SpołeczeństwoWalka o powolność

Walka o powolność

Pod prąd globalizacji, bez emisji spalin, na pohybel fast foodom i w przeciwnym kierunku niż wyścig szczurów. Światowy ruch slow cities – wolnych miast – pędzi też do Polski

19.11.2007 | aktual.: 19.11.2007 11:28

Jeśli czytasz ten tekst w autobusie, wisząc na ręce uczepiony górnej poręczy, albo przestępujesz z nogi na nogę w salonie z czasopismami, wertując podczas krótkiej przerwy „Przekrój” między działem gazet i pism naukowych – prawdopodobnie nie jesteś mieszkańcem slow city. Gdybyś był, siedziałbyś na miękkiej kanapie, pijąc cappuccino z wysoką pianką. I to nie z papierowego kubka, odpowiednio wysokiego, aby rzeczonej pianki nie zgubić w biegu. Mieszkańcy slow cities stawiają na napoje przyrządzone w tradycyjny sposób, a podane i konsumowane z odpowiednią celebrą.

Slow cities to miasta, gdzie smakuje się życie. Rozwija się zgodnie z naturą, pracuje zgodnie z własnym rytmem wydajności, a mieszka w odrestaurowanej kamieniczce z dala od zgiełku centrum. Miasta wolne i powolne. Wbrew pozorom istnieją, i to nawet w Polsce. W dodatku leżą nie na wyspach Bergamutach, tylko na Warmii i Mazurach. Bisztynek, Reszel, Lidzbark Warmiński i Biskupiec dumną nazwę slow city noszą od siedmiu miesięcy. I tylko ich mieszkańcy niekoniecznie wiedzą, że żyją w takim raju. 
– E, slow city? – dziwi się obywatel Bisztynka pragnący na wszelki wypadek zachować anonimowość. – Wie pani, ja to się na tym nie znam. Coś chyba gdzieś czytałem, że jesteśmy slow city. Ale na czym to polega, nie wiem.

Jak slow city dobrze przetłumaczyć na polski, też trudno powiedzieć. Powolne miasto? Kojarzy się z flegmatycznością. Leniwe? Brzmi jak docinek. Niech więc będzie wolne, choć przywodzi na myśl przedwojenny Gdańsk.

Z ziemi włoskiej

Prahistoria slow cities wiąże się z ruchem Slow Food, który narodził się w 1989 roku. Wtedy na Piazza di Spagna w sercu Rzymu otwierano restaurację McDonald, a włoski dziennikarz kulinarny Carlo Petrini w odruchu protestu rzucił hasło: precz z tandetną żywnością fast food. Tak powstał ruch Slow Food promujący jedzenie tradycyjne, przyrządzane z naturalnych składników, w którym nie liczą się niska cena i szybki czas przygotowania, ale jakość i smak. Ta idea zrobiła niespodziewaną karierę na całym świecie, sam ruch liczy dziś ponad 80 tysięcy członków, a na doroczne spotkania i degustacje lokalnych przysmaków żywności ściągają pielgrzymki smakoszy.

Ale samo jedzenie to nie wszystko. W 1999 roku w miasteczku Orvieto w Umbrii spotkali się zaangażowani w ruch Slow Food merowie Greve-in-Chianti (Toskania), Bra (Piemont) i Positano (Campania). Doszli do wniosku, że ideę slow można rozszerzyć na styl życia i sposób zarządzania miastem. Chronić środowisko, dbać o kulturowe i architektoniczne dziedzictwo i wprowadzać takie nowoczesne rozwiązania, aby ludziom żyło się wygodniej. Czterej merowie szybko podpisali kartę ruchu Cittaslow (włoska oryginalna nazwa organizacji wolnych miast) i wprowadzili 55 wymogów dla kandydatów starających się o miano slow city. Na przykład obowiązek zamknięcia przynajmniej części ulic centrum dla ruchu drogowego. Albo zakaz wstępu na lokalny rynek hipermarketów i sieci restauracji fast food. Slow city nie może liczyć więcej niż 50 tysięcy mieszkańców. Najczęściej jest miasteczkiem z wielowiekową tradycją, która – odpowiednio pielęgnowana i sprzedana – staje się jego atutem.

