HistoriaWaterloo - ostatnia bitwa Napoleona

Waterloo - ostatnia bitwa Napoleona

Napoleon pod Waterloo posiadał wszystkie atuty związane ze swoją osobą, miał również dobrych generałów, oficerów i podoficerów, ale za to słabszych, niedoświadczonych żołnierzy. Nie miał też swoich najlepszych marszałków. O klęsce cesarza nie zaważył jednak jeden katastrofalny błąd, ale splot niesprzyjających okoliczności i drobnych pomyłek - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Jarosław Czubaty z Instytutu Historycznego UW, znawca epoki napoleońskiej. 200 lat temu, 18 czerwca 1815 roku, pod Waterloo Napoleon przegrał swoją ostatnią bitwę. Swój udział w tym boju mieli także Polacy.

Waterloo - ostatnia bitwa Napoleona
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons | CC-PD-Mark

Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska : Na początku 1815 roku, po latach niekończących się wojen, wydawało się, że porządek na dobre zapanował w Europie. Napoleon został pokonany i zesłany na Elbę. Na obradującym w Wiedniu kongresie zwycięskie mocarstwa układały nowy ład na kontynencie. Niespodziewanie jednak złamany, wydawało się, cesarz ląduje na południu Francji, a trzy tygodnie później triumfalnie wkracza do Paryża. Jakie nastroje zapanowały na dworach Europy? Monarchowie antyfrancuskiej koalicji wpadli w popłoch czy byli pewni swego, że szybko rozprawią się z powracającym zagrożeniem?

Prof. Jarosław Czubaty: - Na początku należy zaznaczyć, że ten nowy ład klarował się w atmosferze ostrych sporów, m.in. o sprawę Saksonii, a przede wszystkim o przyszłość ziem polskich. Pod tym względem powrót Napoleona z Elby stanowił dla wielu bardzo duże zaskoczenie. Z drugiej strony książę Adam Jerzy Czartoryski w pisanym przez siebie dzienniku zauważył, że reakcja na informację o powrocie Napoleona ewoluowała. Na początku została przyjęta z niedowierzaniem i nawet pewnym lekceważeniem, że cesarz się doigrał i teraz zrobi się z nim porządek. Druga faza, o której pisał Czartoryski, to jest jednak strach, bo człowiek, który wylądował z kilkuset zbrojnymi na południu Francji, po niedługim czasie stał się panem Paryża i całego kraju. I trzecia faza, to wymuszone poczucie jedności. To znaczy, że wreszcie - ku zadowoleniu Czartoryskiego, który czekał na zakończenie kongresu wiedeńskiego, a zwłaszcza na przywrócenie Królestwa Polskiego - europejscy monarchowie poszli po rozum do głowy, cz

wniosku, że w obliczu wspólnego zagrożenia nadszedł moment, kiedy trzeba zawrzeć pewien kompromis.

Wiosną 1814 roku od Napoleona odwróciła się duża część francuskich elit, zdradzili go nawet niektórzy marszałkowie. Burżuazja miała dość wojen i strat. Jednak rok później powracający z wygnania cesarz znów zawładnął sercami Francuzów. Dlaczego?

- Nie wszystkich Francuzów. Prawdopodobnie spora część tych, którzy go wcześniej zdradzili czy pozostawili, dalej nie była przekonana, że jego powrót jest dla niej korzystny. Napoleon po powrocie do Paryża powiedział: "Władzę we Francji oferowała mi armia i lud". To jest zwięzła, ale bardzo trafna diagnoza sytuacji, bowiem Napoleon powrócił do stolicy i objął władzę po pierwsze dzięki temu, że kolejne garnizony i oddziały wojska przechodziły na jego stronę, a siłą rzeczy zaraz potem lokalne władze. A po drugie, wszystko to odbywało się w atmosferze, która bardzo wielu Francuzom przypominała nastrój rewolucyjnego ożywienia patriotyczno-obywatelskiego, z wyraźnymi akcentami radykalnymi. Czyli hasła przeciwko emigrantom (arystokracji, która wróciła do kraju po restauracji Burbonów - przyp. red.), królowi, części duchowieństwa. Była to ewidentna radykalizacja, która zresztą Napoleona nie cieszyła. Z tego powodu część tych, na których cesarz chciał znowu oprzeć swoją władzę, wcale nie była zachwycona. Mowa tu
chociażby o notablach, ludziach zajmujących najwyższe pozycje na różnych poziomach życia politycznego, spośród których Napoleon rekrutował zazwyczaj merów, prefektów, radców stanu czy ministrów.

