Z cyklu: rozmowy z warszawiakiem
Specjalnie dla WawaLove - Karol Strasburger
10.05.2012 11:10
Karol Strasburger, ur. w 1947 roku. Warszawiak z krwi i kości. Aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Grał m.in. w serialu Kolumbowie, Agencie nr 1, Zabij mnie glino czy Wielki Szu. Aktor jest niesamowicie pogodnym i świetnie wysportowanym człowiekiem. Swoją kondycję zawdzięcza zainteresowaniu sportem - uprawiał gimnastykę, akrobatykę sportową, zdobył nawet w tych dziedzinach mistrzostwo Polski. Od 1994 roku prowadzi w telewizji kultowy teleturniej „Familiada”.
Jakie są Pana ulubione miejsca w Warszawie?
Związany jestem na pewno z Nowym Światem, bo tam się urodziłem. Teraz stał się piękniejszy, jest wizytówką Centrum. Natomiast emocjonalnie najbardziej związany jestem z Saską Kępą. Długo tam mieszkałem. Dla mnie Saska Kępa była miejscem, które bardzo lubiłem. To była wówczas część miasta mniej zamieszkała, bardziej willowa, wypoczynkowa. To były czasy, gdy nie było jeszcze trasy Łazienkowskiej. Kiedy się pojawiła, była przeszkodą, bo pojawił się hałas. Przed nią było o wiele ciszej. Bardzo lubiłem wówczas chodzić na lotnisko sportowe na Gocławiu. Tam latały szybowce, tam skakali spadochroniarze. Ponieważ blisko miałem szkołę, to zaraz po szkole z kolegami tam się urywaliśmy pooglądać spadochroniarzy i samoloty. Obecnie może to się wydawać historią nie z tego świata - tam wszędzie stoją bloki, powstała zupełnie nowa dzielnica, a o lotnisku w tym miejscu to pamiętają tacy, jak ja. Była też Wisła i jej okolice - atrakcyjne towarzysko i turystycznie, tam były kluby żeglarskie, ośrodki nad rzeką tętniły
życiem, wiele żaglówek pływało po Wiśle
Wisła i jej okolice były czystsze...
Oczywiście. Gdy mieszkałem na Saskiej Kępie, jako młody chłopak, po ulicach rano chodził pan i krzyczał "raki! raki!". Po prostu łowił te raki w Wiśle i sprzedawał. Raki to był wspaniały przysmak. To też dowód na to, że Wisła wtedy była czysta. Prawda? W ogóle Wisła była wtedy miejscem dzielącym nasze życie i pracę, a jednocześnie rozrywkę i wypoczynek. Tam jeździło się poopalać, pływało się na żaglówkach, często w górę rzeki, gdzie było pełno łat z piachu. Spędzało się tam wolne dni. Lubiłem też Stadion Dziesięciolecia, ponieważ tam się działo bardzo dużo. Przede wszystkim był to stadion lekkoatletyczny. O piłce nożnej wtedy mniej się mówiło, niż teraz.
Pan bardzo szybko stał się znanym aktorem. Po "Kolumbach", "Agencie nr 1" zaczęły się sypać propozycje z zagranicy. Można odnieść wrażenie, że częściej występował Pan za granicą, niż w Polsce.
Tak się jakoś ułożyło. Czy częściej występowałem za granicą? Chyba nie. Sława zaczęła się od serialu "Kolumbowie" - to przecież bardzo warszawski film. Zdjęcia z Powstania Warszawskiego kręciliśmy głównie na Pradze, która jako jedyna nadawała się do kręcenia filmów o wojnie. I tak musieliśmy zdejmować ciągle jakieś anteny telewizyjne, kable. Praga teraz wraca do życia. Tam zresztą mam Studio, tam kręcimy "Familiadę". Powstaja tam fajne knajpki, dzielnica się rozwija się, choć powoli,
Osiągnął pan po „Agencie” i „Kolumbach” sporą popularność. Jak to było być "celebrytą" w tamtych czasach? Młody, przystojny, sukces na koncie...
Słowa „celebryta” nie było wtedy w słowniku. Ono się pojawiło teraz. Nie wiadomo w ogóle do końca, co to znaczy... Myśmy funkcjonowali w przestrzeni publicznej głównie przez teatr telewizji. To znaczy seriale były, ale nie było ich aż tyle, tych wszystkich sit comów. Za to był teatr telewizyjny - słynna „Kobra”, był „Teatr Sensacji”, poniedziałkowa premiera. Dużo grałem w tym czasie - to dawało pewną rozpoznawalność. I rzeczywiście byłem dość popularny wtedy, tyle, że... niewiele z tego wynikało. Byłem młodym chłopakiem, miałem masę zajęć, na Foksal mieścił się pierwszy klub gimnastyczny, w którym ćwiczyłem. To całe celebrytowanie... powiem tak: mój nauczyciel i wychowawca, Zbigniew Zapasiewicz zawsze się buntował, kiedy nazywano go gwiazdą. "Gwiazda to jakiś dziwny twór” - mówił. „Ja jestem zawodowym aktorem. Ponieważ jest to zawód publiczny, jestem rozpoznawalny". Natomiast obnoszenie swojej prywatności, całe to widowisko nie było znane. Były może trzy pisma o filmie. Tych wszystkich sensacyjek -
kto z kim, kto komu co zrobił, kto sobie co przymontował, jakie piersi... tego nie było. Byliśmy albo lubiani, albo nie. My po prostu nie mieliśmy czasu, by obnosić się ze swoją popularnością - raniutko próba w teatrze, do wieczora próby i występ w telewizji, a wieczorem spektakl. Człowiek wychodził o 9.00 rano a wracał o 10.00 wieczorem.
