Wappa: Wolność jest tam, gdzie możemy żyć w zgodzie ze swoim sumieniem
Wraz z przyjaciółmi ratowała życie uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. Z tego powodu stała się celem ataku rządowych mediów nakręcających spiralę hejtu. Katarzyna Wappa w rozmowie z Wirtualną Polską mówi o przerażających momentach ostatniego roku i o tym, dlaczego wyprowadziła się z kraju.
Maria Organ: Trudno było wyjechać z Hajnówki?
Katarzyna Wappa, do niedawna nauczycielka w Hajnówce, tegoroczna laureatka Medalu Wolności Słowa w kategorii "obywatel/obywatelka": Po tym, co wydarzyło się na granicy polsko-białoruskiej trudno tam być. Puszcza Białowieska zawsze była moim ukochanym miejscem. Moja rodzina jest z nią związana od pokoleń. Tam dorastałam, tam wróciłam po studiach.
I nagle w tym moim świecie pojawiło się cierpienie na niespotykaną skalę. Po tym wszystkim, co widziałam w lesie, nie potrafię oddzielić tego miejsca od bólu.
Pamięta pani pierwsze wyjście z pomocą?
To była noc. Przyszło wezwanie na pomoc w strefie dla czterech młodych Kurdów. Wyruszyłam z dwoma kobietami, których jeszcze wtedy nie znałam. Ja byłam przepustką, bo miałam lokalne tablice i miejscowe zameldowanie. Musiałyśmy podać wiarygodne alibi, żeby minąć wszystkie punkty kontrolne. Wymyślałam je naprędce. Potem trzeba było zaparkować samochód tak, żeby nie zwracał uwagi.
Księżyc mocno świecił, więc przez pola ruszyłyśmy biegiem. Potem przedzierałyśmy się przez krzaki, aż dotarłyśmy w szpaler gęstych świerków. Tam było już zupełnie ciemno. Wydawało się, że jesteśmy we wskazanym miejscu, ale nie widziałyśmy żadnych ludzi. Zaczęłyśmy szeptać "Osman, Osman", bo znałyśmy tylko to jedno imię i orientacyjną lokalizację. Ale nikt nie reagował. Dopiero po dłuższej chwili okazało się, że kilka metrów od nas jest grupa ludzi.
Leżeli na mokrej ziemi, przykryci czarnymi kurtkami i bali się odezwać. Jakby chcieli się roztopić i zupełnie zniknąć. To mnie uderzyło, wydało się czymś odczłowieczającym. Potrzebowali ciepłych ubrań, wszystko, co mieli na sobie, było wilgotne. Nie chcieli jeść, byli tak wystraszeni, że ich żołądki nie mogły nic strawić. Dałyśmy im powerbank i działający telefon. Panicznie bali się światła komórki, kładli się pod kurtkami, żeby z niej skorzystać. Powitali nas i pożegnali tymi samymi słowami: sorry for the trouble.
Długo płakałam po powrocie do domu. Próbowałam to sobie jakoś poukładać, bo wiedziałam już, że będę pomagać dalej. Pierwszy raz nie był najbardziej drastyczny, ale mną wstrząsnął, bo to było coś zupełnie nowego. Potem widziałam wiele gorsze sytuacje.
Jakie?
Kiedy cały las był biały od szronu, spotykałam bosych ludzi. Jedli pierwszy raz od dawna. Znajdowałam wycieńczone kobiety z dziećmi. Brałam je na kolana i próbowałam na chwilę czymś zająć. Pokazywały mi na placach, ile mają lat. W moich ramionach płakała kobieta, która właśnie poroniła. Wynosiłam z lasu człowieka, który umierał na moich rękach.
Spotkałam 12-letnią dziewczynkę, która uciekając przed policją, ze strachu popuściła w spodnie. Były mokre, kupa pociekła po nogawkach. Matka błagała mnie o spodnie dla niej, ale ja spotkałam je przez przypadek i nie miałam żadnego ubrania dla tego dziecka. Musiałam ją zostawić taką brudną w lesie.