Jest charakterystyczne, że do współpracy z Napoleonem w czasie jego 100 dni - bez specjalnego entuzjazmu, ale jednak - przystąpił gen. Lazare Carnot, który wcześniej był takim jakobińskim organizatorem zwycięstwa. Zrobił to na fali radykalizmu i patriotyzmu, ale też z przekonaniem, że trwały powrót Burbonów zagraża zdobyczom rewolucji, więc lepiej poprzeć Napoleona. Natomiast cesarza nie poparło wielu dawnych podkomendnych czy nawet niemal przyjaciół, jak na przykład marszałek Louis-Alexandre Berthier.

Dlaczego?

- W przypadku Berthiera nie wiemy do końca. Przed bitwą pod Waterloo popełnił samobójstwo, czy też wypadł z okna - nie wiadomo, czy to był nieszczęśliwy wypadek. To był jeden z najstarszych spośród marszałków Napoleona. Na pewno był zmęczony kilkudziesięcioma latami wojen, pewnie chciał trochę pomieszkać w spokoju w pałacu. Może też nie był przekonany co do powodzenia tego przedsięwzięcia, które wielu mogło wydawać się awanturą.

Jest to o tyle ważne, że marszałek Berthier był doskonałym organizatorem, jednym z najlepszych sztabowców w ówczesnej Europie. Jego brak przyczynił się do późniejszej klęski Napoleona?

- Tak, zdecydowanie. Wielu historyków sądzi, że zabrakło go w kampanii belgijskiej i ja uważam, że mają rację.

Jakie ambicje przyświecały Napoleonowi? Marzył o odbudowie imperium czy tym razem chciał zadowolić się jedynie tronem Francji?

- Tego nie wiemy. Wiemy, co deklarował - w drodze do Paryża mówił, że chce przywrócić dumę, chwałę i wielkość Francji, cokolwiek by to miało znaczyć, oraz armii. Cesarz zwracał się bowiem do dwóch podmiotów jednocześnie: do Francuzów i do armii właśnie, która jego zdaniem była emanacją tego, co we Francuzach najlepsze. Prawdę powiedziawszy Napoleon każdemu mówił to, co ten ktoś chciał usłyszeć w danym momencie. Czyli chłopom mówił o ich prawie do ziemi, którą wykupili z dóbr narodowych, że nie zostanie zwrócona emigrantom ani Kościołowi. Burżuazji liberalnej mówił o poszanowaniu praw obywatelskich i wolności słowa - której zresztą za jego czasów niespecjalnie przestrzegano - i generalnie o zdobyczach rewolucji, które akurat zabezpieczał w okresie swojego panowania. Wojskowym mówił o chwale.

Wydaje się, że dosyć charakterystyczny jest jednak fakt, że cesarz starał się pozyskać elity polityczne, więc tych najbardziej sceptycznych przedstawicieli wykształconego, zamożnego stanu trzeciego. W przeszłości stanowili podporę jego rządów, ale teraz byli wyraźnie zdystansowani. I stąd jego rozmowy z Benjaminem Constantem, który już wcześniej uchodził za jednego z przywódców liberalnej opozycji, niespecjalnie silnej, ale dosyć głośnej. Constantowi Napoleon mówił o swojej miłości do zasad liberalnych, co zachwyciło niezmiernie tego filozofa, prawnika i dziennikarza. A efektem był tzw. akt dodatkowy do konstytucji cesarstwa, który liberalizował system napoleoński. Czy on by przetrwał w razie zwycięstwa Napoleona, czy zostałby jakoś mimochodem odłożony ad acta, nie wiemy. Ale był to ewidentny sygnał, że cesarz, przynajmniej na razie, dąży do liberalizacji rządów. Był też sygnał skierowany na zewnątrz, bo Napoleon kilkakrotnie powtarzał publicznie, że Francuzi powinni zapomnieć, że byli panami Europy i teraz
mają kontentować się wolnością we własnym kraju.