– Ale nie tylko historyczne miejsca mają szansę dołączyć do ruchu. Wszystko zależy od liderów – mówi „Przekrojowi” profesor Paul L. Knox, urbanista i badacz ruchu Cittaslow z Uniwersytetu Virginia Tech. – Gdy prowadziłem prace we Włoszech i w Niemczech, zachwyciła mnie współpraca lokalnych polityków, przedsiębiorców i wolontariuszy. W Cittaslow tym, co łączy, jest więź emocjonalna z danym miejscem i chęć zrobienia czegoś dla niego. To podstawa – mówi. Dlatego dołączenie do ruchu to najczęściej inicjatywa oddolna. Tak było w przypadku bawarskiego Hersbruck, pierwszego slow city w Niemczech i pierwszego poza granicami Włoch. – Na pomysł wpadła pół Włoszka, pół Niemka Manuela Sillius. Mieszka w pobliskiej Norymberdze i od lat działała w ruchu Slow Food. W 2001 roku spotkała się z Herningiem Danserem, człowiekiem, który konstruuje meble, korzystając tylko z drewna z okolicy. I stwierdziła, że to doskonale pasuje do idei slow – wspomina Petra Hofmann z hersbruckiego ratusza. – Herning szybko dał się przekonać, że
całe Hersbruck powinno stać się cittaslow. Tym bardziej że to urocze stare miasteczko z klimatem, które liczy tylko 12 tysięcy mieszkańców. Gorzej poszło z przekonaniem mera – Petra zawiesza głos.

Bo mer Hersbruck Wolfgang Plattmeier zareagował stanowczo: żadnego slow! Całe Niemcy są fast i do przodu, to, że zwalnia gospodarka, jest teraz ich główną bolączką, a robienie z powolności sztandaru całego miasta lepiej zostawić Włochom. Zwłaszcza że godłem Cittaslow jest pomarańczowy ślimak.

Jednak slow cities nie tylko konserwują tradycję i sprzedają ją na nowoczesnym rynku. Główna idea Cittaslow to stworzenie dobrych, zdrowych, przyjaznych mieszkańcom warunków życia, z pomysłowym wykorzystaniem zasobów regionu dla jego rozwoju. A takiej dewizy nie powstydziłby się żaden mer. Plattmeier więc ustąpił, a Hersbruck w idei slow poszło szybko do przodu. Teraz część ulic jest zamknięta dla ruchu, publiczne autobusy jeżdżą wyłącznie na gaz, a dzięki nowoczesnym technologiom zbudowano system ogrzewania części miasta (łącznie z publicznym kompleksem spa) wykorzystujący trociny i odpady od regionalnych producentów drewna. Rolnicy wokół Hersbruck podpisali umowy na dostawy produktów bezpośrednio ze sklepami i z restauratorami z miasteczka – teraz nie nadążają z dostawą. W dodatku dwa razy w tygodniu na ryneczku odbywa się targ produktów regionalnych. – Mieszkańcy sami teraz wymyślają, co robić, żeby żyło im się lepiej – w głosie Petry Hofmann brzmi duma. – Tak było na przykład z akcją dużych nalepek z
cenami na produktach sklepowych, której domagali się emeryci. Doszło do tego, że gdy coś się komuś nie podoba, pisze do mera: trzeba to zmienić! Jesteśmy przecież cittaslow!

Powoli, ale drogo?

Ruch wolnych miast to świetna odpowiedź na globalizację. Tak przynajmniej uważa amerykański profesor Knox. I nie chodzi tylko o to, że u źródeł inicjatywy leży protest przeciwko globalnej sieci McDonald’s. – Małe miasteczka i lokalni producenci są zostawieni w tyle, jeżeli nie wręcz wykluczeni z globalnego podziału zysków. A dzięki ruchowi Cittaslow właśnie oni mogą znaleźć swój sposób na czerpanie korzyści – twierdzi.

Ten sposób dla każdego slow city jest inny. Hersbruck ma swoje bezpośrednie umowy między rolnikami a restauratorami oraz innowacyjne metody ogrzewania z wykorzystaniem trocin. Po Orvieto zamiast samochodów jeżdżą elektryczne autobusy, a energię miasteczko czerpie z wody i ze słońca. Chiavenna we włoskich Alpach swoim atutem uczyniła violino, kozią szynkę, która swój smak zawdzięcza dojrzewaniu w pobliskich jaskiniach. I tak dalej.

– Globalizacja wiąże się z homogenizacją. Specyfika poszczególnych miejsc przestaje w niej mieć znaczenie i w efekcie powoli zanika. A ruch Cittaslow właśnie ją czyni atutem – wyjaśnia profesor Knox.

On sam ideę slow city w Stanach Zjednoczonych promuje bezskutecznie. Nie powstało tam jeszcze ani jedno wolne miasto. – Burmistrzowie miast nie mają u nas takiej mocy jak europejscy merowie. Nie mogliby zakazać wstępu sieci restauracji fast food czy hipermarketów, bo zaraz znaleźliby się w sądzie – wyjaśnia „Przekrojowi”.

