Warzecha: "Piątka Kaczyńskiego pięknie nas pociągnie. Na dno" (Opinia)
Na YouTube pełno jest filmików, w których "genialni" konstruktorzy ogłaszają, że - wbrew prawom fizyki - wynaleźli perpetuum mobile. Co jakiś czas mamy do czynienia z ekonomiczną odmianą tego cud-wynalazku. Niestety, od przesypywania pieniędzy z kieszeni do kieszeni, wcale nam ich nie przybędzie.
Na Twitterze pojawił się profil Polskiej Partii Populistycznej. Jej program jest bardzo prosty: obniżenie wieku emerytalnego do 30 lat, 2000 złotych na każde dziecko bez górnego limitu wieku i sześć dni w tygodniu wolnych od pracy.
Poważnie się obawiam, że gdyby autorzy prześmiewczego profilu mieli okazję zaprezentować się szerszej publiczności, szybko zyskaliby poparcie na poziomie przynajmniej kilku procent.
Za sprawą sukcesów PiS stało się bowiem coś bardzo groźnego: duża część ludzi uwierzyła, że pieniądze rosną na drzewach i można je rozdawać bez limitu. Wiarę w to akurat bardzo łatwo rozbudzić. Znacznie trudniej sprawić, żeby do ludzi dotarło, że trzeba oszczędzać.
Mógłbym kolejny raz napisać kilka akapitów o tym, dlaczego większość punktów z "piątki Kaczyńskiego" to zwykła łapówka wyborcza. Przypomnieć, że trzynastka dla emerytów nie rozwiązuje w najmniejszym stopniu systemowego problemu z mechanizmem emerytalnym, a w dodatku wciąż mówi się tu o sumie brutto, zamiast netto (niespełna 900 zł).
Mógłbym też wskazać, że zwolnienie z podatku obywateli pracujących tylko na określonych rodzajach umów i tylko do 26. roku życia to premiowanie tych, którzy na wczesnym etapie skończą naukę, a pokazywanie gestu Kozakiewicza tym, którzy dopiero po studiach podejmą względnie dobrze płatną pracę. Czyli tym, na którym państwu polskiemu powinno szczególnie zależeć, a którzy dostaną wyraźny sygnał "pocałujcie nas, wiadomo gdzie, to nie wy jesteście ważni".
Tyle że to wszystko zostało już napisane i omówione.
PiS może się cieszyć? Nic podobnego
Tymczasem pojawił się ciekawy sondaż CBOS na temat stosunku Polaków do "piątki Kaczyńskiego". PiS może – zdawałoby się – zacierać ręce. Wszystkie punkty cieszą się wielkim poparciem.
Największym – w sumie 84 proc. (zsumowane "zdecydowanie popieram" i "raczej popieram") – trzynasta emerytura. Nic dziwnego, ludzie widzą, że emeryci mają się fatalnie. Przeciw jest w sumie tylko 12 proc.
Na drugim miejscu jest przywrócenie lokalnych połączeń autobusowych – 83 proc. za 8 proc. przeciw. Mimo że PiS obiecał jedynie ograniczone wsparcie dla samorządów w tej sprawie. No, ale do mediów przebiło się co innego.
Podwyższenie kosztów uzyskania przychodu ma 77 proc. poparcia, 6 proc. jest przeciw. 75 proc. popiera 500 Plus na każde dziecko, 19 proc. jest przeciw. 73 proc. jest za zwolnieniem z podatku osób do 26 lat, 18 proc. – przeciw.
Wydawałoby się zatem, że mamy pełny i absolutny sukces populistów-keynesistów, czyli zwolenników podejścia do finansów i gospodarki, jakie prezentował John Maynard Keynes, brytyjski ekonomista (1883-1946), do dziś pozostający patronem aktywności państwa w gospodarce i przekonania, że da się nią sterować poprzez transferowanie pieniędzy od jednych obywateli do innych oraz wydawanie ich przez samo państwo.
Duch Keynesa unosi się nad wieloma wystąpieniami Mateusza Morawieckiego, choć on sam woli się odwoływać do współcześniejszych patronów lewicowego podejścia do ekonomii: francuskiego guru nowoczesnej lewicy gospodarczej Thomasa Piketty’ego czy wieloletniego doradcy chińskiego rządu, teoretyka tak zwanej nowej ekonomii instytucjonalnej, Justina Yifu Lina. Nigdy, przenigdy nie sięga pan premier po ikony liberalizmu: Ludwika von Misesa, Miltona Friedmana, Adama Smitha, Frédérika Bastiata.
Koncepcje, na których opiera się Morawiecki, mówią w ogromnym uproszczeniu, że gdy gospodarka zaczyna zwalniać, trzeba odebrać jednym, dosypać innym, i będzie się dalej kręcić.
Liberałowie nie mają wątpliwości, że to może zadziałać w krótkim okresie, ale nie dłuższym. Gospodarka nie rozpędzi się od przesypywania kasy z jednej kieszeni do drugiej (zawsze ze stratami po drodze, kiedy zajmuje się tym państwo).
Cóż, gdy Morawiecki i inni politycy myślą wyłącznie w kategoriach – w najlepszym wypadku – dotrwania do końca kadencji. Wystarczy więc, że będzie się kręcić przez ten czas. Perspektywę długiego okresu Keynes ostentacyjnie lekceważył, powiadając, że w długim okresie wszyscy jesteśmy martwi.