Dawni przeciwnicy Napoleona nie bardzo chcieli wierzyć w te zapewnienia. Szybko zawiązali kolejną antyfrancuską koalicję, a w pobliżu granic Francji nadal stacjonowały wrogie armie liczące łącznie 800 tys. żołnierzy. Cesarz zdawał sobie sprawę z tego zagrożenia, bo niezwłocznie przystąpił do tworzenia nowej armii, a następnie dokonał wyprzedzającego uderzenia na stacjonujące w Belgii siły angielsko-pruskie. Dlaczego wybrał akurat ten kierunek?

- Innego wybrać nie mógł. Austriacy i Rosjanie byli jednak dalej na wschód. Armie angielska i pruska bezpośrednio zagrażały Francji i lada moment mogły wkroczyć na jej terytorium. To były też dwa ugrupowania liczebnie słabsze, w związku z czym Napoleon postanowił zastosować jeden ze swoich ulubionych i stałych manewrów, który realizował wielokrotnie w różnych wariantach. Chodzi o tzw. manewr z położenia środkowego, czyli skoncentrowanie masy wojsk między dwoma rozdzielonymi ugrupowaniami wroga, wbicie w nie klina, a potem wydzielenie jednej części ze swoich sił, by na chwilę powstrzymała jednego przeciwnika, podczas gdy większość kierowana jest na drugiego. Gdy ten zostaje pobity, wtedy całość sił rzuca się przeciwko temu pierwszemu.

Czy Napoleon miał plan na to, co potem?

- Można przypuszczać, że miał i nie miał. Istotą napoleońskiej strategii było bowiem żelazne trzymanie się pewnych ściśle określonych, generalnych zasad prowadzenia wojny, ale unikanie sztywnych ram z góry wyznaczonego planu. To znaczy był pewien ogólny zarys kampanii, który podlegał potem modyfikacjom - że jak pobijemy Anglików i Prusaków, to mniej więcej wiadomo co dalej, ale zobaczymy. Dużo zależałoby też od rozwoju sytuacji, bo może wtedy, na co liczył Napoleon, Austriacy poszliby po rozum do głowy i przypomnieli sobie, że syn Napoleona jest wnukiem cesarza Austrii, więc wystąpiliby z koalicji lub nawiązali negocjacje. Albo może car Aleksander I by się wycofał. Choć można założyć, że kolejnym ruchem cesarza Francuzów byłoby powtórzenie manewru z położenia środkowego, tyle że dalej na wschód.

Zanim doszło do decydującego starcia, francuska armia odniosła dwa mniejsze zwycięstwa - z Prusakami pod Ligny, a z Anglikami pod Quatre Bras, co uniemożliwiło im połączenie sił. Tuż przed bitwą pod Waterloo z osamotnionym księciem Wellingtonem Napoleon był w dobrym humorze i o wynik starcia był raczej spokojny. Miał ku temu powody?

- Nie wiemy do końca, na ile był naprawdę spokojny, a na ile nadrabiał miną. Bo to jest bardzo ważne w przypadku wodza naczelnego, a zwłaszcza takiego, na którego wszyscy patrzą. Na humor dowodzącego armią angielską księcia Wellingtona nikt by specjalnie nie zwracał uwagi, bo nie był to mistrz jakiejś wyrafinowanej socjotechniki. W każdym razie Napoleon rzeczywiście mógł mieć powody do optymizmu. Te siły były mniej więcej wyrównane, nawet z lekkim wskazaniem na jego korzyść. Z drugiej strony pewny swego być nie mógł, przynajmniej dopóki nie dostałby informacji od marszałka Emmanuela de Grouchy'ego, że ścigany przez niego pruski feldmarszałek Gebhard von Blücher został dogoniony i pokonany, albo przynajmniej wiadomo, gdzie on jest. Natomiast to, co się działo na skrzydle armii cesarza Francuzów, nadal pozostawało pewną niewiadomą. Z jakimiś kłopotami z tej strony na pewno się liczył, czego dowodem jest fakt, że w trakcie bitwy kilkakrotnie posyłał oficerów do Grouchy'ego z żądaniem, żeby zawrócił i przybył
pod Waterloo. Co można powiedzieć o przeciwniku Napoleona, księciu Wellingtonie? Oczywiście cesarz Francuzów pozostawał poza wszelką konkurencją, ale jego adwersarz należał chyba do wybitniejszych wodzów epoki.

