Paweł Rzewuski: "Kiedy mój pradziad przybył do Warszawy, był takim samym słoikiem, jak dzisiejszy"
Kim miałby być taki „prawdziwy" warszawiak". Młody historyk odpowiada na to pytanie
"Warszawka” (czy też „warszafka”) to termin, który określa typowego nadętego mieszkańca stolicy, swoją godność noszącego na piersi niczym wartość absolutną. Uważa on, że dziadek powstaniec to wystarczający argument za tym, że w przeciwieństwie do innych jest on „prawdziwy”. Prawda jest jednak taka, że z wyjątkiem nielicznych, „prawdziwi” mają wśród swoich przodków tzw. słoiki - pisze Paweł Rzewuski w serwisie Histmag.org .
Na wstępie chciałbym zaznaczyć - pisze autor - że zgodnie z oficjalnymi dyrektywami snobizmu jestem warszawiakiem pełną gębą – warszawskość mojej rodziny sięga grubo przed pierwszą wojnę światową (w porywach aż do końcówki wieku XIX), do tego w pakiecie odziedziczyłem przodków walczących w powstaniu i wszystkie inne atrybuty prawdziwego warszawiaka (łącznie z resztkami warszawskiej gwary w rodzinnym domu). Prawda jest jednak taka, że kiedy mój pradziad przybywał do Warszawy, był dokładnie takim samym słoikiem, jak dzisiejszy. A pod wieloma względami może nawet jeszcze większym.
Garść statystyki
Obok Łodzi Warszawa była w dziewiętnastym stuleciu najprężniej zmieniającym się miastem. Rok za rokiem, dzień za dniem, zmieniało się ono, rozrastało i pięło w górę. Miasto, które na progu XIX wieku było specyficznym zlepkiem magnackich siedzib z domami rzemieślników, w ciągu stu lat stało się lokalnym centrum. Nie Petersburgiem czy Paryżem, ale jednak centrum, z kanalizacją, tramwajami i siecią ulicznych elektrycznych latarni, a co najważniejsze z dziesiątkami czynszowych kamienic. Jednym słowem: wielkim miastem.
Miastem, które cały czas się rozrasta. Od roku 1916 zaczyna się włączanie w jego obszar kolejnych terenów. Odkąd Warszawa przestała mieć znaczenie militarne, mogła odetchnąć, zaciągnąć ciasny gorset fortów i rozrosnąć się. W jej granice włączono Bielany, a inne tereny, które wcześniej formalnie należały do miasta, jak Żoliborz, Ochota czy Wola, zaczęły być zabudowywane. Gdy przejdzie się po ulicy Wolskiej i przyjrzy dokładnie układowi budynków, zobaczy się pewne trendy rozwojowe, jakie zaczęły były widoczne dużo wcześniej.
Wielkie miasto przyciąga ludzi. Wystarczy spojrzeć na statystyki – na początku XIX wieku Warszawa liczyła jedynie 63 400 mieszkańców, między rokiem 1882 (383 000) a 1921 (936 713) skok wynosi ponad 500 tysięcy osób, a w 1939 roku mówimy już o 1 289 000 mieszkańców. Oczywiście, warto wierzyć w płodność warszawianek, ale każda z nich musiałby rodzić po co najmniej piętnaścioro dzieci. Dla porównania, różnica między rokiem 2000 (1 610 471) a 2014 (1 732 707) nie jest zbyt powalającą.
Słoik jak przed wojną
Do Warszawy w XIX wieku ciągnęły tłumy ludzi: chłopi, zbiedniała szlachta, oficerowie carscy. Skupmy się jednak na dwudziestoleciu międzywojennym. Cieszy się ono w Polsce pewnego rodzaju fetyszem – wszytko co pochodzi z czasów II RP niemalże z definicji jest lepsze niż współczesne. Nie inaczej jest w przypadku Warszawy.
Przedwojenna stolica jest jednoznacznie piękna (o slumsach między Dworcem Gdańskim a Żoliborzem czy o Czerniakowie się milczy), natomiast współczesna jest brzydka i ohydna. Estymą otacza się również przedwojennych warszawiaków.
