Wenezuela pogrąża się w odmętach bezprawia i przemocy. Na wojnie z przestępczością cierpią niewinni
• Wenezuela bije niechlubne rekordy w światowych statystykach przestępczości
• Sprawę pogarsza katastrofa gospodarcza i skomplikowana sytuacja polityczna
• Kraj terroryzowany jest przez potężne i bezlitosne organizacje przestępcze
• Władze już w 2015 r. rozpoczęły brutalną kampanię wymierzoną w gangi
• Jej ofiarą padają jednak niewinni ludzie, masowo łamane są prawa człowieka
Odwieczny dylemat egzystencjalny "być czy mieć" w przypadku relacji między państwem a obywatelami przybiera nieco zmodyfikowaną formę w postaci pytania: BYĆ wolnym czy MIEĆ poczucie bezpieczeństwa. Władze pogrążonej w kryzysie i przemocy Wenezueli w połowie ubiegłego roku wybrały to drugie.
Dziś jednak okazuje się, że na ruszcie zdecydowanej ofensywy przeciwko terroryzującym kraj przestępcom, nie uda się upiec nawet jednej pieczeni.
Wenezuela na dnie
To nie jest dobry rok dla Wenezueli. Nie to, żeby poprzednie były lepsze, w końcu w kraj od dobrych trzech lat uderzają kolejne, coraz potężniejsze fale kryzysu ekonomicznego, sklepy świecą pustkami, a zdobycie nawet podstawowych produktów graniczy z cudem. Nie dość, że końca gospodarczego tsunami nie widać (Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że inflacja w tym roku sięgnie tam 720 proc.), to jeszcze Wenezuela pogrąża się w odmętach bezprawia i przemocy. I to tej z najwyższej, to znaczy najbardziej brutalnej, półki.
Czytaj więcej: Poważny kryzys gospodarczy i polityczny w Wenezueli
Według UNODC (Biura Narodów Zjednoczonych ds. narkotyków i przestępczości) w ubiegłym roku Wenezuela pod względem liczby mordów zdeklasowała cały świat, nawet przodujące dotąd w statystykach Honduras i Salwador. Obecnie plasuje się na niechlubnej pierwszej pozycji ze wskaźnikiem 93 zabitych na 100 tysięcy mieszkańców (dla porównania: w Polsce wskaźnik ten wynosi 0,8).
Oficjalne statystyki rządowe są sporo niższe. Prokurator generalna Luisa Ortega Díaz poinformowała kilkanaście tygodni temu, że w 2015 roku popełniono "tylko" niespełna 18 tysięcy zabójstw, co daje wskaźnik 58 zabitych na 100 tysięcy mieszkańców. Ale jednocześnie w swoim wystąpieniu przed wenezuelskim parlamentem przyznała: - Ten wskaźnik jest bardzo niepokojący, ponieważ potwierdza, że mamy poważny problem z brutalną przestępczością.
Ortega Díaz wypuściła tym samym trochę wody z ust, którą rząd nabierał od lat. Od 2005 roku bowiem władze wzbraniały się przed publikowaniem oficjalnych statystyk z obawy, że oponenci polityczni i tak je zmanipulują, by rozniecić płomień politycznych i społecznych niepokojów. Sytuacja zmieniła się nieco, gdy w ubiegłorocznych wyborach dotychczasowa opozycja, zjednoczona pod sztandarem MUD (Koalicji na rzecz Jedności Demokratycznej), zdobyła bezwzględną większość w Zgromadzeniu Narodowym. Rząd prezydenta Nicolasa Maduro po prostu musi, przynajmniej od czasu do czasu, ugiąć się pod jej pręgierzem.
Prokurator generalna swoim wystąpieniem przestała też czarować rzeczywistość, co przez lata czynili politycy z rządowej wierchuszki, m.in. były minister spraw wewnętrznych i sprawiedliwości Miguel Rodríguez Torres, który w 2013 roku zapewniał, że w ciągu kilku miesięcy liczba ofiar brutalnych mordów spadnie do 32, góra 35 na 100 tysięcy mieszkańców. Wreszcie zdradziła tajemnicę poliszynela: że kluczowe dla ekstremalnej przestępczości w kraju są dwa czynniki: łatwy dostęp do broni palnej oraz uwikłanie funkcjonariuszy policji w działalność przestępczą.
I to by było na tyle potulnego bicia się w piersi. Już bowiem w lipcu ubiegłego roku władze zakasały rękawy i wzięły się za gruntowne porządki w kraju.