- To jest pytanie, czego oczekujemy od dowódcy, którego mamy nazwać wybitnym. Jeśli oczekujemy od niego strategicznego polotu, to z całą pewnością Wellingtona nie można porównać do Napoleona. Natomiast jeśli oczekujemy umiejętności wygrywania bitew, a nawet kampanii, dzięki nieprzegrywaniu walki w ważnych momentach, wykorzystywaniu każdej słabości przeciwnika, bardzo dobrego przygotowania działań obronnych w oparciu o warunki terenowe, umiejętnego wykorzystania możliwości własnych oddziałów, bo to też jest ważne, gdyż trzeba wiedzieć na co stać podkomendnych, żeby wyznaczyć im pewne zadania - to pod tym względem Wellington był doskonałym dowódcą. Traf chciał, że pod Waterloo obu wodzom przyszło robić to, co potrafili najlepiej. Napoleon miał atakować, a Wellington miał się bronić.

W noc przed decydującą batalią nad polem bitwy przeszła gwałtowna burza, która zamieniła je w morze błota. Rozmiękłe tereny znacznie utrudniały zadanie nacierającym Francuzom. Mniej skuteczna była też francuska artyleria, bo pociski grzęzły w ziemi.

- Jeśli bitwa jest zwycięska, to nie szuka się szczegółów, które mogły przeszkodzić w jej wygraniu, natomiast jeśli jest przegrana, to wtedy znajduje się tysiące różnych przyczyn, które mogły na tym zaważyć. Nocne ulewne deszcze miały swoje znaczenie. Może niekoniecznie dlatego, że szczególnie utrudniły Francuzom prowadzenie walki, chociaż tak było, bo łatwiej się bronić, kiedy przeciwnik brnie w błocie. Natomiast burza przede wszystkim opóźniła rozpoczęcie bitwy o kilka godzin (Napoleon czekał, aż pole bitwy choć trochę wyschnie - przyp. red.). Kiedy wieczorem przeważające siły Prusaków docierają na pole bitwy, trwał ostateczny francuski atak na Wellingtona, którego prawdopodobnie by już nie wytrzymał. Gdyby walki zaczęły się kilka godzin wcześniej, ten atak nastąpiłby długo przed przybyciem Blüchera na pole bitwy.

Dlaczego "bóg wojny" przegrał bitwę, która wydawała się, przynajmniej z pozoru, nie taka trudna do wygrania?

- Jednak ona była trudna. Książę Wellington robił to, co potrafił najlepiej. Miał dobrze wybrany teren, mocne, zabudowane punkty oporu w postaci farmy i zamku - taką pierwszą linię obrony, która dosyć długo powstrzymywała nacierających Francuzów. Dysponował też dobrymi żołnierzami. Z kolei Napoleon posiadał wszystkie atuty związane ze swoją osobą, miał również dobrych generałów, oficerów i podoficerów, ale za to słabszych żołnierzy, z których część to po prostu byli poborowi. Nawet, gdy ma się świetnych oficerów, to nie da się w parę tygodni dobrze przygotować żołnierzy do bitwy. Być może to jest też powód, dla którego te ataki francuskie były słabsze niż kilka lat wcześniej. Gdyby Napoleon dysponował swym dawnym, lepszym jakościowo wojskiem, to rozbiłby Wellingtona szybciej.