Jak z tym żyć na co dzień?
Białowieżanie mieszkający na skraju wsi, nocami słyszeli płacz dzieci dochodzący z lasu. Zdarzało się, że ludzie wchodzili na ich podwórka, pukali do okien i błagali o pomoc. Kilkanaście metrów za naszymi domami ktoś właśnie dostawał hipotermii. Naprawdę nikt nie jest gotowy, żeby oglądać to, co widzieliśmy. I nikt nie jest gotowy, żeby żyć w takim miejscu.
Trudno nam mówić o sobie, że jesteśmy aktywistami. Raczej mieszkańcami przygranicznych miejscowości, w których pobliżu rozgrywa się ludzka tragedia. Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyboru. Bo jaki masz wybór, kiedy wiesz, że ktoś za twoim domem umiera? Jeśli wiem, że tak jest, jak mogę w tym domu zostać? Szliśmy więc do tego lasu, a potem dużo płakaliśmy.
20-letni syn mojej koleżanki, gdy wracał do domu, często nawet nie zdejmował brudnych ubrań i butów, tylko kładł się na dywanie i płakał. Później u wielu z nas pojawiły się objawy PTSD (Post Traumatic Stress Disorder - zespół stresu pourazowego).
Grupa Granica i inni życzliwi ludzie nieustannie oferowali nam wsparcie psychologiczne. Ale dla mnie największą pomocą były rozmowy z przyjaciółmi, którzy przeżywali to samo, co ja. Bo przemoc, która rozlała się po Puszczy Białowieskiej, nie była wymierzona tylko wobec ludzi w lesie. My jako mieszkańcy też jej doświadczaliśmy.
W jaki sposób?
2 września ubiegłego roku wprowadzono stan wyjątkowy w strefie przygranicznej i pojawili się żołnierze. Każdy, kto tu mieszkał, miał z nimi do czynienia. Niezależnie od tego, czy chodził do lasu, czy nie. Żołnierze przy placach zabaw, żołnierze z długą bronią w kolejce po chleb, to był codzienny krajobraz Białowieży. Dzieci stamtąd w przedszkolu rysowały drut kolczasty i żołnierzy, czasem jakieś torby leżące na ziemi.
Moi rodzice są lekarzami w Narewce. Codziennie dojeżdżali do pracy, więc codziennie drobiazgowo kontrolowano ich samochód, sprawdzano bagażnik. Pewnego razu w drodze powrotnej tata się śpieszył i zaprotestował, mówiąc, że właściwie nie musi się na to godzić, bo jest już poza strefą. Trzepali go jeszcze dłużej. Sprawdzano wszystkie dokumenty kilka razy, aż doszukano się czegoś, za co można wlepić mandat. Tak mieli ludzie nieangażujący się w pomoc.
Jeśli ktoś się angażował, jak ja, nie miał spokoju. W środku nocy, poza strefą śledził mnie nieoznakowany samochód. Zatrzymałam się - on zatrzymał się cztery metry za mną. Ruszam - on też rusza. Ja przyśpieszam - on przyśpiesza. Coś takiego naprawdę niepokoi.
Innym razem, również poza strefą, nieoznakowane auto zablokowało mi drogę. Wybiegli z niego czterej żołnierze, mierząc do mnie z karabinów. Kontroli i agresywnych sytuacji doświadczały również moje córki. Były ze mną w samochodzie, gdy zatrzymali nas policjanci i przeklinając, uderzali rękami w karoserię samochodu.
Koleżanka była śledzona po tym, jak zobaczono dziecięce kurteczki na tylnym siedzeniu jej auta. Policjanci zatrzymali ją na leśnej drodze i wypytywali, do kogo jedzie.