Perpetuum mobile naprawdę nie istnieje
Przypomina to rzekome perpetua mobile, które można sobie obejrzeć w działaniu w dużej liczbie na YouTube. Ich konstruktorzy twierdzą, że mogą tak działać w nieskończoność – i wiele z nich faktycznie obraca się przez długi czas. Tyle że nie spełniają warunków, jakie musi spełniać perpetuum mobile. A gdyby je spełniały, byłoby to sprzeczne z zasadą zachowania energii. Czyli – perpetuum mobile jest tak zwaną maszyną niemożliwą. Ekonomia nie jest wbrew pozorom nauką ścisłą, ale podobieństwo modeli opartych na redystrybucji do idei perpetuum mobile jest ogromne.
Nie zmienia to faktu, że tak jak ludzie nabierają się na pomysły hochsztaplerów, ogłaszających, że perpetuum mobile, wbrew prawom fizyki, jednak zbudowali, tak samo chętnie wierzą w ekonomiczne perpetuum mobile.
Poza samotnym Robertem Gwiazdowskim i częścią polityków Kukiz ’15, nikt w nadchodzących wyborach nie informuje elektoratu, że pieniądze nie rosną na drzewach.
Grzegorz Schetyna gładko podłączył się pod retorykę PiS, promując pomysły tak absurdalne, jak dopłata do minimalnego wynagrodzenia. Wyjaśniam: pomysł jest absurdalny, ponieważ zaowocuje natychmiast obniżaniem wynagrodzeń przez pracodawców tak, żeby państwo musiało do nich dopłacać. I nie byłoby to żadne "cwaniactwo", tylko jak najbardziej racjonalne działanie przedsiębiorców.
Mało kto przejmuje się zdecydowanie niższą od oczekiwanej stopą inwestycji, a to właśnie inwestycje, a nie zwykła konsumpcja, napędzają gospodarkę w dłuższym okresie.
Mało kto zastanawia się jak duża część wpływów, przedstawianych jako skutki uszczelnienia systemu VAT, to nie żadne uszczelnienie, ale świadoma rezygnacja przedsiębiorców z ubiegania się o zwrot podatku, wynikająca z obawy przed zmasowanymi, paraliżującymi działalność kontrolami.
Mało kto rozumie, że gdy gospodarka zwolni – co wydaje się nieuniknione – przedsiębiorcy przestaną się tak zachowywać, bo pieniądze będą im bardziej potrzebne. A zarazem coraz trudniej będzie zwiększać wpływy budżetowe przez autentyczne zamykanie VAT-owskich luk, bo przecież wszelkie działania uszczelniające dają największe efekty na początku – potem stają się one coraz mniejsze.
Premier z pewnością ma świadomość tych ryzyk, skoro mówi o powiększaniu deficytu nawet do trzech procent PKB. A trzeba pamiętać, że od trzech procent deficytu wzwyż UE wdraża wobec kraju członkowskiego procedurę nadmiernego deficytu. Może przymknąć oko – i przymyka – gdy próg przekracza Francja czy Niemcy, ale nikt nie powinien się spodziewać, że tak samo zostanie potraktowana skonfliktowana z Brukselą Polska. Krótko mówiąc – jedziemy po bandzie, a ta banda robi się coraz węższa.
Promyk nadziei
Tu wracamy do wspomnianego sondażu CBOS. Ma on bowiem jeszcze drugą część, w której zapytano respondentów o to, jak państwo powinno traktować swoje wydatki. Tę część prorządowe media cytowały znacznie mniej chętnie.
Okazuje się bowiem, że do Polaków zaczyna docierać, że od rozdawania pieniędzy nie przybywa. 60 proc. pytanych stwierdziło, że wydatki budżetu nie powinny przekraczać jego dochodów – czyli prawie dwie trzecie Polaków opowiada się za dyscypliną budżetową, wykluczającą deficyt. Na niewielki deficyt godzi się 27 proc., a na duży – zaledwie 2 proc. Świadomość tego, że polskie państwo wydaje więcej, niż wpływa do jego budżetu ma w sumie aż 72 proc. badanych, przy czym 39 proc. uważa, że jest to duża różnica.
Te dane to jednak pewien powód do optymizmu. Widać co prawda, że nie pojawiła się jeszcze myślowa korelacja między akceptacją dla rozdawnictwa a obawą przed zadłużaniem się, ale jest jakiś początek. Można założyć, że im więcej będzie sygnałów takich jak ten o dymisji minister finansów, tym bardziej do ludzi będzie docierać, że ekonomiczne perpetuum mobile nie istnieje.
Tyle że procesy społeczne mają sporą bezwładność i ta świadomość może się pojawić dopiero w chwili, gdy będziemy już sobie wesolutko lecieli w przepaść, obciążeni dodatkami, trzynastkami, premiami socjalnymi i innymi wykwitami Keynesowskiej myśli ekonomicznej.
Łukasz Warzecha - publicysta tygodnika "Do Rzeczy", stały współpracownik Wirtualnej Polski, Polskiego Radia 24 i "Super Expressu". Konserwatysta i liberał gospodarczy. Miłośnik muzyki dawnej i strzelec sportowy.