Megagangi
Na początku lipca ubiegłego roku Observatorio del Delito Organizado (Obserwatorium Przestępczości Zorganizowanej) opublikowało ostrzeżenie przed rosnącymi w siłę, ciężko uzbrojonymi "megagangami", które terroryzują olbrzymią część Wenezueli. Według ODO rdzeń każdego z nich stanowi około 50 członków, ale dzięki współpracy z pomniejszymi grupkami przestępczymi mają pod bronią po około 200 ludzi. "Megagangi" parają się wymuszeniami, porwaniami dla okupu, rabunkami, rozbojami, morderstwami na zlecenie i przemytem narkotyków, a w ich arsenałach znaleźć można karabiny szturmowe i granaty odłamkowe.
Publikacja raportu ODO zbiegła się z ogłoszeniem na konferencji prasowej 13 lipca przez ministra spraw wewnętrznych Gustavo Gonzáleza López nowego planu walki z przestępczością zorganizowaną. Do mediów przedostała się tylko lakoniczna informacja o zainicjowanej właśnie Operacji Wyzwolenia i Obrony Ludności (OLP) jako nowej strategii w tej cichej wojnie. Rząd nie podał jednak żadnych szczegółów, jeśli nie liczyć wyświechtanych, acz emocjonalnych frazesów prezydenta Maduro z cyklu "nie spoczniemy, póki gangi przestępcze i organizacje paramilitarne infiltrujące kraj nie zostaną wyeliminowane" czy "dość już tych przestępców, członków organizacji paramilitarnych i morderców".
Trzeba przyznać, że władze, przynajmniej tym razem, nie okazały się gołosłowne. Już dzień wcześniej służby bezpieczeństwa przeprowadziły pierwszy rajd w sąsiedztwie autostrady Cota 905 pod Caracas, w którym w wyniku "zbrojnej konfrontacji" zginęło 14 "przestępców". W ciągu kolejnych dziewięciu miesięcy pod szyldem OLP funkcjonariusze wszelkiej maści - od Boliwariańskiej Gwardii Narodowej, przez policje federalne i stanowe, po SEBIN (agencję wywiadowczą) i CICPC (jednostkę ds. dochodzeń w sprawach karnych) - przeprowadzili łącznie prawie 140 rajdów.
Ostatni z nich, sprzed tygodnia, został okrzyknięty wielkim sukcesem: rząd w Caracas ogłosił, że rękoma rzuconych do operacji 400 policjantów i wojskowych udało się rozplątać trzy siatki przestępcze w stanie Miranda, przejąć 12 sztuk broni palnej i 221 paczek marihuany. W operacji tej zginęło 13 osób, zwiększając bilans zabitych do grubo ponad 300. Aż chciałoby się rzec: skoro jest wojna, są i straty, także w ludziach. Tylko że organizacje broniące praw człowieka alarmują: za dużo tu znaków zapytania.
Służby nie lepsze
Już pierwsza operacja wystarczyła, by na ulice wyszli krewni zatrzymanych i zabitych przez Gwardię Narodową mieszkańców ubogich przedmieść Caracas. Wymuszenia, kradzieże i pogróżki - to mieli mieć na sumieniu nie zatrzymani, ale uczestniczący w akcji funkcjonariusze. Wraz z dalszymi rajdami na licznik nabijane były (i dalej są) kolejne ofiary, konsekwentnie przez władze opieczętowywane metką "groźnych przestępców", mnożyły się też oskarżenia pod adresem policji i wojska.
W końcu organizacje broniące praw człowieka, międzynarodowa Human Rights Watch i wenezuelska PROVEA, zaczęły zbierać zeznania członków rodzin zabitych i aresztowanych w czasie rajdów OLP. Na tej podstawie w opublikowanym na początku kwietnia raporcie konkludują: "liczba osób zabitych przez służby bezpieczeństwa podczas tych operacji budzi obawy co do zasadności użycia śmiercionośnej broni na taką skalę".
Wśród świadectw zebranych przez HRW jest m.in. relacja Olgi Mezy, mieszkanki Villa Zoita w stanie Nueva Esparta, której mąż zginął w sierpniu ub. roku w czasie operacji przeprowadzonej tam celem "uwolnienia ludzi" (tak przedstawił to rząd; od czego lub kogo uwalniano, już nie podano).
Według kobiety około godziny 2:30 w nocy do jej domu wtargnęło pięciu mężczyzn, ubranych na czarno, w kominiarkach i z odznakami CICPC. Funkcjonariusze mieli wyciągnąć Olgę i jej męża z łóżka, jemu kazali położyć się na podłodze w salonie, jednocześnie bijąc go i grożąc mu śmiercią, jej - stanąć pod ścianą, z wciśniętym w brzuch kolanem funkcjonariusza i lufą pistoletu w ustach. Olga widziała, jak jeden z oficerów bije też jej 19-letnią córkę, która w sąsiednim pokoju karmiła piersią swoje półroczne dziecko. I słyszała, jak inny oddaje cztery strzały do jej śpiącego 16-letniego syna Ángela. Gdy zapaliło się światło i oficerowie ujrzeli twarz chłopca, ich przełożony miał wywrócić oczami i pokręcić głową sugerując, że zabili nie tego człowieka.