Druga kwestia jest taka, że sam cesarz jednak się trochę zestarzał. Mówimy tutaj o mężczyźnie w sile wieku, który ma swoje kłopoty zdrowotne. W jakiś sposób, choć do końca nie wiemy jak bardzo, ale jednak, ograniczało to jego polot operacyjny. Nie miał też swoich najlepszych marszałków. To że powierzył działania kawalerii marszałkowi Michelowi Neyowi, i wszyscy potem zachodzili w głowę, po co on to zrobił, wynika z faktu, że nie miał komu jej powierzyć. Mógł wybrać któregoś z generałów dywizji, ale jednak wolał, by robił to marszałek. Nie było w tym momencie lepszych, choćby Joachima Murata, który zawsze zajmował się dowodzeniem konnicą. Tymczasem Ney się na tym nie znał. On po prostu zrobił to, co potrafił najlepiej, a był specjalistą od brutalnych, bardzo zaciętych, czołowych ataków, albo od uporczywej obrony. Uznał więc, że skoro powierzono mu dowodzenie kawalerią, to ma to być taki typowy atak czołowy, przeprowadzony z całym impetem. Akurat pod Waterloo to się zupełnie nie sprawdziło.

Z kolei inny z napoleońskich marszałków, Nicolas Jean de Dieu Soult, którego Napoleon obsadził w roli szefa sztabu, w kampanii belgijskiej zupełnie nie radził sobie z tym zadaniem.

- Soult był bardzo dobrym dowódcą polowym, co pokazał choćby w czasie wojny hiszpańskiej. Natomiast rzeczywiście nie radził sobie z pracą sztabową tak dobrze, jak wspomniany wcześniej Berthier. Jest taka znana anegdota, zapewne prawdziwa, o tym, jak Napoleon w trakcie bitwy zapytał Soulta, ilu oficerów wysłał do marszałka Grouchy'ego z rozkazem powrotu. On odpowiedział, że pięciu, na co Napoleon pokiwał głową i powiedział, że Berthier wysłałby 15, żeby mieć pewność, że wiadomość dotrze do adresata. Tak więc od początku kampanii w Belgii rozkazy do niektórych korpusów docierały z opóźnieniem, był kompletny bałagan i słabsza niż zwykle koordynacja działań. Wielu historyków twierdzi, że kampania mogłaby się rozstrzygnąć wcześniej, w dniu podwójnej bitwy pod Ligny i Quatre Bras, gdyby nie to, że korpus gen. d'Erlona wędrował od jednego pola bitwy do drugiego, miotany sprzecznymi rozkazami, w efekcie czego nie wziął udziału w żadnej z nich. Być może gdyby Blücher został wtedy całkowicie rozbity, pod Waterloo
rzecz przebiegałaby inaczej.

Napoleon zlekceważył Prusaków, którzy szybko pozbierali się o pierwszej porażce i zdążyli dotrzeć na pola Waterloo przed załamaniem się wojsk Wellingtona?

- Prawdopodobnie tak. Ale wydaje mi się, że jest to trochę symptomatyczne - szukając źródeł klęski cesarza Francuzów, szukamy pojedynczych przyczyn. Tymczasem nie było jednego katastrofalnego błędu, lecz cały splot niesprzyjających okoliczności i drobnych błędów, które złożyły się na to, że ta kampania nie poszła tak dobrze, jak kiedyś.

Swój udział w bitwie pod Waterloo mieli także Polacy. Mowa o szwadronie szwoleżerów polskich pod dowództwem pułkownika Pawła Jerzmanowskiego, który wchodził w skład Gwardii Cesarskiej. Jaką kartę zapisali polscy kawalerzyści w tym boju?

- Nie na skalę wcześniejszych dokonań szwoleżerów Gwardii. Pod Waterloo Polacy w gruncie rzeczy wzięli udział tylko w jednym poważniejszym starciu. Na pewno zaakcentowali swoją obecność na polu bitwy. Należy to jednak traktować raczej w kategoriach pewnego symbolicznego zamknięcia wspólnej karty dziejów Polaków i Napoleona. I dokonał tego znany pułk, najlepiej wkomponowany w napoleońską legendę, czyli właśnie szwoleżerowie.

Polacy w dawnym Księstwie Warszawskim, którzy na powrót znaleźli się pod butem zaborców, z nadzieją obserwowali rozwój wydarzeń we Francji i Belgii? Wierzyli jeszcze, że gwiazda Napoleona znowu rozbłyśnie?

