RegionalneWarszawaAlarmy bombowe i tajemnice lotniskowych służb. "Nagrałem wideo, ale kazali usunąć"

Alarmy bombowe i tajemnice lotniskowych służb. "Nagrałem wideo, ale kazali usunąć"

12 milionów pasażerów. Tyle od stycznia do sierpnia 2018 roku obsłużyło największe lotnisko w Polsce. Co jakiś czas część z nich jest świadkiem rutynowej ewakuacji, spowodowanej pośpiechem, lekkomyślnością lub po prostu głupotą jednego z podróżnych. Zwykła torba może wywołać lawinę konsekwencji, z których wielu nie zdaje sobie nawet sprawy.

Alarmy bombowe i tajemnice lotniskowych służb. "Nagrałem wideo, ale kazali usunąć"
Źródło zdjęć: © East News | Stanisław Kowalczuk
Mateusz Patyk

29 sierpnia 2018 roku. Na warszawskim Okęciu około godz. 13.00 pracownicy lotniska ogłaszają alarm bombowy. Na miejscu znajduje się akurat dziennikarz Wirtualnej Polski i redaktor naczelny portalu Komórkomania.pl, Miron Nurski. Chciał sfilmować akcję ewakuacyjną, ale... nie mógł. "Nagrałem wideo, ale dorwał mnie strażnik i kazał usunąć" - pisze na Facebooku.

Faktycznie, w punkcie siódmym "Przepisów porządkowych" obowiązujących na terenie Lotniska Chopina czytamy: "Zabrania się fotografowania lub filmowania czynności rozpoznania minersko-pirotechnicznego i akcji ratowniczych, stanowisk kontroli bezpieczeństwa pasażerów i bagażu oraz punktów kontroli paszportowej i kontroli dokumentów, bez zezwolenia (...)".

Przepis ten sprawia, że każda ewakuacja Okęcia jest w gruncie rzeczy owiana tajemnicą. Służby nie mogą ryzykować. Jedyne informacje o niej do pasażerów dochodzą z... zewnątrz, czyli doniesień medialnych (nie licząc standardowych komunikatów z głównego radiowęzła, z których i tak niewiele wynika).

Lepiej im nie odmawiać

Biuro prasowe Lotniska Chopina w przesłanym do redakcji WawaLove oświadczeniu przyznaje, że najczęstszą przyczyną ewakuacji przestrzeni lotniskowych są pozostawione bagaże i pakunki: "Przedmioty te muszą zostać sprawdzone przez służby państwowe pod kątem pirotechnicznym. Zgodnie z polskim prawem podczas prowadzenia czynności sprawdzających zakazane jest filmowanie lub fotografowanie".

Jeżeli pracownik Straży Ochrony Lotniska zauważy, że ktoś nie zastosował się do tego zakazu, może poprosić o usunięcie zdjęć lub nagrań. "Jeżeli taka osoba odmówi, na miejsce zostanie wezwana policja lub Straż Graniczna, która przeprowadzi czynności zgodnie z obowiązującym prawem" - brzmi komunikat. Aby nie dopuścić do najgorszego scenariusza (czyli ewakuacji całego lotniska), pasażerowie w terminalu są informowani co 30 minut o zakazie pozostawiania bagażu bez opieki. Zapominalstwo grozi mandatem lub grzywną.

Jednak 29 sierpnia komunikaty okazały się niewystarczające. W trakcie całej procedury kilkuset pasażerów i pracowników lotniska musiało opuścić budynek. Wszyscy mieli ustawić się przy zachodniej ścianie terminala. "Przyjechali saperzy, policja i straż pożarna. Nad nami lata helikopter. Nie wolno robić zdjęć ani zbliżać się do wejścia" - relacjonował dziennikarz.

Okazało się, że to fałszywy alarm. Powodem całego zamieszania była bezpańska walizka pozostawiona w strefie odlotów. Niestety, nie udało się zidentyfikować właściciela zguby, mimo przejrzenia monitoringu z tego miejsca.

