Docenić życie. Historia dwóch przeszczepów
Kasia i Wojtek przeszli ciężką próbę, która nieodwracalnie wpłynęła na ich życie.
26.12.2015 15:00
Nieuchronnie zbliża się koniec roku, którego nie da się przegapić. W świątecznej krzątaninie znajdujemy jednak czas na chwilę refleksji i wspominanie. My też pokusiliśmy się o zerknięcie wstecz i przypominamy nasze najbardziej lubiane przez czytelników WawaLove.pl autorskie artykuły.
Kasia przez osiem godzin bez sił leżała w szpitalnym łóżku. Czekała, aż nowy szpik dostanie się do jej krwiobiegu. Wiedziała, że to szansa na pełne wyzdrowienie. Wojtkowi poszło szybciej. W ciągu czterech godzin lekarzom w Dreźnie udało się pobrać odpowiednią ilość jego szpiku. Przez cały czas Wojtek myślał o swoim biorcy. Choć ich historie nigdy się nie splotły, oboje zaczęli doceniać bordową ciecz, która może uratować życie.
Kasia ma 21 lat i studiuje ekonomię. To, przez co przeszła, zupełnie zmieniło jej podejście do życia. - Teraz wszystko doceniam bardziej. Inaczej też zaczęłam podchodzić do moich problemów. Jeżeli człowiek przeżyje coś takiego, to cokolwiek by się nie działo wie, że da radę. Po tym, co się ze mną stało i przez co przeszłam, jestem zdecydowanie silniejsza. Do wszystkiego staram się podchodzić bardzo optymistycznie – opowiada. Wojtek, 28-letni psycholog również przewartościował swoje życie. Nie nazywa siebie bohaterem. - Zdałem sobie sprawę, że przed oddaniem szpiku byłem egoistą. Po tym co zrobiłem, wszystko się zmieniło. Zacząłem dostrzegać ludzi dookoła, którzy potrzebują pomocy, nawet tej drobnej– mówi. Po oddaniu komórek macierzystych zrozumiał, że wszystkie jego problemy są błahe. Zaczął doceniać fakt, że jest zdrowy. Teraz potrafi też cieszyć się z drobnych rzeczy. By bardziej doceniać to, co mają, Kasia i Wojtek musieli przejść ciężką próbę, która miała nieodwracalny wpływ na ich życie.
Pierwszy krok
Rok temu, 20-letnia wtedy studentka ekonomii wróciła z koncertów juwenaliowych cała posiniaczona. Pomyślała, że to normalne, była to w końcu muzyka rockowa i szaleństwo pod sceną. Kilka dni później zemdlała w łazience. - Mama nie mogła mnie docucić - wspomina. Kasia swój spadek formy i ciągłe zmęczenie zrzucała na karb codziennych problemów i nadmiaru obowiązków. - Dla spokoju poszłam do przychodni zrobić podstawowe badanie krwi - morfologię. Wtedy byłam przekonana, że to, co się ze mną dzieje, to tylko wynik zmęczenia – opowiada Kasia. Po badaniu bardzo szybko dostała telefon z przychodni, informujący o tym, że wyniki są bardzo złe. - Okazało się, że ilość płytek krwi mam na poziomie 20 tysięcy. Zdrowa osoba ma ich minimum 140 tysięcy. Wtedy jeszcze te wartości nic Kasi nie mówiły. Lekarze skierowali ją do szpitala.
Wojtek, wtedy 25-letni chłopak, siedział w swoim domu oglądając telewizję. Czekając na film, obejrzał jeszcze kilka przymusowych reklam. Wśród nich była ta, która zmieniła jego życie. - Zobaczyłem spot, który zachęcał do zapisywania się do rejestru potencjalnych dawców szpiku. To był chwila, jeden moment, w którym podjąłem decyzję - wspomina. Statystyki mówią, że tylko jedna osoba na sto zapisanych w rejestrze, zostaje w przyszłości dawcą szpiku. - Pomyślałem wtedy, że jeśli trafi właśnie na mnie, to będzie znak, że tak miało być. Obiecałem sobie wtedy, że jeśli powiem „a”, to powiem też „b” - opowiada Wojtek. Pierwszy krok był łatwy - kilka patyczków, które trzeba było włożyć do buzi, zabezpieczyć i zanieść w odpowiednie miejsce.
