PolitykaWaszczykowski: Moja choroba to wyrok, ale na litość nie czekam

Waszczykowski: Moja choroba to wyrok, ale na litość nie czekam

- Nogi odmawiają posłuszeństwa, bolą ręce, trudno się mówi. Gdy choroba zaczęła atakować kilka miesięcy temu, pierwsze reakcje hejterów brzmiały: "Waszczykowski przyszedł do studia pijany". O siódmej rano zwykle jeszcze nie piję. Na szczęście umysł nie zawodzi. To wielu przeciwnikom przeszkadza - mówi w rozmowie z WP europoseł oraz były szef MSZ Witold Waszczykowski.

Witold Waszczykowski w Europarlamencie
Witold Waszczykowski w Europarlamencie
Albert Zawada
Marcin Makowski

18.12.2021 19:37

Marcin Makowski: Latem tego roku ujawnił pan, że cierpi na nieuleczalną chorobę, która paraliżuje system nerwowy, utrudnia poruszanie się i mowę. Równocześnie jest pan europosłem, często lata, aktywnie komentuje politykę międzynarodową. Jak pogodzić jedno z drugim?

Witold Waszczykowski, europoseł PiS, były szef MSZ: Robię wszystko, co robiłem kiedyś, tylko znacznie wolniej i ostrożniej… Może przesadzam, że wszystko. Dawniej w wolnym czasie wychodziłem w Brukseli na spacer, piwo, na Grand-Place, teraz już spontanicznie tego nie zrobię. Korzystam z kul, krzesła inwalidzkiego, wózka elektrycznego, wsparcia ludzi, którzy mnie podwiozą. Jeszcze na szczęście nikt mnie nosić nie musi. Dwa lat temu mogłem się spakować w hotelu w 15 minut i ruszyć dalej, dzisiaj zajmuje mi to przynajmniej godzinę.

Czy diagnoza nadal brzmi: polineuropatia? Co w tej chwili mówią lekarze?

Diagnoza została doprecyzowana, cierpię na chorobę neuronów ruchu (MND - motor neurone disease - przyp. red.). Rzeczywiście, jest do dolegliwość niezbadana, o nieznanej przyczynie i sposobie leczenia.

Jakie są jej długofalowe konsekwencje?

Nogi odmawiają posłuszeństwa, bolą ręce, trudno się mówi. W ostateczności może dojść do paraliżu. Byłem przez wiele lat nauczycielem akademickim, uwielbiałem wykładać - dzisiaj to jest coraz częściej problem. Gdy choroba zaczęła atakować kilka miesięcy temu, pierwsze reakcje hejterów brzmiały - Waszczykowski przyszedł do studia pijany. O siódmej rano zwykle jeszcze nie piję.

Jak się pan czuł, słysząc takie komentarze?

Normalnie. Działam w polityce od prawie 30 lat, mało mnie już dziwi i boli. Nie ma leku na bezinteresowną zawiść, a na ziemi nie mieszkają anioły. Trzeba się z tym liczyć.

Czy choroba coś w pana podejściu do polityki przewartościowała?

Po pierwsze, znacznie zmieniła moją pracę, bo zawsze dużo podróżowałem, działałem na polu międzynarodowym. Byłem parę miesięcy temu w USA w ramach Komisji Bezpieczeństwa przy Parlamencie Europejskim i średnio dawałem sobie radę. Delegacja musiała czekać, aż znajdziemy wózek, spowalniali tempo spaceru do mojego. Przy komputerze i telefonie mogę jednak pracować tak, jak poprzednio. Ale pytał pan o przewartościowania…

Owszem.

Niczego takiego nie zauważyłem. Mam te same wartości, to samo spojrzenie na świat. Tyle że spoglądać muszę teraz uważniej, żeby na chodniku nie przewrócić się o byle krawężnik. Nie chcę jednak robić z siebie ułomnego celebryty, który na tej ułomności robiłby karierę w mediach. Nie domagam się i nie oczekuję żadnych forów, litości ani łaskawości. W dalszym ciągu jestem w stanie wspierać rząd i mam administracyjną pamięć słonia. To wielu przeciwnikom przeszkadza.

A czy wspiera pan wiceministra Łukasza Mejzę? Jak ujawniła WP, jego firma miała oferować "leczenie nieuleczalnego" metodą komórek macierzystych, która budzi obawy ekspertów. Do tej pory nie ma dymisji.

Nie obserwowałem tej sprawy, bo nie miałem czasu. Oglądam czasami TVP i przeglądam internet, ale akurat nie interesuję się podobnymi wydarzeniami.