Obraz
© East News | ANDRZEJ MITURA/REPORTER

Wielkanoc, noc z 27 na 28 marca 2016 roku. Pracownik Portu Lotniczego Warszawa-Modlin odbiera telefon z informacją o bombie. To samo mieli usłyszeć strażnicy graniczni, którzy oddzwonili pod tajemniczy numer. Zarządzono natychmiastową ewakuację. - To był wieczorny lot Ryanair z Warszawy do Gdańska. Start miał się odbyć przed godz. 22:00. Opóźnienie nastąpiło, gdy byłem już na pokładzie i właściwie staliśmy przed pasem - wspomina 30-letni Michał, który tego pechowego dnia leciał do bliskich.

- Wtedy się zaczęło. Co kilkanaście minut dostawaliśmy informacje, że jeszcze musimy poczekać. Dopiero po mniej więcej półtorej godziny dowiedzieliśmy się, że na lotnisku jest jakiś alarm. W sumie mogliśmy się tego domyślić sami, bo z okna samolotu było już widać pojazdy służb ratunkowych, karetki itd. - mówi w rozmowie z WawaLove.

Noc była wtedy wyjątkowo zimna. Na zewnątrz czekało około tysiąca osób. Pasażerowie, którym udało się wcześniej wejść do samolotu, nie mogli ruszyć się z miejsca. - Siedzieliśmy w środku, ale ponieważ byliśmy na płycie tuż przed pasem startowym, nie pozwolono nam nawet wstać i skorzystać z toalety. A po północy, czyli mniej więcej po dwóch godzinach czekania, zawróciliśmy do terminala. Musieliśmy tam przejść ponowną kontrolę bezpieczeństwa. Po tej weryfikacji mogliśmy w końcu wsiąść na pokład i odlecieć. Do celu dotarliśmy po 2 w nocy - dodaje.

"Bombowe" poczucie humoru

Telefon okazał się głupim żartem. Za postawienie służb w stan gotowości i przymusową ewakuację lotniska odpowiadał Karol J., który podczas imprezy postanowił zadzwonić do Modlina. W maju 2017 roku sąd skazał go na 18 miesięcy więzienia. Koszty, na jakie naraził port lotniczy oraz przewoźnika, wyniosły ponad 100 tys. zł.

Michał pamięta, że frustrację wzmagał brak informacji, co właściwie się dzieje. - Jedyne komunikaty, które do nas docierały, były przekazywane przez załogę. Długo nie wiedzieliśmy dlaczego stoimy. Więcej można było się dowiedzieć z doniesień medialnych, na podstawie wiadomości sprawdzanych przez komórki - zauważa.

Gdy rozmawia o tamtym zdarzeniu, w jego głosie słychać emocje. - Przypuszczam, że niektórzy mogli się faktycznie stresować. To było kilka dni po zamachu w Belgii, poza tym to były święta, więc ludzie starali się przedostać do rodziny albo wrócić do domu. Czuć było ogólną atmosferę zniecierpliwienia - przypomina sobie.

Obraz
© East News | Konrad Paprocki

Niedzielny wieczór 7 sierpnia 2016 roku. 750 osób musiało opuścić halę odlotów i przylotów na Okęciu przez dwa pozostawione bez opieki plecaki. Teren zabezpieczyła policja, a rozpoznanie pirotechniczne spadło na barki straży granicznej. - Leciałam na wykupione przez internet wakacje „last minute” do Turcji - mówi 28-letnia Sylwia. - Mieliśmy podaną konkretną godzinę wylotu, więc jako przykładni turyści na lotnisku stawiliśmy się dwie godziny wcześniej. Ponieważ wycieczkę zorganizowałam sobie dosłownie w ostatniej chwili, stresowałam się, czy wszystko się uda - wspomina tamten dzień.

Gdy już dotarła na miejsce, nie mogła uwierzyć własnym oczom. - Wszyscy stali na zewnątrz. Domyśleliśmy się, że jest jakaś ewakuacja, ale o szczegóły musieliśmy się pytać innych czekających przed terminalem. Okazało się, że trwa sprawdzanie lotniska. Nic więcej nie było wiadomo - zaznacza w rozmowie.