Skupmy się więc na tym jakże ciekawym w historii Polski okresie. Warszawa jest stolicą państwa ubiegającego się o status mocarstwa. Miasto ma być wizytówką całego kraju, miejscem, w którym jak w soczewce skupiają się ambicje Polski. Na przedwojenną Warszawę, a szczególnie na jej mieszkańców, dzisiaj patrzymy przez pryzmat Wiecha i jego twórczości. Jest to perspektywa równie malownicza co nieprawdziwa.
Kim był więc przedwojenny słoik ? To dosyć proste – był chłopem, bowiem to właśnie ludzie z prowincji w wielkiej Warszawie widzieli swoja szansę. Część z nich przyjeżdżała do pracy w fabrykach, inni zaczynali jako drobni kupcy zieleniną. Wiele z dziewcząt ze wsi znajdowało pracę jako służące, a mężczyzn zatrudniano jako dorożkarzy czy też taksówkarzy.
Miasto się rozrastało i „prawdziwi” warszawiacy dla przedwojennych mieszkańców to przede wszystkim ludzie z prowincji. Marian Sękowski, warszawski taksówkarz, pisał wprost, że dla niego niejasnym jest, kim są rdzeni mieszkańcy Warszawy.
Prawda jest więc taka, że ci prawdziwi mieszańcy, których rodziny żyły w stolicy jeszcze przed początkiem rozrostu miasta, stanowili nikły procent mieszkańców Warszawy w roku 1939, nie mówiąc już o roku 1945. Większość z „prawdziwych” warszawiaków przybyła do stolicy w latach wielkiego boomu lat dwudziestych i trzydziestych.
Prawdziwy warszawiak?
Kim w ogóle miałby być taki „Prawdziwy warszawiak”? To dobre pytanie. Przyjrzyjmy się rokowi 1939. Prawdziwy warszawiak żyłby w mieście od kilku pokoleń, co znaczy że należałby albo do polskich albo do żydowskich mieszczan (raczej tych drugich). Nie byłby ani inteligentem ani szlachcicem, a raczej drobnym wyrobnikiem. Szewcy, krawcy, drobni handlarze, dorożkarze – oto prawdziwi warszawiacy ! Arystokracja traktowała miasto jako rezydencję od święta (niczym Łęccy w Lalce), a nie jako dom. Szlachta żyła raczej na prowincji. Warto o tym pamiętać.
Zresztą tak ich odmalował Wiech – jako drobnych mieszczan ze Starego Miasta. To właśnie wśród nich rodziła się osnuta aurą tajemniczości i romantyczności „gwara” warszawska, tworząca się również z tego, co przynieśli ze sobą przybywający do Warszawy ludzie.
Dla Sękowskiego „Prawdziwy warszawiak” był niejasnym konstruktem. Dzisiaj przedwojennego taksówkarza określilibyśmy mianem słoika, bowiem przed wojną nie mógł on uchodzić za prawdziwego mieszkańca stolicy – mieszkał daleko za jej rogatkami. Ba, cześć z typów Wiecha, tych opisywanych w felietonach sądowych i reportaży z Kercelaka, to właśnie tacy świeży warszawiacy. Co więcej, Targówek, na którym przetrwała duża grupa przedwojennych warszawiaków, był w granicach miasta od 1916 roku. Pytanie – czy wszyscy z bohaterów Wiecha urodzili się jako warszawiacy? A może stali się nimi przypadkiem?
Trochę dystansu
Warszawa lubi uchodzić za pępek świata, tymczasem warto czasami spojrzeć z dystansu. Prawda jest taka, że słoikiem Warszawa stoi – praktycznie zawsze w nowożytnej historii była ona mekką ludzi z prowincji, a rdzenni warszawiacy stanowili tu mniejszość.
Trzeba jednak pamiętać o jednej istotnej różnicy. Warszawski styl bycia przyciągał nowo przybyłych – chcieli mówić jak mieszkańcy stolicy, zachowywać się i ubierać. Bycie warszawiakiem oznaczało klasę i nie bazowało na historyczności. Było czymś żywym, rozwijającym się i dynamicznym, nie zaś historycznym kostiumem.
Paweł Rzewuski/ Histmag.org