- Nie wszyscy. Powrót Napoleona wywołał dużo ciepłych uczuć i emocji wśród części weteranów napoleońskich. Z drugiej strony wielu z nich było już nastawionych dość sceptycznie. Przykładowo gen. Antoni Paweł Sułkowski, który jeszcze kilka lat wcześniej był wielkim entuzjastą cesarza, pisał wtedy do żony, że jest to awantura, z której nic dobrego dla nas by nie wynikło, więc dobrze, że skończyła się tak, jak się skończyła. W domyśle, dobrze, że się w to nie wplątaliśmy jeszcze raz. Generalnie przeważał jednak nastrój może nie tyle rezygnacji, co chłodnego realizmu - że rozgrywa się to tak daleko, że na razie nie ma wpływu na naszą sytuację. Natomiast ma na nią wpływ to, co dzieje się w Wiedniu.

Trzy dni po przegranej bitwie Napoleon abdykował po raz drugi. Dlaczego nie próbował walczyć dalej?

- Po powrocie do Paryża Napoleon miał powiedzieć jednemu ze swoich współpracowników o nastrojach we Francji: "Za bardzo przyzwyczaiłem ich do zwycięstw i teraz nie są w stanie znieść jednej klęski". Zapanował ogólny upadek ducha. Trzeba powiedzieć, że Waterloo było klęską, ale nie musiała ona zakończyć całej wojny. Napoleon wracając do stolicy jeszcze nie był pewien, że abdykuje. W Paryżu niektórzy doradzali mu odwołanie się do ludu w stylu rewolucyjnych jakobinów, przeprowadzenie masowej mobilizacji i prowadzenie patriotycznej wojny pod hasłami walki z obcą interwencją. Napoleon miał odpowiedzieć, że nie po to obejmował na powrót władzę we Francji, żeby Paryż spłynął krwią. Czyli innymi słowy, żeby znów wprowadzać jakobiński terror i gilotyny na ulicach, bo być może ta radykalizacja nastrojów miałaby też takie oblicze.

Cesarz nie zdecydował się na to również dlatego, że w gruncie rzeczy nie miał się już na kim oprzeć. Nawet kręgi wielkiej burżuazji i dawnych dygnitarzy, elity biurokratycznej cesarstwa, pozostały dość chłodne. Na ludzie oprzeć się nie chciał - jak wiadomo, to nie był człowiek rewolucji. Armia? Myślę, że trochę załamała się jego wiara w nią. To, że w swoim ostatnim biuletynie opisywał, co stało się z jego wojskiem widzącym odwrót Gwardii Cesarskiej, że w jednej chwili stało się "bezładną masą ludzi", to jest dramatyczne przyznanie się do tego, że ta armia nie jest już taka, jak kiedyś. Więc być może ten obraz utkwił mu w pamięci na tyle, że kiedy potem zadawał sobie pytanie, czy armia jeszcze do czegoś się nadaje w tej kampanii, odpowiadał sobie, że nie. Wydaje się, że abdykacja była chłodną, bardzo dramatyczną, ale chyba trzeźwą decyzją polityka, który widział, że tej szansy już nie wykorzysta.

Gdyby Napoleon jednak wygrał pod Waterloo, byłby w stanie odmienić losy swoje i Francji?

- To zależy, o co pytamy. Jeśli o to, czy Napoleon po zwycięstwie miałby szanse na pewien czas utrzymać tron Francji dla siebie lub swojego syna, króla Rzymu, to zakładam, że raczej nie. Choć teoretycznie można dopuścić możliwość, że gdyby miażdżąco rozbił Prusaków i Anglików, Austria zastanowiłaby się nad tym, czy nie warto zyskać na czasie i wejść w jakieś negocjacje z Napoleonem. Być może to by skłoniło Rosję do pewnego sceptycyzmu wobec dalszego udziału w tej kampanii. Pytanie, co by zrobiła Anglia, ale ona raczej do końca nalegałaby na tę koalicję i wspierała ją finansowo. Może na kilka lat Napoleonowi udałoby się utrzymać władzę. A potem mógłby abdykować na rzecz swojego syna i tak by się zakończyła ta przygoda. Przypuszczam jednak, że to byłoby mało prawdopodobne. A już na pewno nie udałoby mu odzyskać władzy nad ogromnymi obszarami Europy i dokonać odbudowy wielkiego cesarstwa.

###Rozmawiał Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)