Gdy w listopadzie odwiedziłam Warszawę, z niedowierzaniem patrzyłam na to miasto. Bolał mnie ten kontrast rzeczywistości. My w strefie żyliśmy jak w innym państwie. Zastraszani, nieustannie kontrolowani, pozbawieni zarobków z turystyki. To było tak inne, że nie mogłam uwierzyć.
W drodze powrotnej ze stresu bolał mnie brzuch. Pomyślałam, że rzeczywistość, do której wracam, jest prawdziwym ciężarem.
Spodziewała się pani, że kryzys na granicy podzieli Polskę?
Tak, bo temat uchodźstwa dzieli nie tylko Polskę, ale całą Europę. Stary kontynent jest zmęczony migracjami. Unia Europejska nie potrafi sobie z nimi poradzić. Sięga do pięknych haseł, ale z wykonaniem jest różnie. Żeby to zakamuflować, pozostaje pewien rodzaj hipokryzji. Niemcy będą się cieszyć, że nie wpuścimy kilkunastu tysięcy osób, nawet jeśli to mała liczba, ale w mediach powiedzą, że prawa człowieka są łamane.
Rozumiem, jak działają granice. Od dzieciństwa zadziwiała mnie magia tych linii. Wystarczy kilka metrów zaoranej ziemi i zmienia się język, system polityczny i rzeczywistość. Rozumiem, że granice dają państwom jakiś kształt i nie uważam, że Europa powinnam być domem dla całej Azji, Afryki i Kuby. To nie zadziała, ta ziemia ma ograniczoną powierzchnię i ograniczone zasoby. Ale nie rozumiem, że politykę w XXI wieku prowadzi się w taki sposób, że aby wygrać wybory, pozwala się ludziom umrzeć w lesie.
Nie rozumiem, że organizuje się kilkadziesiąt tysięcy wojska, żeby zatrzymać tysiąc osób, które słaniają się na nogach. Uważam, że to jest marnowanie publicznych pieniędzy, tak samo, jak ten mur. Nie rozumiem też tego, że część społeczeństwa polskiego można z dnia na dzień odgrodzić od reszty Polski. Zakazać im ruchu, kontrolować auta, zastraszać. Nie rozumiem, kiedy media państwowe robią z uchodźców terrorystów i straszą nimi Polaków. Tego nie potrafię zrozumieć.
Pani też miała swój czas w telewizji. Najpierw TVN, później TVP.
Nie planowałam ukrywać tego, co robię. Grupa Granica zapoczątkowała akcję "Pomaganie jest legalne", a ja do niej dołączyłam. To było najważniejsze hasło kierowane do lokalnej społeczności, która bardzo przeżywała całą sytuację. Jak przekonać kogoś do legalności pomagania, jeśli ukrywamy swoją tożsamość? To by znaczyło, że się czegoś boimy.
Ponieważ byłam nauczycielką i już wcześniej angażowałam się w działania społeczne w Hajnówce, byłam w grupie społecznego zaufania. Zapytali, czy dołączę, powiedziałam okej, nie ma problemu. To było jasne, że mogą pojawić się konsekwencje. Nie spodziewałam się tylko skali.
Katarzyna Lazzerii z TVN przyjechała do nas w październiku. Mieliśmy już wtedy za sobą kilkanaście akcji pomocowych, ale wszystko było wciąż świeże. Mało jedliśmy, mało spaliśmy, bardzo wtedy schudłam. To był taki czas, że jak się wchodziło do lasu, można było się natknąć nawet na 50 rozproszonych osób. I każdy o coś błagał. Jedni bez butów, inni dotkliwie pobici z sinymi twarzami, to było straszne. Opowiedziałam o tym w reportażu.
TVN pokazał go w połowie listopada. Wtedy, gdy był szturm na granicę w Kuźnicy i przyjechały tam media z całej Europy. Po publikacji zalała mnie fala wiadomości na Messengerze. Ludzie z Polski i zagranicy pisali, że są w szoku, pytali, jak mogą pomóc. Nie nadążałam z odpisywaniem, ten materiał zrobił na Polakach duże wrażenie.