Oczekiwanie
- Po rejestracji jest tak, że na telefon czeka się bardzo mocno, z wielkim zniecierpliwieniem. Pojawiła się u mnie myśl, że gdzieś tam jest ktoś chory i czeka właśnie na mnie, na mój szpik. Wtedy ja, wielki bohater, zdecyduję, że uratuję tej osobie życie praktycznie w ostatniej chwili – opowiada Wojtek. Z nieustannym napięciem czekał na telefon nieprzerwanie przez trzy tygodnie. - Chodziłem z komórką wszędzie, nawet do toalety. Kładłem ją pod poduszkę przed snem - wspomina. Telefon nie dzwonił, więc Wojtek powoli wracał do normalnego życia. Czekanie na wiadomość nie było już tak absorbujące i niecierpliwe jak na początku. Myśl o tym, że za chwilę może zostać dawcą spoczywała w głowie Wojtka gdzieś głęboko. Ale nadal była.
Kasia trafiła do szpitala, gdzie lekarze przez tydzień nieustannie pobierali jej krew i systematycznie sprawdzali wszystkie wartości, które malały w zastraszającym tempie. Szczegółowe badania wykluczyły białaczkę, ale nadal nie znaleziono przyczyny jej stanu zdrowia. - Zostałam przetransportowana na hematologię. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam chorych ludzi bez włosów. Chciałam stamtąd uciec. Wiedziałam już, że to co się ze mną dzieje, to nie jest błaha sprawa – mówi Kasia. Przydzielono jej wtedy jedną z sal. To był najgorszy i najtrudniejszy moment dla 20-letniej studentki. - Pamiętam jak weszłam tam po raz pierwszy. Mężczyzna, który leżał niedaleko mojego łóżka, zmarł niemal na moich oczach – wspomina. Wyproszono ją z sali. Kasia przeżyła szok. Mimo podanych leków uspokajających, nie była w stanie dojść do siebie. Lekarz pozwolił jej jeszcze tę jedną noc spędzić w domu. Na oddział miała wrócić nazajutrz.
Jedna na milion
Po kilku dniach lekarze postawili diagnozę – ciężka niedokrwistość aplastyczną. - To nie brzmiało jak wyrok. Wiedziałam tylko, że mój szpik nie produkuje dla mnie dostatecznej ilości krwi – opowiada Kasia. Po kilku minutach rozmowy ze specjalistami zrozumiała, że jest to śmiertelna choroba. Zapada na nią jedna na milion osób. Lekarze tego samego dnia rozpoczęli transfuzję krwi i osocza.
Wcześniej, podczas diagnozowania, pytano Kasię czy ma rodzeństwo. - Wtedy zupełnie nie wiedziałam po co jest im ta informacja. Później okazało się, że już podczas pierwszych badań lekarze brali pod uwagę to, że będę potrzebowała przeszczepu komórek macierzystych - wspomina. - Jedyna nadzieja była w mojej małej siostrzyczce Weronice, która miała wtedy 12 lat. Niestety szanse, że może być moim dawcą, były znikome - dodaje Kasia. Według statystyk tylko 25 proc. potrzebujących szpiku ma swojego spokrewnionego bliźniaka genetycznego, który może zostać dawcą. Kasia, która z dnia na dzień była coraz słabsza znalazła się w tej niewielkiej grupie szczęściarzy. - Pamiętam, jak podczas jednej z transfuzji krwi podeszła do mnie lekarka. Powiedziała, że ma dla mnie dobrą wiadomość - wspomina. Okazało się, że jej 12-letnia siostra może zostać dawcą szpiku. - Popłakałam się ze szczęścia. To była dla mnie nadzieja na pokonanie choroby - opowiada. Zanim zapadła ostateczna decyzja, że Weronika może zostać dawcą, sprawa
trafiła do sądu. Psycholog dziecięcy musiał zdecydować, czy siostra Kasi dobrowolnie chce oddać szpik i nikt nie wywiera na niej presji. - To wszystko musiało potoczyć się bardzo szybko, ponieważ zachorowałam wtedy na anginę, która przy braku odporności mogła mnie zabić – mówi Kasia. Lekarze dostali od sądu zielone światło.
