Poważny kryzys w Wenezueli - gigantyczna inflacja i puste półki. Nie kończy się na recesji, bo polityczny pat również wyniszcza kraj
• Wenezuela pogrąża się w gospodarczym kryzysie
• W sklepach brakuje podstawowych produktów
• Spadki cen ropy maja dewastujący wpływ na gospodarkę
• Głębokiej recesji towarzyszy polityczne skłócenie
• Prezydent i większość parlamentarna rzucają sobie kłody pod nogi
• Sytuacja odbija się na życiu zwykłych ludzi
• Pensje się zdewaluowały, specjaliści masowo rzucają posady
• Około 40 proc. siły roboczej trudni się przemytem jedzenia, towarów i ropy
29.01.2016 | aktual.: 29.01.2016 17:28
Daniel ma do wykonania banalne zadanie: wstać rano i zrobić zakupy. Na liście żadnych frykasów, tylko podstawowe produkty, łącznie osiem pozycji: mąka kukurydziana, mleko, kawa, olej, szampon, papier toaletowy, mydło, detergent. Do dyspozycji Daniel ma zaś całkiem sporą sumkę, równowartość 400 złotych. Jeśli złapie transport do najbliższego supermarketu, powinien się wyrobić w pół godzinki. Bułka z masłem? Raczej figa z makiem.
Po ośmiu godzinach spędzonych na kursowaniu między sklepami, wystawaniu w niekończących się kolejkach, odbieraniu numerków (Danielowi trafił się 652.), nasłuchiwaniu plotek, że temu udało się kupić kawałek mięsa, a tamtej paczkę mąki kukurydzianej, do domu trafił tylko z mąką, detergentem, mydłem i prawie pustym portfelem (bo za te trzy produkty zapłacił przeszło równowartość 310 złotych).
Absurd? Czeski film? Podkoloryzowana historyjka rodem z PRL-u? Pudło. Witajcie w Caracas, stolicy Wenezueli. To właśnie tam ponad pół roku temu Daniel Prado, reporter BBC Mundo, postanowił sprawdzić, jak przeciętni zjadacze chleba odnajdują się w socjalistycznym raju, od dobrych trzech lat chylącym się ku upadkowi z powodu nieustannej fali potężnych gospodarczych wstrząsów. I czy w ogóle stać ich jeszcze na chleb. A przede wszystkim: czy ten chleb jest jeszcze dostępny.
Ceny ropy opróżniają półki w sklepach
Wenezuelczycy do kolejek i braku podstawowych dóbr przywykali latami, drobniejsze i silniejsze kryzysy gospodarcze od dekad co jakiś czas nawiedzały ich kraj. Pod koniec 2007 roku na przykład "The Guardian" pisał o półkach w supermarketach uginających się pod ciężarem wędzonego łososia, włoskiej oliwy z oliwek, pesto, wody Perrier i szampanów. I o tych świecących pustkami, na których powinny leżeć mleko, jajka, mąka, olej spożywczy.
Każda dostawa towaru, donosił wówczas brytyjski dziennik, powodowała błyskawiczny zryw, ludziom wyostrzały się radary skanujące ulice w poszukiwaniu ciężarówek dostawczych, a władze i sprzedawcy bójkom o karton mleka (bo i do takich dochodziło) próbowały zaradzić reglamentując towary i stemplując ręce tym, którzy już swój przydział odebrali.
Na to, co przyszło pod koniec 2012 roku, Wenezuelczycy byli więc w miarę przygotowani. Ot, nie po raz pierwszy kryzys gospodarczy zastukał do drzwi Wenezueli, wśliznął się do sklepów, czyszcząc po raz kolejny półki z podstawowych towarów. Najgorsze miało dopiero nadejść: gdy w styczniu 2015 roku ceny ropy na globalnych rynkach gwałtowanie zapikowały (z ponad 100 dolarów spadły do poziomu ledwo 40 dolarów za baryłkę) w socjalistycznym raju rozpętało się gospodarcze piekło.