Później podobno odegrali też klasyczną scenkę: całą rodzinę wyciągnęli przed dom, oddali kilka strzałów, po czym jeden z oficerów krzyknął: "Strzelanina! On jest uzbrojony!". Godzinę później dwóch funkcjonariuszy Gwardii Narodowej zabrało zwłoki 16-latka, a samą Olgę wraz z 6-letnim synem, córką, wnukiem i sąsiadką wywieziono na pobliskie wzgórze, gdzie przez około dwie godziny żołnierze lżyli ich, bili i grozili im bronią. Gdy o brzasku przyjechały posiłki - dosłownie, Gwardia Narodowa przywiozła śniadanie dla przetrzymujących je kolegów - kobiety zdołały uciec.
W sąsiedztwie przeszukano jeszcze 172 domy. Mieszkańcy mówili HRW, że funkcjonariusze kradli jedzenie, zestawy telewizyjne, klimatyzatory, wiatraki i wypytywali o 22-letniego Ángela Rodrígueza - imiennika zabitego tej nocy syna Olgi.
Wątpliwości organizacji broniących praw człowieka wzbudzają nie tylko liczba zabitych, ale też aresztowanych. Według władz w Caracas do końca 2015 roku w ramach operacji OLP zatrzymano około 14 tysięcy ludzi, głównie celem weryfikacji, czy są poszukiwani przez policję. Co dziesiąty z nich został aresztowany. Co setny - usłyszał jakiekolwiek zarzuty.
Gra nie warta świeczki
Do wyborów prezydenckich, zaplanowanych na 2018 rok, jest jeszcze sporo czasu, ale już dziś można przewidywać, że w kampanii wyborczej, podobnie jak w 2012 i 2013 roku (po śmierci Chaveza), walka z przestępczością, a konkretnie pomysł na to, jak ostatecznie rozprawić się z panoszącymi się w kraju gangami, będzie jedną z kluczowych kwestii. Bo nie da się ukryć, że Wenezuela ma z olbrzymi problem z panoszącą się po kraju przemocą.
I władze mają tego świadomość, jakkolwiek by nie mydliły oczu obywatelom - tak jak na przykład minister spraw wewnętrznych, który przyznał, że owszem, przestępczość i biedę swego czasu łączyła gruba, mocna i, na pozór, nierozerwalna nić. Ale architekci rewolucji boliwariańskiej z 1998 roku, z Hugo Chavezem na czele, już dawno temu ją przecięli, dzięki czemu Wenezuelczycy "mogą mieć teraz dostęp do godnych warunków bytowych, samochodów, kultury i sportu".
Jak zwykle w retoryce boliwariańskiego establishmentu wszystko sprowadza się do międzynarodowego spisku, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, w ramach którego do Wenezueli importowane są "narkotyki, przemyt i dolary" - tylko po to, by przejąć kontrolę nad socjalistycznym rajem XXI wieku. Trudno jednak o bardziej oderwane od rzeczywistości hasła w kraju, gdzie mimo niskiego bezrobocia (ok. 6,7 proc.), w ubóstwie żyje 76 proc. obywateli, a podstawowe produkty są na wagę złota.
Nie ma się też co czarować - niektórzy z zatrzymanych czy zabitych w rajdach OLP z pewnością mieli szlify w przestępczym fachu. Sęk jednak w tym, że jakich by sieci władze w Caracas nie zarzuciły, oprócz przypadkowego "plantkonu" wpadną w nie co najwyżej płotki. Prawdziwe grube ryby półświatka i tak dostają bowiem wcześniej cynk od skorumpowanych urzędników i funkcjonariuszy.
Dlatego organizacje broniące praw człowieka - zarówno lokalne, jak i międzynarodowe - a także liczni eksperci zgodnym chórem alarmują: to gra nie warta świeczki. Na przykład InSight Crime ocenia, że "społeczne i ludzkie koszty zmilitaryzowanej strategii wymierzonej w przestępców przewyższają zdobycze w kwestiach bezpieczeństwa".
Próżno mimo to oczekiwać, by boliwariańscy decydenci wzięli sobie do serca słowa Benjamina Franklina, skądinąd jednego z ojców założycieli wrogiego imperium: "Gdy dla tymczasowego bezpieczeństwa zrezygnujemy z podstawowych wolności, nie będziemy mieli ani jednego, ani drugiego".