500 złotych za głowę w chmurach

Na szczęście cała procedura została przeprowadzona w miarę sprawnie. Brakowało jednak naprawdę niewiele, by urlop zamienił się w koszmar. - Oprócz nerwów pamiętam, że czułam dezorientację. Nigdzie nie doszła do mnie informacja bezpośrednio od pracowników lotniska. Nie wiedziałam, co mi przysługuje, co jest zabronione, gdzie mam się udać, czy loty są odwołane czy tylko opóźnione itd. Taka sytuacja przydarzyła mi się pierwszy raz. Pojawia się wtedy dużo wątpliwości - mówi Sylwia.

Ostatecznie właściciel bagażu się odnalazł. Za swoją lekkomyślność zapłacił mandatem w wysokości 500 złotych. Uniknął surowszej kary, ponieważ nie doszło do opóźnień lotów.

Obraz
© Agencja Gazeta | Krzysztof Miller

Świadkiem niejednej takiej ewakuacji Okęcia "od kuchni" był Marcin, przedstawiciel jednej z linii lotniczych, który pracuje tu od pięciu lat. - Oczywiście, że takie sytuacje wpływają na działania linii lotniczych, ze względu na chociażby odsunięcie pasażerów od zagrożonej strefy. Najgorszy wariant jest wtedy, gdy w danej strefie np. trwa check-in i przyjmowanie pasażerów, którzy tam nadają bagaż i ta strefa jest wtedy zamykana. W tym momencie wszystkie przewidziane w regulaminie procedury nam się wydłużają. Musimy zmieniać stanowiska odprawy, przerzucać się na inną część terminala, a nie zawsze jest taka możliwość. Poinformowanie o tym 150 osób zawsze tworzy chaos - wyznaje.

Aby wykluczyć takie sytuacje, dzięki specjalnemu przeszkoleniu pracownicy lotniska sybko wychwytują niepasujące elementy "układanki". Okazuje się, że Straż Ochrony Lotniska nie zajmuje się tylko podejrzanymi bagażami lub pakunkami. - Może uznać za zagrożenie nawet rower pozostawiony w nieprzeznaczonym do tego miejscu. Nigdy nie wiadomo, co może być schowane w jego rurkach. Przykładowo postawiony „byle jak” samochód również wzbudza pewne podejrzenia - informuje Marcin.

Spóźniony brzytwy się chwyta

Jego zdaniem świadome wywoływanie ewakuacji przez niektórych pasażerów wcale nie należy do rzadkości. Gdy zauważą, że mogą nie zdążyć na samolot, wywołują fałszywy alarm. - Kierują się błędnym przeświadczeniem, że skoro na pokładzie może znajdować się bomba, to ich lot zostanie na pewno opóźniony. To powoduje oczywiście paraliż całego lotniska, bo trzeba taką informację sprawdzić i zaangażować do tego odpowiednie służby. Sprawca takiego alarmu zawsze zostaje wychwycony, przecież nie ma czegoś takiego jak „nienamierzalny” numer - twierdzi.

Anegdot dotyczących znalezisk na pokładzie wśród pracowników lotniska nie brakuje. Marcin zna takich historii na pęczki. - Kiedyś miałem taką sytuację, gdy samolot wystartował z Warszawy i poleciał do Budapesztu. Tam krótka rotacja, szybkie sprzątanie i powrót. W czasie podchodzenia do lądowania, któraś z załogantek zauważyła, jak spod fotela wysunął się bezpański laptop. Powiadomiła o tym kapitana. On sprawdził, czy nikt z poprzednich pasażerów nie zgłaszał zgubienia laptopa. Nie było takich informacji, więc samolot został uznany za potencjalnie niebezpieczny. Zaraz po lądowaniu został skierowany na płytę cargową, a tam czekały już jednostki straży pożarnej. W takim przypadku wszystkich znajdujących się na pokładzie również się podejrzewa, traktując ich jak potencjalnych zamachowców - wyjawia Marcin.