Ale w publicznej narracji chyba nie mogło być mowy o tym, że uchodźcy to ofiary nie tylko białoruskiej i rosyjskiej, ale również polskiej polityki. Stąd publiczna próba dyskredytacji. Podważanie wiarygodności aktywistów zdarza się niezależnie od tematu, w jakim działają. Tym razem trafiło na mnie.
Jak to wyglądało?
Najpierw próbowano dyskredytować historię Ibrahima, którą opowiedziałam w reportażu. Mój lapsus językowy okazał się doskonałym pretekstem. Ibrahim razem z innymi Egipcjanami został wypchnięty do rzeki. Niemal tydzień przedzierali się wzdłuż tej rzeki, brodzili w niej. Nocą wychodzili na brzeg. Stan Ibrahima był tak straszny, że od razu trafił do szpitala w Hajnówce. Opowiadałam o nim, bo jego historię znałam ze szczegółami. Powiedziałam, że "płynął sześć dni w rzece", używając skrótu myślowego. Nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś może mnie łapać za słówka.
Później próbowano zdyskredytować mnie. Ktoś z redakcji TVP Info odnalazł jeden z moich dawnych postów na Facebooku i na tej podstawie robił "dziennikarstwo". Wyciągnięto informację, że mam białoruskie korzenie i na tej podstawie robiono ze mnie szpiega Łukaszenki.
Wtedy też pojawił się hejt.
I był wszędzie, nie tylko w mediach społecznościowych. Nie spodziewałam się takiej skali. Mama usłyszała o mnie w radiowej Jedynce. Ojciec koleżanki widział mnie w TVP. Jacyś ludzie zza granicy się pofatygowali i wysłali do mnie pocztówki, w których napisali, co sądzą na mój temat i gdzie powinnam być.
Zobacz także
Co pani wtedy poczuła?
Na początku wielki stres, gdy zobaczyłam memy ze swoją twarzą i komentarze, że jestem szpiegiem. Potem szybko odłączyłam się od internetu. Nie chciałam tego ścieku wpuszczać do mojej głowy. Ale żyjemy w takiej epoce, że wirtualna rzeczywistość współtworzy i przenika naszą codzienność. Więc mimo odłączenia zostało ze mną takie oblepiające uczucie, że zrobiono mi coś złego.
Nie dało się od tego uciec. Później dowiedziałam się, że ten hejt był odgórnie napędzany. Treści komentarzy się powtarzały i były publikowane z fałszywych kont.
Ale z falą hejtu przyszła też fala wielkiej solidarności, która była dla mnie lekiem. Płynęła z wielu stron. Od sąsiadów, którzy mówili: Kasia, ja nie mogę robić tego, co ty, bo nie mam jak, ale bardzo cię popieram. Od przyjaciół, którzy też pomagali i wiedziałam, że mogę na nich bezwzględnie polegać. Dzwoniłam do kolegi, mówiąc: przyjedź do lasu, bo jest bardzo trudna sytuacja, a on rzucał wszystko i przyjeżdżał. Od ludzi, którzy pisali z daleka i proponowali pomoc.
Czułam bardzo wyraźnie, że wielu ludzi w Polsce szaleje z troski i rozpaczy, chce coś zrobić. Jedni wyciągali rękę z pomocą materialną, która rozchodziła się w lesie w mgnieniu oka. Inni pisali z dobrym słowem. Odezwały się osoby, które bardzo szanuję: Agnieszka Holland, Maciej Moskwa i wielu innych. Janina Ochojska po spotkaniu w jednej z okolicznych wsi podjechała do mnie i mówi: pani Kasiu, niech się pani nie przejmuje, ja mam to na co dzień. Dzięki temu wiedziałam, że ta sprawa jest nie tylko nasza.