Dość oczywisty scenariusz dla kraju, którego 95 proc. przychodów z eksportu pochodzi właśnie ze sprzedaży czarnego złota (choć w tym przypadku bardziej adekwatne byłoby popularne w krajach latynoamerykańskich określenie ropy naftowej jako "ekskrementów diabła"). - Poza ropą nie produkujemy praktycznie niczego, a nawet i produkcja ropy się zmniejszyła. Brakuje stabilnej waluty, a w kraju, który importuje wszystko, to staje się nawet bardziej widoczne poprzez brak żywności - zauważał jesienią 2013 roku Asdrubal Oliveros, ekspert Ecoanalítica, jednej z wiodących wenezuelskich firm konsultingowych.PKB spadł w ciągu dziewięciu pierwszych miesięcy 2015 roku o 7,1 proc., a inflacja w tym czasie sięgnęła 141,5 proc. To i tak ostrożne szacunki, bo zdaniem zachodnich ekspertów wenezuelska gospodarka zwolniła o co najmniej 10 proc., a przeciętny poziom cen skoczył o ponad 200 proc.
Przez dobre kilkanaście miesięcy władze państwa nabierały jednak wody w usta, dopiero przed dwoma tygodniami wenezuelski Bank Centralny po raz pierwszy od ponad roku ujawnił skalę finansowej zapaści państwa:
Rząd socjalisty Nicolása Maduro Moros, namaszczonego na prezydenta w 2013 roku przez umierającego Hugo Cháveza, tym samym przyznał w końcu, że kraj stoi nad przepaścią. A także wskazał palcem, kto go na jej skraj powiódł: to prawicowa oligarchia finansowana przez zagranicznych, głównie Amerykańskich, imperialistów. Czyli w skrócie: każdy, kto przeciwstawia się socjalizmowi.
Nasz prezydent, wasz parlament
Wyprowadzaniu kraju z gospodarczej mielizny nie służy swoista rewolucja, jaka się na początku grudnia dokonała na szczytach władzy: oto bowiem po 17 latach niepodzielnych rządów socjalistów, konstytucyjną większość w parlamencie (112 ze 167 miejsc) zgarnęła dotychczasowa opozycja, na okoliczność wyborów zjednoczona pod banderą MUD (Koalicja na rzecz Jedności Demokratycznej), a Zjednoczona Partia Socjalistyczna Wenezueli (PSUV) ze zdobytymi 55 mandatami musiała obejść się smakiem.
Kwestią czasu było więc, kiedy parlament i rząd skupiony wokół Maduro zaczną sobie wchodzić w paradę. Pierwszą kłodę pod nogi opozycji rzucił obóz prezydencki, silnie popierany przez Sąd Najwyższy, który zawiesił zaprzysiężenie trzech deputowanych pod pretekstem malwersacji wyborczych. To o tyle istotne, że bez rzeczonej trójki MUD nie dysponuje większością parlamentarną, ergo - ma właściwie związane ręce. W odpowiedzi na zdecydowanie nieprzychylny chavistom wynik wyborów prezydent naprędce sformował też nowy gabinet, kluczowe teki wręczając twardogłowym socjalistom, z węszącym kapitalistyczny spisek przeciwko Wenezueli socjologiem Luisem Salasem jako nowym ministrem gospodarki na czele.
Rządząca Koalicja na rzecz Jedności Demokratycznej nie pozostała im dłużna. Jedną z pierwszych decyzji nowo wybranego szefa parlamentu, zasłużonego opozycjonisty Henry’ego Ramosa Allupa, było usunięcie olbrzymich portretów Cháveza z sali obrad. Był to gest symboliczny dla obu stron, opozycja bowiem zapowiada zmianę kursu państwowego okrętu o 180 stopni, czyli zdecydowany odwrót od zdobyczy "rewolucji boliwariańskiej", rząd natomiast pamięć o zmarłym na raka w marcu 2013 roku ojcu "XXI-wiecznego socjalizmu" konserwuje niemal z nabożną czcią.
Deputowani MUD zapowiedzieli też amnestię dla więźniów politycznych, którzy za kratki trafiali pod rządami Cháveza i Maduro za krytykowanie reżimu, oraz zdecydowaną walkę z tzw. boliburżuazja, czyli armią biurokratów i podlizujących się socjalistycznym władzom przedsiębiorców, którzy dzięki korupcji i spekulacjom finansowym dochrapali się olbrzymich majątków. W nieco dalszej kolejności MUD zamierza rozprawić się również z samym Maduro, któremu już przyobiecali, że nie doczeka do wyborów w 2019 roku. A mówiąc precyzyjnie: dali mu jeszcze maksymalnie pół roku rządów.