Do Wojtka zadzwonił długo wyczekiwany telefon. - Pamiętam, że jechałem wtedy samochodem z koleżanką. Wracaliśmy z pracy. W słuchawce usłyszałem: „dzień dobry, fundacja DKMS”. Łzy popłynęły mi po policzku - opowiada Wojtek. Jeszcze wtedy nie wiedział, czy były to łzy szczęścia czy strachu. - Była to tak ogromna mieszanka emocji, że nie wiedziałem, która z nich dominowała. Z pierwszego telefonu Wojtek zapamiętał niewiele. Później przyszedł czas na godzinną rozmowę dokładnie wyjaśniającą wszystkie procedury.
Ból
Przed Wojtkiem stanęło jedno z trudniejszych zadań - przełamanie strachu przed igłą. Przez pięć dni, przygotowując się do oddania szpiku, dwa razy w ciągu dnia, samodzielnie wykonywał zastrzyki w brzuch. - Ten moment, kiedy po raz pierwszy musiałem się przełamać i wbić sobie igłę we własne ciało, był bardzo trudny. Z czasem przychodziło mi to łatwiej - wspomina. Wtedy pojawiły się też pierwsze dolegliwości, o których Wojtek dużo czytał w Internecie: ból pleców i zmęczenie. - To było do wytrzymania. Nie jest to tak wielki ból, o którym można przeczytać w sieci. Dostawałem wtedy silne leki przeciwbólowe, pomagające mi przejść przez etap przygotowania do oddania szpiku. Wojtek funkcjonował wtedy zupełnie normalnie. Pracował i nawet pewnego wieczoru wybrał się na koncert. - Nie musiałem podejmować jakichś wyjątkowych wyrzeczeń. Po prostu uważałem, by się nie przeziębić czy nie złamać sobie ręki - dodaje.
Lekarze przez cztery dni przed przeszczepem podawali Kasi bardzo silną chemię, by całkowicie zniszczyć resztki szpiku. Przez ten czas towarzyszyły jej nieustanne wymioty i bóle głowy. Straciła też smak. - Nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. Mimo to czułam, że jestem na dobrej drodze. Na drodze do wyzdrowienia. Wtedy mogłam znieść wszystko i wytrzymać każdy ból – wspomina.
Przeszczep
W dniu przeszczepu, przy wzroście 160 cm Kasia ważyła 40 kg. Była wykończona. Procedura przeszczepu komórek macierzystych trwała u niej osiem godzin. Przez cały ten czas, bez sił leżała na szpitalnym łóżku obserwując szpik swojej małej siostry, który powoli przedostawał się do jej krwiobiegu. - Nie myślałam wtedy o sobie. W głowie miałam tylko Weronikę - moją małą, 12-letnią siostrzyczkę, która ani razu nie pokazała strachu. Była bardzo dzielna i mimo swojego wieku, wykazała się ogromną dojrzałością - wspomina. Po ośmiu godzinach szpik młodszej siostry w całości krążył już w żyłach Kasi. Była wykończona, ale wiedziała, że to dopiero początek walki. Kolejne kilka tygodni spędziła w izolatce. - Pamiętam, że do mojej sali wpadła mucha. Nie wiem jakim cudem, ale była tam. Bardzo się nią cieszyłam. To był znak na istnienie świata zewnętrznego poza szczelnie zamkniętym pokojem - opowiada.