Obraz
© East News | Stefan Maszewski/Reporter

Wtedy następuje akcja rodem z filmów. - Cały samolot jest wówczas izolowany. Gdy maszyna ląduje w takim awaryjnym trybie, wcześniej trzeba przeprowadzić tzw. czyszczenie przestrzeni powietrznej, żeby mógł jak najszybciej wylądować. Każda z firm handlingowych (obsługa naziemna – przyp. red.) musi wysłać dostępny personel do obsługi tego samolotu, czyli schody, autobusy, agregaty prądu itd. Finał tej historii jest taki, że ktoś nie zauważył, jak mu się laptop wysunął z torby, wyszedł z samolotu w Budapeszcie i dopiero w hotelu zdał sobie sprawę z całej sytuacji. Gdy zadzwonił, było już po ptakach - wzdycha.

Gotowi na wszystko

Oczywiście ewentualny zamach trzeba brać pod uwagę już na etapie projektowania hal przeznaczonych do obsługi pasażerów. Minimalizacja skutków wybuchu jest tu priorytetem. - Z tego, co mi wiadomo, każdy port lotniczy ma strukturę budowaną tak, żeby był w pewnym stopniu odporny na punktowe ładunki wybuchowe. Na Okęciu pierwsza część, czyli strefa CDE, to jest nowa hala terminala, dobudowana relatywnie niedawno. Nieco dalej jest starsza strefa AB. W czasie budowy były to dwie oddzielne struktury - zauważa nasz rozmówca. - Gdy trwa ewakuacja, początkowy jej poziom zawsze jest ograniczany do tych osobnych części. Ten parametr stopniowo może się zwiększać. Gdy do akcji wkraczają saperzy, odłączany jest już cały pion. Celem tego wszystkiego jest uniknięcie paraliżu całego lotniska - wyjaśnia.

Straż Ochrony Lotniska, czasem pojedynczo, a czasem dwójkami, przechadza się po terminalu i cały czas „skanuje” jego przestrzeń. - Są wyćwiczeni w zauważaniu takich pasażerów, którzy np. stawiają walizkę i odchodzą. Dosyć szybko wychwytują takie sytuacje, gdy ktoś poszedł do łazienki i pozostawił swój bagaż - mówi Marcin.

Szczególnie on musi mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Gdy zauważy najdrobniejszy niepokojący sygnał, reaguje. - My, jako pracownicy posiadający przepustki portowe, jesteśmy zobligowani do zgłoszenia dyżurnemu terminala czy SOL-u tak błahych rzeczy, jak chociażby leżąca pod śmietnikiem reklamówka - twierdzi. Czasem dochodzi z tego powodu do kuriozalnych sytuacji. - Po lotnisku krąży legenda o dziewczynie, która kiedyś zauważyła pozostawiony przez pasażera na fotelu batonik i tym samym wywołała wielką awanturę. To legenda miejska, ale być może jest w tym ziarno prawdy - kwituje uśmiechem.

Tajemnica przedsiębiorstwa

Poprosiliśmy Lotnisko Chopina o udostępnienie konkretnych danych dotyczących liczby znajdowanych bagaży lub pakunków o nieznanej zawartości oraz częstotliwości ogłaszania alarmów bombowych na terenie portu. Otrzymaliśmy krótką odpowiedź: "Dane te są tajemnicą przedsiębiorstwa. W związku z tym nie możemy ich ujawnić. W grę wchodzą kwestie bezpieczeństwa".

Takie podejście lotniska do tej wrażliwej kwestii nie dziwi Marcina. - To są tajne informacje, które zahaczają o bezpieczeństwo państwa. Porty lotnicze są jednostką jego struktur. To bardzo ciężki temat. Lotniska będą to ukrywały, bo w przeciwnym razie obnażyłyby w pewien sposób swój schemat działania - uważa.

Korzystając jedynie z informacji medialnych, w samym 2018 roku jednymi z głośniejszych incydentów były zdarzenia z późnej wiosny i lata. Do ewakuacji na Okęciu dochodziło m.in. 3 maja, 10 i 28 czerwca, 29 sierpnia, a także 1 i 9 września. Wtedy też przez Lotnisko Chopina przewija się najwięcej pasażerów.

Obraz
© East News | ANDRZEJ MITURA/REPORTER

Widzisz coś ciekawego? Masz zdjęcie, filmik? Prześlij nam przez Facebooka na wawalove@grupawp.pl lub dziejesie.wp.pl

ewakuacjalotniskoalarm bombowy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)