Zastój w gospodarce, zastój w polityce
W atmosferze przepychanek na szczycie władzy kwestie gospodarcze zostały odsunięte nieco na bok, na polityczną wokandę zostały wciągnięte dopiero dwa tygodnie temu, kiedy to prezydent ogłosił dekret o wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego w gospodarce na kolejne 60 dni (z możliwością prolongaty o kolejne 2 miesiące). Na jego mocy rząd zyskuje mgliście sprecyzowane prawo "podejmowania decyzji niezbędnych do przeciwstawienia się wyjątkowej, nadzwyczajnej sytuacji wynikającej z koniunktury, w jakiej znalazła się wenezuelska gospodarka".
Co to właściwie oznacza? Teoretycznie (czyt. populistycznie) przywrócenie ludowi swobodnego dostępu do "chleba i igrzysk" (towarów i usług), jak deklaruje wicepremier i minister gospodarki Luis Salas. W praktyce zaś dekret wręcza prezydentowi cały wachlarz rozwiązań, które mogą wpłynąć nie tylko na gospodarkę, ale i balans sił politycznych w kraju, od walki z oszustwami podatkowymi, przez możliwość zawieszania norm we wszystkich sektorach, po bezpardonowe sięganie przez rząd do kieszeni firm (państwowych i prywatnych).
Jak można było się spodziewać, decyzja Maduro tylko rozsierdziła opozycyjnych wobec rządu parlamentarzystów, którzy 22 stycznia bez mrugnięcia okiem odrzucili dekret prezydenta. Oficjalnie - z powodu zbyt mglistych wyjaśnień ze strony rządu co do planowanych na jego mocy działań. - Byłoby kompletną nieodpowiedzialnością ze strony Zgromadzenia Narodowego w ciemno zatwierdzić dekret tej rangi, zasięgu i implikacji bez jakiejkolwiek informacji, ponieważ rząd odmawia jej udzielenia - oświadczył Ramos Allup.
Póki co więc Wenezuela zastygła już nie tylko w gospodarczym, ale i politycznym limbo, skąd droga raczej nie wiedzie na powrót do (choćby i socjalistycznego) raju.
Przemyt utrzymuje na powierzchni
Wenezuelczycy radzą sobie tymczasem jak tylko mogą. Pod osłoną nocy od wybrzeży kraju odbijają łodzie wypakowane kartonami. Próżno w nich szukać broni czy narkotyków; w kontenerach i pudłach przemycane są ryby, jaja, mąka, mleko, benzyna. Choć na wenezuelskim rynku te towary są deficytowe, coraz więcej ludzi decyduje się importowane dobra przepchnąć dalej, nieraz z 200-tysięcznym przebiciem.
Ludzie rozkładają bezradnie ręce. - Nie mamy wyjścia - mówią. W rozmowie z Reutersem 41-letnia Alejandra z przygranicznej miejscowości Guanarito, która kiedyś hodowała drób, a teraz przemyca benzynę do Kolumbii, żeby jakoś wykarmić szóstkę dzieci, wyjaśnia: - Żołnierze, nauczyciele, inżynierowie, doktorzy, dentyści… specjaliści wszystkich branż przyjeżdżają tu, by handlować benzyną, bo pensje nie mają żadnej wartości.
Rząd szacuje, że obroty z nielegalnego handlu podstawowymi dobrami sięgają rocznie dwóch miliardów. I że szmugiel dotyczy ok. 30 proc. importowanego jedzenia i 40 proc. innych towarów, plus ok. 100 tysięcy baryłek ropy - dziennie. W wenezuelskim słowniku na stałe już zagościł już termin bachaquero, oznaczający ludzi, którzy porzucają dotychczasową, regularną pracę, by zająć się nielegalnym przemytem jedzenia i innych towarów. Zdaniem ekspertów Ecoanalítica, już niebawem w tym nieformalnym sektorze może znaleźć się 40 proc. krajowej siły roboczej.
Odpowiedź rządu na to zjawisko jest natomiast klasyczna: drobni przemytnicy to de facto agenci kapitalizmu, który próbuje wszelkimi siłami i środkami stłamsić ostatni prawdziwy bastion socjalizmu. Tym samym pogłębia linię społecznej polaryzacji, i tak już biegnącą wzdłuż podziału na zwolenników rządu (głównie beneficjentów wprowadzanych przez ponad dekadę kolejnych "misiones", czyli programów społecznych dedykowanych najuboższym) i jego zdecydowanych przeciwników. Kwestią czasu jest, gdy i jedni, i drudzy odpowiedzą na apel Maduro, który wezwał tuż po wyborach, do "obrony rewolucji na ulicach".
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.