Warszawa była gotowa na śmierć 70 osób
Służby ratownicze, które szykowały się do udzielanie pomocy przy awaryjnym lądowaniu na Okęciu były przygotowane nawet na śmierć co trzeciej osoby na pokładzie samolotu. Na przyjęcie dziesiątków rannych przygotowano wszystkie stołeczne szpitale, w których, na czas akcji ratunkowej wstrzymano wszelkie operacje. TVP info sprawdził jak służby działały w czasie awarii boeinga.
- Zawsze w takich sytuacjach trzeba niestety zakładać najgorsze i na to się przygotowywaliśmy, cały czas trzymając kciuki za wszystkich na pokładzie tego samolotu. Jednak w przypadku zagrożenia katastrofą lotniczą przyjmuje się, że może zginąć co najmniej co trzecia osoba na pokładzie. Byliśmy gotowi nawet na śmierć 70 osób - mówi w rozmowie z tvp.info dr Marek Niemirski, rzecznik warszawskiego pogotowia.
Dramatyczny komunikat dla karetek
Dr Niemirski powiedział, że pogotowie zostało powiadomione o zagrożeniu, zanim jeszcze rejsowy boeing zdołał dolecieć do Góry Kalwarii. Komunikat dla ratowników był jasny i dramatyczny: "Samolot z 231 osobami na pokładzie będzie lądował bez podwozia. Można spodziewać się paniki na pokładzie".
Na miejsce wyruszyły wszystkie dostępne karetki. - Na miejsce wysłano 33 zespoły ratownicze. W stacjach pozostały w gotowości tylko pojedyncze załogi, które czekały na sygnał, gdyby doszło do najgorszego - opowiada dr Niemirski.
W tym czasie policja zamknęła cześć alei Krakowskiej, aby w razie katastrofy tą drogą mogły szybko przejeżdżać karetki z rannymi. W związku z tym, że na pokładzie samolotu znajdowało się 231 osób, w stan pogotowia postawiono wszystkie warszawskie szpitale. W gotowości czekało także Regionalne Centrum Krwiodawstwa przy ul. Saskiej, gdzie czekano na sygnał o ilości potrzebnej krwi poszczególnej grupy. - Na czas trwania akcji ratowniczej wstrzymano wszystkie operacje w szpitalach. Wszystkie niemal siły skierowano do zabezpieczania tego lądowania - dodaje dr Niemirski.
Strażacy spodziewali się najgorszego
W czasie, gdy kolejne karetki zjeżdżały na Okęcie, teren zabezpieczali już strażacy. - Kiedy pilot podejmuje decyzję o awaryjnym lądowaniu, od razu wdrażana jest specjalna procedura przygotowana na takie wydarzenie. Uruchamia się straż pożarną, pogotowie ratunkowe, policję oraz służby kryzysowe miasta oraz województwa w kraju - mówi st. bryg. Paweł Frątczak, rzecznik prasowy Komendanta Głównego Straży Pożarnej.
Pierwsi do przygotowania gruntu pod awaryjne lądowanie, ruszyli strażacy z Lotniskowej Straży Pożarnej. Ich zadaniem było pokrycie specjalna pianą płyty lotniska. Do tego służą ich specjalistyczne, ciężkie wozy o masie ok. 56 ton. Mimo takiej masy, samochody te, od chwili ogłoszenia alarmu, dojeżdżają do najdalszego miejsca lotniska w ciągu 270 sekund. - Co ciekawe, po tym jak straż z lotniska pokryła pianą pas startowy, to załogi wróciły do strażnicy, uzupełniły środki pianotwórcze i wróciły do akcji - dodaje st. bryg. Frątczak.
Piana na pasie startowym miała z jednej strony zmniejszyć tarcie maszyny o podłoże, a z drugiej przeciwdziałać wybuchowi oparów paliwa. W nieoficjalnych rozmowach strażacy nie kryją, że spodziewali się najgorszego - rozbicia samolotu na lotnisku. Wszyscy trzymali kciuki za załogę boeinga i modlili się, aby w razie najgorszego było jak najmniej ofiar. - obawialiśmy się, że w czasie lądowania może urwać się skrzydło lub dojść do pęknięcia kadłuba. Tak samo bardzo niebezpiecznie byłoby gdyby, samolot zjechał na trawę. Nierówne podłoże mogłoby doprowadzić właśnie do urwania skrzydła czy przewrócenia maszyny - mówi Frątczak.
W sumie w akcji brało udział siedem lotniskowych wozów bojowych wraz ze specjalnym samochodem sztabowym. Wspomagało ich 19 jednostek państwowej straży pożarnej. Zadaniem tych ostatnich było gaszenie pożaru w razie gdyby doszło do rozbicia maszyny przy lądowaniu i zaopatrywanie w pianę.
Wśród jednostek na lotnisku znaleźli także strażacy z Jednostki Ratowniczo-Gaśnicza nr 8 przy ul. Majdańskiej, wyspecjalizowanej w ratownictwie medycznym. Mają oni na wyposażeniu specjalne wozy z dużą ilością sprzętu dla rannych, a także specjalne namioty, w których można urządzić prowizoryczny szpital polowy. Ciekawostką jest fakt, że w swojej historii, strażacy z "ósemki" brali udział w akcjach ratowanych po katastrofach samolotów w 1980 na Okęciu i 1988 r. w Kabatach.
Awaria? Akt terroru?
Poza służbami ratowniczymi, o dramatycznej sytuacji została powiadomiona obrona powietrzna kraju a także Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Pracownicy tego ostatniego musieli się upewnić czy mamy do czynienia rzeczywiście z awarią czy też jakimś aktem terroru. Myśliwce F-16, które poderwano z ziemi na wieść o kłopotach boeinga, miały sprawdzić, co się dzieje z podwoziem.
Władze lotniska organizowały w tym czasie psychologów, którzy będą pomagać rodzinom pasażerów i samym potencjalnym ofiarom. Wiadomo, że gdyby doszło do tragedii, to cywilnych specjalistów wsparliby psychologowie z policji i innych służb państwowych.
Głęboki oddech na koniec. "Ćwiczenia w realu"
Gdy maszyna zaczęła lądować kilkuset członków służb ratowniczych wstrzymało oddech. Emocje wzrosły, gdy w prawym silniku pojawił się na krótko ogień. Szybko jednak został zduszony. Właśnie ten pożar zmusił załogę samolotu, do uruchomienia nadmuchiwanych trapów z lewej strony boeinga. - To było bardzo rozsądne działanie. Nie można, bowiem przewidzieć zachowania pasażerów, w takiej sytuacji. Taka rozemocjonowana osoba może pobiec w stronę płonącego silnika i zginąć - mówi jeden ze strażaków.
Na szczęście nikt nie odniósł żadnych obrażeń, co wszyscy ratownicy kwitują jednym słowem: cud połączony z doskonałym pilotażem. Dzięki temu lekarze uniknęli jednej z najgorszych procedur w czasie katastrof: kwalifikowania rannych kolorami czarnym (bez szans na ratunek), czerwonym (stan wymagających natychmiastowej pomocy i przewiezienia do szpitala), żółty (pozwala na chwilę zwłoki w udzieleniu pomocy) i zielony (pomoc zbędna). Nikt nie został nawet ranny. - Na szczęście zamiast wielkiej tragedii mieliśmy ćwiczenia w realu - mówi lekarz pogotowia.