Dziś połowa Polski ma panią za bohaterkę, połowa za zdrajczynię.
To, co ktoś o mnie powie, nie zmienia tego, kim naprawdę jestem. Może wpływać na to, jak postrzegają mnie inni, ale to mnie nigdy nie interesowało. Ważne było dla mnie zdanie moich bliskich. A ono się nie zmieniło. Widzą, że jestem spójna w tym, co mówię i robię. Znają mnie od lat, byli ze mną cały czas i widzieli na własne oczy, co działo się w lesie. Więc, kiedy ktoś nazywa mnie szpiegiem, oni wiedzą, że to bzdura.
Nawet jeśli tak insynuowały media publiczne w całym kraju?
To przeraziło nas wszystkich. Nie dlatego, że mówiono tak o mnie, Katarzynie Wappie. Ale dlatego, że to była odgórnie zaplanowana akcja. Wybrano osobę, której twarz można wykorzystać i zrobiono na nią nagonkę. Nawet jeśli później te komentarze były generowane przez boty, to jakiś człowiek zdecydował, żeby puścić pierwszą kostkę domina. Przeraziło mnie, że można tak publicznie zgnoić człowieka i to jest legalne.
Co sobą reprezentują osoby, które robią te wszystkie rzeczy? Jak to możliwe, że naród, który ma blisko 40 milionów obywateli, jest reprezentowany przez taki rząd i takie media publiczne? Nie stać nas na mądrzejszych ludzi? Jeżeli tak wygląda polska demokracja, to może się okazać, że każdy obywatel z niewygodnymi dla władzy poglądami może się znaleźć w trudnej sytuacji. To jest przerażające.
Prezydent Andrzej Duda w trakcie obchodów święta Wojska Polskiego mówił o "atakach durniów i zdrajców". Zabolały panią te słowa?
Gdybym czegoś jeszcze się spodziewała po prezydencie, to że będzie świadomy słów, których używa. Osoba, która reprezentuje państwo, powinna być świadoma języka. To jest wpisane w profesjonalizm pełnienia tej funkcji. Nie da się usprawiedliwić tego, że część narodu nazywa się durniami i zdrajcami. Nawet jeśli adresował te słowa do grupy aktywistów, to obraził część narodu, bo w Polsce są miliony osób, które nas popierają.
A my nie zrobiliśmy nic, co by szkodziło narodowi. Ratowaliśmy ludzkie życie. Jeżeli ten, który ratuje życie, jest nazywany zdrajcą, kim jest ten, który nie zdradza? Jaka postawa jest postawą patriotyczną? Czy za flagami i godłami, którymi tapetujemy ulice, coś się jeszcze kryje?
Chciałaby pani zadać te pytania prezydentowi?
Nie przychodzi łatwo, żeby to powiedzieć, ale nie widzę w tym sensu. Przy okazji kryzysu spotykaliśmy się z różnymi politykami, to była duża część naszej pracy. Przyjeżdżali eurodeputowani, odwiedziła nas Dunja Mijatović - Komisarz Rady Europy ds. praw człowieka.
Rozmawialiśmy z nimi, bo to były osoby otwarte na dialog. Na podstawie wystąpień i działań prezydenta Dudy widzę, że w jego przypadku na dialog nie ma miejsca. Brakuje otwartości myślenia, więc rozmowa z nim nie ma sensu.
Podobnie jak z premierem Morawieckim. Przyjechał do Kuźnicy zrobić sobie zdjęcie z murem i dać obrzydliwe wystąpienie do mediów. Mówił o tym, że zapora jest wyrazem skuteczności i odpowiedzialności.
Ta hipokryzja jest nie do zniesienia. Wszyscy, którzy mieszkają przy granicy wiedzą, że mur nie działa. On tylko powoduje, że ludzie przechodzą przez granicę bardziej pokaleczeni. Ten szlak będzie istniał i jak każdy szlak uchodźczy, szybko się nie skończy. Dlatego mam przeświadczenie, że to już naprawdę najwyższa pora, żeby skończyć z partyzantką.