Wojtek przed oddaniem szpiku miał nieprzespaną noc. - Nie mogłem zmrużyć oka. Czułem mocne podniecenie związane z tym, że teraz już nie ma odwrotu. Zdawałem sobie sprawę, że kolejny dzień będzie tym wielkim. Dzień, w którym zrobię coś naprawdę ważnego dla drugiego człowieka. Jak się potem okazało - dla siebie też. Miałem w głowie tylko jedno: „to się dzieje” - wspomina. Wojtek oddawał swój szpik przez cztery godziny. Cały czas myślał o swoim biorcy. - Wiedziałem, że przechodzi teraz najtrudniejsze chwile, że dostaje bardzo silną chemię i jest na granicy życia. Te cztery godziny bardzo mi się dłużyły. Pierwsza myśl, która pojawiła się w głowie Wojtka po odłączeniu aparatury brzmiała: „to już? To wszystko? I ten woreczek wypełniony bordową cieczą ma komuś uratować życie?”. Okazało się, że nie było to tak trudne, jak wydawało się być na początku drogi. - Po zabiegu pomyślałem sobie, że to właściwie nie jest nic wielkiego. To przecież tak mało, a można zrobić tak dużo. Można uratować komuś życie poświęcając
naprawdę niewiele. Teraz, kiedy o tym myślę, napływają mi do oczu łzy - opowiada Wojtek. Komórki macierzyste oddawał w Dniu Ojca. - Pomyślałem sobie, że mój biorca jest moim drugim, genetycznym tatą i że dostanie ode mnie prezent z okazji swojego święta. Między ludźmi krąży mit o dawcy, który jest wielkim bohaterem ratującym czyjeś życie. Wojtek stara się z nim walczyć. - Bohaterem jest ten, kto przechodził przez to piekło walki z chorobą, nie ja - przekonuje.
Powrót do życia
Kasia i Wojtek wrócili do normalnego życia. U niej ten proces trwał znacznie dłużej, ponieważ jeszcze przez pół roku nie mogła przebywać w większych skupiskach ludzi. - Pamiętam, jak pierwszy raz po przeszczepie wyszłam na dwór. Powiał lekki wiatr, a ja piszczałam ze szczęścia - wspomina. Wojtek po dwóch latach od przeszczepu skontaktował się ze swoim biorcą - 66-letnim mężczyzną ze Stanów Zjednoczonych. - Trzy tygodnie temu dostałem telefon od fundacji. Poinformowali mnie, że mój biorca żyje i ma się dobrze. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy w ciągu dnia płakałem ze szczęścia – mówi.
Kasia ma teraz 21 lat i wróciła na studia. Stara się nadrobić stracony czas i zaliczyć zaległe egzaminy. 28-letni Wojtek jest psychologiem. Zaangażował się w wolontariat i zaczął pomagać dzieciom, które straciły jednego bądź dwójkę rodziców w skutek choroby nowotworowej. Kasia skupia się na teraźniejszości: „nie robię dalekosiężnych planów. Mój plan to cieszyć się z każdej chwili i korzystać z życia ile się da". Wojtek po dwóch latach od oddania szpiku wrócił do rejestru dawców: „jeśli ktoś będzie potrzebował mojej pomocy - jestem gotowy".
Monika Rozpędek, WawaLove.pl
- Fundacja DKMS, czyli Baza Dawców Komórek Macierzystych Polska działa w kraju od 2008 roku jako niezależna organizacja non-profit. W ciągu 6 lat w Polsce udało się zarejestrować ponad 713 tysięcy potencjalnych dawców. Siedziba DKMS znajduje się w Warszawie przy ul. Altowej 6/9.
Przeczytaj też: Zaginął Łukasz Podymniak