"GW": Warszawa. Atak na aktywistkę i Babcię Kasię. Zaskakujący finał
Nieoczekiwany finał śledztwa w sprawie majowego ataku na kobietę niosącą flagę LGBT. Tymczasem do sądu wpłynął prywatny akt oskarżenia wobec uczestników demonstracji.
Do zdarzenia doszło we wtorek 18 maja. Jak podaje "Gazeta Wyborcza", po zgromadzeniu przed kościołem św. Krzyża kilka osób z tęczowymi flagami szło Krakowskim Przedmieściem w stronę placu Zamkowego. Była wśród nich Katarzyna Augustynek, znana jako Babcia Kasia.
W pewnym momencie do kobiety trzymającej tęczową flagę podjechał od tyłu mężczyzna na rowerze i splunął w jej stronę. Gdy zaatakowane zareagowały, drugi zsiadł z roweru i przewrócił na chodnik Babcię Kasię.
Prokurator ustalił dane sprawców zdarzenia. Mężczyzna, który popchnął aktywistkę to Krzysztof G., funkcjonariusz policji. Młodszy z mężczyzn, który opluł jedną z kobiet z tęczową flagą, to Jan G., to jego syn.
Warszawa. Sprawcy oddalili się z miejsca zdarzenia
W obronie kobiet stanął mężczyzna w czarnej kurtce, który podszedł do napastników. Przy nim stanęło trzech policjantów. Wywiązała się szarpanina. Policjanci wylegitymowali jedynie mężczyznę, który bronił kobiet. Dwaj pozostali, którzy dopuścili się ataku, oddalili się z miejsca zdarzenia.
Jak podaje dziennik, poszkodowane kobiety złożyły zawiadomienie. Poinformowały o naruszeniu nietykalności przez dwóch mężczyzn i poprosiły o zabezpieczenie nagrania z monitoringu oraz ściganie sprawców.
"To nie wina Donalda Tuska". Polityk PiS błysnął żartem
Prokuratura przeprowadziła postępowanie przygotowawcze. Stwierdziła, że nie ma powodów, by ścigać mężczyzn z urzędu, a poszkodowane kobiety mogą wnieść sprawę do sądu w trybie prywatnoskargowym.
Okazało się również, że policjant złożył już prywatny akt oskarżenia w sądzie na uczestników demonstracji. Stwierdził, że naruszyli oni nietykalność jego syna. Joanna Miśkiewicz ocenia, że to "totalny absurd", ponieważ to one zostały zaatakowane i "mają na to dowody". Dodaje, że wraz z adwokatem przygotowuje odwołanie od decyzji prokuratury.
Źródło: Gazeta Wyborcza