Nie zna pan sprawy Łukasza Mejzy?

Wiem tyle, ile pan powiedział. Jeszcze zanim został ministrem, miał oferować ułatwienia w leczeniu osobom poważnie chorym za jakieś duże pieniądze. Nie umiem stwierdzić, czy to było niezgodne z prawem, czy tylko nieetyczne, bo sprawa nie jest zakończona. Może chciał dobrze? Od rozstrzygania podobnych spraw są władze partyjne, a nie ja.

Nic się w panu tak po ludzku nie burzy, gdy samemu, walcząc z nieuleczalną chorobą, widzi ludzi, którzy chcieli na niemożliwych do realizacji obietnicach zarabiać?

Wychodząc we wrześniu ze szpitala z moim "wyrokiem", byłem ostrzegany, że znajdą się "doradcy", którzy będą sugerować cudowne metody na uzdrowienie. Dostaję maile z informacjami, że gdzieś w Rosji jest lekarz ze świetnymi wynikami, albo w Serbii jest sanatorium, które leczy wodą ozonową. Być może w jednostkowych przypadkach to pomaga, ale trzeba być bardzo ostrożnym. Zalecam to wszystkim w sytuacji podobnej do mojej.

Przejdźmy do polityki europejskiej. Z powodu sporu o przestrzeganie praworządności Komisja Europejska opóźniła zatwierdzenie wypłaty 36 mld euro dla Polski z funduszu odbudowy. Parlament Europejski naciska na Komisję, by wykorzystała tzw. mechanizm warunkowości do podjęcia dalszych działań. Co dalej?

Wiele zależy od naszej determinacji, bo to Polska jest po jasnej stronie mocy. Komisja wykracza poza swoje uprawnienia. Nie może ot tak blokować Funduszu Odbudowy, bo on powstał dlatego, że tzw. "grupa skąpców" nie chciała rozszerzyć normalnego budżetu UE. W związku z tym powiedziano: "chcecie dodatkowych środków na odbudowę po pandemii, znajdźcie sobie pieniądze". W konsekwencji 27 państw udzieliło Komisji nadzwyczajnych uprawnień, aby mogła zdobyć pieniądze przez możliwość nakładania podatków i zaciągania pożyczek, które cała Wspólnota będzie żyrować. W ten sposób miały być tańsze. I teraz wracamy do punktu wyjścia - na jakiej podstawie, gdy to są wspólne pieniądze, Komisja rości sobie prawo do ich blokowania?

Mówi pan, jak jest i jak być powinno, ale to nie rozwiązuje klinczu na linii Warszawa-Bruksela. A bez tych środków nie zrealizuje się np. rządowego Nowego Ładu.

Nie zrealizuje się też polityki klimatycznej Unii. Co my możemy zrobić? Powiedzieć choćby tyle, że bez środków nie zdołamy dekarbonizować naszej gospodarki w wyznaczonym tempie. Wtedy całe jej plany runą. Piłka jest po stronie Komisji.

Która odpowiada, że wstrzymuje środki, ponieważ Polska nie wywiązuje się z przestrzegania art. 2 traktatu o Unii Europejskiej, czyli przestrzegania praworządności.

To jest argument pozatraktatowy, bo nawet wspomniany art. 2 nie definiuje, czym jest praworządność. Nie ma jej definicji, modelu wymiaru sprawiedliwości, trybunałów, sądów. Każde państwo rozwiązuje te sprawy inaczej, ale tylko nam Komisja zarzuca, że upolityczniamy sądy. A kim są komisarze w Brukseli? Też politykami, którzy chcą dyktować, jak będzie wyglądał nasz ustrój. To hipokryzja i szantaż, którego nie możemy zaakceptować, bo będzie się pogłębiał.

Czy podobnie jak Zbigniew Ziobro uważa pan, że latem tego roku premier Mateusz Morawiecki powinien zawetować budżet unijny, bo nie dostał gwarancji braku stosowania mechanizmu "pieniądze za praworządność"?

Należało wtedy bardzo precyzyjnie określić, co znaczy "mechanizm warunkowości". Okazało się, że my, zgadzając się na jego działanie, interpretujemy go inaczej niż Komisja.

Czyli?