W końcu były też dni wolne lub wieczór po spektaklu. Gdzie chodziliście się zabawić?
Takim miejscem był SPATiF przy al. Ujazdowskich. To było miejsce, gdzie przychodzili wszyscy aktorzy. Było blisko - szło się na piechotę. Tam się jadło, piło, wykładało różne żale i błędy lub kogoś chwaliło. Drugim takim miejsce był tzw. Ściek. Mieścił się niedaleko Grand Hotelu, tam się wieczorami wpadało, choć to było miejsce mniej środowiskowe.
Innym zupełnie miejscem był basen Legii. Tam naprawdę warto było wpaść. Tam się pokazywało opaleniznę, prężyło muskuły, podrywało dziewczyny. To było miejsce kultowe. Ono miało też na mnie osobisty wpływ. Jeden z moich kolegów tak mi zaimponował swoją sprawnością, że poszedłem w jego ślady - najpierw jako gimnastyk, potem marynarz. A więc to miejsce miało wpływ na moje plany życiowe.
Teraz jest więcej miejsc krzykliwych, głośnych. To cecha współczesnych, młodych ludzi - szybkie tempo, nie ma czasu na chwilę refleksji, aby ktoś z kimś mógł spokojnie pogadać, wymienić poglądy. Teraz jest więcej atrakcji "dyskotekowych" - światełek, błysków, stroboskopów, migaczy, teledysków... ludzie nie są w stanie spokojnie się na sobie skoncentrować. Chyba tworzy się przez to inne pokolenie - krzykliwe, powierzchowne...
A co ze środowiskiem aktorskim w Warszawie? Można odnieść wrażenie, że teraz każdy może być aktorem
Tutaj małe sprostowanie: otóż nie. Każdy może zagrać w filmie. Nie każdy może być aktorem. Taka mała różnica. Niektórym się myli, że jeśli pojawi się na ekranie, to jest aktorem. A to niekoniecznie - taka osoba to ktoś, kto w pewnym okresie swojego życia się komuś spodobał z racji tego, że jest np. przystojny lub garbaty, w każdym razie charakterystyczny typ lub typka. No i w związku z tym wystąpił przed kamerą. Ale to nie jest aktor. Jak się zagra w jednej rzeczy, to nie znaczy, że się coś potrafi. Najpierw muszę udowodnić, że grać potrafię. Ten proces musi trwać.
Który z młodych, warszawskich aktorów robi na Panu wrażenie?
Jest ich cała masa. Mamy tutaj świetnego aktora Adamczyka. Michał Żebrowski... ale jak powiem, że Żebrowski jest młody to on się pewnie ucieszy (śmiech). Nie z Warszawy - Maciek Stuhr jest świetnym aktorem, choć to też kilka lat trwało.
Wróćmy do stolicy. Co się panu w niej nie podoba?
Dużo zmienia się na korzyść… a co mi się nie podoba? Powiem tak - chcieliśmy kapitalizmu, więc go mamy. To oznacza, że o wszystkim decyduje wielki biznes. To biznes każe wszystko zasłaniać reklamami, zakładać różne blokady, zakazy parkowania - a to jest ogromny problem. Jesteśmy w takim okresie, że naturalne poruszanie się po Warszawie stało się niemożliwe – i ten okres trwa już dość długo … No, mamy Euro i nieszczęsne zamieszanie wokół niego. Mówię nieszczęsne, bo UEFA decyduje w mieście o wszystkim. Każe zakładać własne reklamy, zdejmować inne, wykupuje na własność część Warszawy, albo prawie całą i pozwala lub nie pozwala na różne rzeczy. I to wszystko służy właściwie temu, by pieniądze płynęły do nich, a nie do nas. A to jest nasza stolica. Dlaczego warszawiacy nie mieliby spokojnie funkcjonować z powodu piłki nożnej? To jest rzecz mało fajna - tym bardziej, że nie wszyscy się tą piłką interesują.
Co mi się jeszcze trochę nie podoba - mimo tego, że mamy rynek i mamy Starówkę, to jednak ta Starówka jest uśpiona, nie tętni życiem. Tam się za mało dzieje. Jak to porównać na przykład z Wrocławiem czy Krakowem... no tego się porównywać po prostu nie da. Niestety.
Może to się wkrótce zmieni?
Może i oby tak było.
Dziękujemy za rozmowę