Ratowanie tych ludzi, to nie jest zadanie mieszkańców. To ponad ludzkie siły, wszyscy są niewyobrażalnie zmęczeni. Na granicy powinny działać duże organizacje humanitarne, mające swoją renomę i wykwalifikowanych pracowników, dla których ratowanie życia jest etatową pracą. Zwykły obywatel nie powinien się chować po krzakach i bagnach, żeby kogoś ratować. Nikt nie powinien żyć otoczony przemocą i cierpieniem.
Dlatego pani wyjechała z Polski?
Wyjechałam przede wszystkim dlatego, że się zakochałam. Dzięki pomaganiu na granicy poznałam obecnego partnera. Przywiózł nam z Czech śpiwory arktyczne i razem z kolegą nie bardzo mieli gdzie spać. Przenocowali na moim dywanie. Podczas ich wizyty tak dobrze nam się rozmawiało, że utrzymywaliśmy kontakt po tym, gdy wrócili do Czech. Później zaczęliśmy się spotykać.
W Hajnówce nic mnie nie trzymało. Nie musiałam się zastanawiać czy zostawić ukochaną pracę, bo z niej zrezygnowałam. Po roku urlopu, który zbiegł się z działaniami na granicy, odeszłam z hajnowskiego liceum. Niektórzy rodzice uważali, że jestem "zdrajczynią munduru", więc nie powinnam uczyć angielskiego w klasie mundurowej. Opinie ze strony dyrekcji też były różne, niekoniecznie przychylne.
Przede wszystkim jednak sama nie chciałam tam wracać. Nie mogę być murem za takim mundurem, legitymizować narzucania takiego światopoglądu. Dlatego, gdy poznałam Czecha i zdecydowaliśmy, że chcemy być razem, uznaliśmy, że to ja i dziewczynki przeprowadzimy się do niego.
Myślała pani o tym, jak to będzie bez granicy?
Chciałam rzeczywistości, w której nie muszę o tym myśleć. Marzyłam, żeby zaczynać dzień od kawy, a nie od podejmowania trudnych decyzji przy śniadaniu. Wszyscy mamy prawo żyć normalnym życiem, szukać szczęścia. Ja także. Ostatni rok był najtrudniejszym, najpiękniejszym i najważniejszym rokiem w moim życiu. Ale jestem już zmęczona ciągłym tematem granicy.
Niejeden powie, że pani uciekła.
Nie mam przed czym uciekać. Gdybym w tej chwili była w Polsce, z racji tego, że dostałam Medal Wolności Słowa, mogłabym wykorzystać te swoje pięć minut. Podjąć pracę dla jakiejś organizacji albo stworzyć własną. W Czechach zaczynam od zera, jestem po prostu Katarzyną Wappą. Na ten moment mi to odpowiada. Chcę prywatnego życia, nie tylko granicy. Zrobiłam to, co mogłam zrobić i teraz idę dalej.
Co dla pani znaczy ten Medal Wolności Słowa?
Dla mnie ten medal jest znakiem, że prawdziwa wolność jest tam, gdzie możemy żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. I że należy mówić głośno o wartościach, w które wierzymy. Traktuję go jak coś wspólnego, wyróżnienie dla mnie i moich przyjaciół.
Część z nas głośno mówiła o tym, co miała zagłuszyć strefa. Część nigdy nie pokazała swoich twarzy, żeby móc działać dłużej i intensywniej.
Wszyscy pomagaliśmy, wierząc, że największą wartością jest ludzkie życie, niezależnie od koloru skóry i pochodzenia. Okazuje się, że nie jesteśmy w tym odosobnieni. Jest nas więcej, więc nie wszystko stracone.