Polska delegacja sądziła, że chodzi o prawo komisji do sprawdzania, jak wydawane są pieniądze z KPO. Nasza gospodarka jest mało korupcyjna, więc nie baliśmy się, że środki będą rozkradane. Tymczasem Komisja uznała, że mechanizm warunkowości stanowi narzędzie kontroli i dyscyplinowania ustroju politycznego w krajach członkowskich. Na ten temat toczy się spór. Być może polska delegacja popełniła błąd, nie poświęcając wystarczająco dużo czasu na precyzyjne zapisanie uprawnień KE.

Minister sprawiedliwości powiedział niedawno w rozmowie z "Financial Times", że Polska powinna zawiesić płatności do budżetu UE i wetować polityki unijne, jeśli Bruksela zaostrzy spór i obetnie fundusze dla Polski. Tego samego dnia minister Piotr Mueller stwierdził, że Zbigniew Ziobro nie reprezentuje stanowiska rządu i to jego prywatna opinia. Jak rozumieć tę rozbieżność?

Być może rząd nadal liczy, że Komisja się opamięta. Może sądzi, że mamy jeszcze jakieś instrumenty negocjacyjne, np. wycofanie gwarancji dla pożyczek unijnych albo wetowanie "Fit for 55". Zanim zawiesimy płacenie składek, jest jeszcze kilka opcji pośrednich.

Jak ocenia pan sytuację, w której rozmowy pomiędzy Joe Bidenem a Władimirem Putinem dotyczące Ukrainy toczą się bez konsultacji z państwami Europy Środkowo-Wschodniej, w tym z Polską? Czy to również oznaka słabości naszej dyplomacji?

To raczej oznaka błędów administracji amerykańskiej, która nie umie dobrze rozeznać sytuacji w regionie. Prezydent Joe Biden przedstawiany był jako człowiek doświadczony w polityce międzynarodowej, a tymczasem okazuje się, że samo doświadczenie nie wystarczy. Wiosną 2021 roku, jeszcze zanim spotkał się z Putinem, już proponował rozmowy rozbrojeniowe, koncesje i ukłony w stronę Moskwy. Czym to się kończy - widzimy. Ustępstwa wobec Putina, zamiast go cywilizować, zachęcają do jeszcze agresywniejszych działań. Jak Biden w ogóle mógł sugerować, że NATO "adaptuje się" do sytuacji na Ukrainie? Dobrze, że administracja USA szybko zorientowała się w swoich potknięciach i zaczęła dzwonić do państw Bukaresztańskiej Dziewiątki, w tym Polski.

Czy w kontekście agresji Rosji i Białorusi, potknięciem było zorganizowanie w Warszawie szczytu europejskich partii konserwatywnych i prawicowych, podczas którego jedna z uczestniczek - Marine Le Pen - określiła Ukrainę "strefą wpływów Rosji"? To mają być zagraniczni sojusznicy PiS-u?

Mogę odwrócić to pytanie i zapytać, jak do tej pory mogliśmy żyć z Angelą Merkel i innymi politykami rządzącymi państwami członkowskimi Unii, którzy otwarcie mówili to samo.

Takich cytatów ze strony byłej kanclerz Niemiec nie słyszałem.

Ale sugerowano, że Ukrainie nie należy się członkostwo w Unii i NATO. Wprost mówią o tym choćby Holendrzy. Odpowiadając jednak na pana pytanie - Warsaw Summit nie był błędem. Skoro jednoczyć się mogą partie lewicowe i liberalne, dlaczego nie może tego robić prawica? Być może zaczęliśmy to robić za późno? Faktem jest, że nie wszyscy zaproszeni odpowiedzieli, ale dobrze, że proces się zaczął i będzie kontynuowany w Hiszpanii. Sądzę, że do następnych wyborów do Parlamentu Europejskiego nie uda się stworzyć wspólnego ugrupowania.

Może dlatego, że jak twierdzi na offie wielu europarlamentarzystów, nikomu z inicjatorów po stronie polskiej nie zależało na pozbawianiu się wpływów w ramach obecnej frakcji - EKR. Czyli całe to zjednoczenie miałoby być pozorowane.

Oczywiście są między nami różnice i indywidualne ambicje, ale to nie kwestia chęci czy ich braku, ale pragmatyki uprawiania polityki europejskiej. Jeśli nie stworzymy wspólnego ugrupowania, "banda czworga", która rządzi obecnie w Unii, zmonopolizuje kierunek rozwoju Wspólnoty na następne lata. Na to nie możemy pozwolić.

Dla WP Wiadomości rozmawiał Marcin Makowski

Od Redakcji: Rozmowę przeprowadzono przed przegłosowaniem "lex TVN" w Sejmie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (792)