy, siedzi w górach, wróci!". Nieprawda, nie wróci. Tak samo nie będzie już „Matriksów".
Ale ludzie będą narzekać, że nie wszystkiego się dowiedzieli...
- Dlaczego? Jest co prawda fragment filmu, który zobaczyć mogą w tej chwili tylko posiadacze gry „Enter The Matrix", który chronologicznie rozgrywa się między częścią drugą i trzecią. Ale mamy pomysł, żeby wydać go wmontowanego między pozostałe filmy w zestawie DVD, który pojawi się wiosną. W ‘trójce" odpowiadamy na wszystkie pytania, na które warto było dać odpowiedź.
Drugi film miał różne recenzje, ale za to doskonałe wpływy. Jest ciśnienie na trzeci, żeby finansowo go przebił?
- Przede wszystkim drugi film miał dużo lepszą prasę niż pierwszy w momencie pojawienia się na ekranach. Z tym oczywiście wiążemy duże nadzieje, ale to pod wieloma względami film lepszy od „dwójki". "Reaktywacja" wykorzystała czteroletnie oczekiwanie fanów. Ten zamyka historię.
W czasie kręcenia filmu zmarła Gloria Foster grająca rolę Wyroczni. W „Rewolucjach" gra już inna aktorka. Ale podobno już wcześniej bracia chcieli zmienić wizerunek Wyroczni?
- Tak. Kto obejrzał część filmową gry, ten wie, że ojciec Sati - którego widzimy w „trójce" - dał Merowingowi dane potrzebne do zabicia Wyroczni, żeby ocalić swoją córkę. Nie chcieliśmy rozstawać się z Glorią, która była wspaniałą aktorką, ale życie wybrało za nas. Kiedy jej zabrakło, wróciliśmy do pomysłu wymiany aktorów.
Jak dużo zostało niewykorzystanych scen, które można będzie kiedyś zobaczyć?
- Żadnej. Wachowscy to ekonomiczni goście. Filmują dokładnie to, co chcą, i tyle, ile chcą.
Ile razy na planie oglądali japoński film animowany „Akira"?
- Oglądaliśmy go razem nieraz. To była duża inspiracja przy kręceniu „Matriksa". Podobnie film “Ghost in a Shell".
Dlaczego film wchodzi tego samego dnia na całym świecie?
- Chcieliśmy mieć od razu dużą widownię. Poza tym, jeśli nie pokażemy filmu wszędzie, ludzie, którzy nie będą go mogli zobaczyć, obejrzą go na pirackich kopiach.
Jak to jest z Keanu Reevesem - jedni mówią o nim: zamknięty w sobie, drudzy: dowcipny kolega.
- Keanu to inteligentny i dowcipny chłopak. Jeśli grywał w filmach trochę przygłupich facetów, to nie znaczy, że sam taki jest. Mistrz Yoda z „Gwiezdnych wojen" jest bardzo mądry, a przy tym zrobiony z gumy. Czyli co? To ma znaczyć, że istnieją mądre kawałki gumy? Kiedy zaczynaliśmy, chłopcy napisali rolę Morfeusza z myślą o Laurensie Fishburnie. Widzieli go w tej roli. Ale nie wiedzieli, kto ma być Neo. Kiedy zaczęli spotykać się z aktorami, poczuli, że Keanu tę rolę rozumie. Że on jest tym jedynym.
Rozmawiał Bartek Chaciński