Nie da się jednak ukryć, że idea życia i konsumowania fast, której przeciwstawia się ruch slow, kojarzy się bardziej z Ameryką niż z europejskimi miasteczkami. Nic dziwnego, że z ponad 70 miast stowarzyszonych w ruchu Cittaslow- prawie wszystkie leżą na Starym Kontynencie. A wyjątki – dwa cittaslow australijskie oraz japońskie Maebashi, z którym dopinane są negocjacje o przystąpieniu do ruchu – nie wykraczają poza świat Zachodu. Czy więc na wolne życie mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy mają pieniądze? I czy przyjazne mieszkańcom slow city kosztuje dużo więcej niż miasto, w którym głównym zajęciem jego mieszkańców jest zwiększanie tempa generowania przychodu?

– Zarządzając slow city, nie musisz wydawać więcej. Po prostu inaczej myślisz o tym, jak i na co wydajesz – irytuje się, słysząc to pytanie, Graeme- Kidd, szef organizacji Cittaslow w Wielkiej Brytanii (poza Włochami ruch ten rozwija się tu najprężniej) i mer Ludlow, pierwszego wolnego miasta w tym kraju. – Najprostszy przykład: zamiast stawiać na ulicach automaty z papierosami, batonami i ze słodkimi napojami, promujemy kawiarenki ze zdrową żywnością. Od kiedy przyszło do mnie kilkunastu zapaleńców slow foodu przekonywać, żebyśmy dołączyli do Cittaslow, inaczej patrzę na sprawę zarządzania miastem. Nie wolno mi zapominać, że służy ono właśnie tym ludziom – przekonuje z emfazą. Dostosowanie miasta do norm zapisanych w karcie Cittaslow jest kosztowne, ale władze wolnych miasteczek traktują to jako inwestycję. Nowoczesne technologie pozwalają nie tylko chronić środowisko, ale także na długą metę oszczędzać.

– To raczej kwestia pytania nie „ile”, ale „kiedy” wydawać – wyjaśnia Paul Knox. – Wprowadzenie zdrowej żywności i programów edukacyjnych na jej temat do szkół sprawi, że za kilkanaście lat będziemy mieli zdrowsze społeczeństwo. Podobny mechanizm stosuje się we wszystkich dziedzinach życia – dodaje.

Nie da się jednak ukryć, że zarówno północne Włochy (gdzie narodził się ruch Cittaslow), Anglia (gdzie leży Ludlow), jak i Bawaria (w której znajduje się Hersbruck) należą do najbogatszych regionów w swoich krajach. Roczny wzrost wartości przychodu na jednego mieszkańca jest w nich wyższy od średniej krajowej. Dochodowości samych slow cities w porównaniu z innymi miasteczkami regionu w Europie nie badano – na kalkulacje zdobyli się natomiast Amerykanie. Miasteczko Floyd w Wirginii wprawdzie nie należy do Cittaslow, ale idee slow wciela z powodzeniem od lat. Pełne artystów przybyłych jeszcze w hipisowskich latach 70., dbające o ekologię, hołubiące lokalne wyroby, serwujące w restauracjach lokalne przysmaki, ceniące dobry czas z dala od zgiełku i wyścigu szczurów – generuje roczny przychód rzędu 34 tysięcy dolarów na gospodarstwo domowe. Średnia dla stanu Wirginia wynosi 50 tysięcy dolarów. Pytanie tylko, co jest ważniejsze – obrót czy satysfakcja z życia?

i McDonald’s się wkomponuje

Polski ruch Cittaslow nie jest inicjatywą oddolną. Narodził się w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Warmińsko-Mazurskiego. A konkretnie – w głowie Igora Marka Hutnikiewicza, dyrektora Biura Jakości i Znaków Regionalnych urzędu. On sam zastrzega, że nie chce być bohaterem, ale pracownicy urzędów miejskich wszystkich czterech polskich slow cities mówią o nim: nasz dobry duch. – Trzy lata temu byłem na wizycie studyjnej poświęconej rozwojowi turystyki w Umbrii i zachwyciłem- się Orvieto – opowiada Hutnikiewicz. – Udało mi się przekonać do idei władze samorządowe. Wiemy jednak, że ten piękny cel wymaga bardzo mozolnej pracy – dodaje trzeźwo.

Pierwszym miasteczkiem, które w lipcu 2004 roku zgłosiło akces do stowarzyszenia, był Reszel. Jego burmistrz Zdzisław Szypulski zapoznał się z 55 wymogami stawianymi kandydatom, które zostały zatwierdzone pięć lat wcześniej w Orvieto, i poczuł bluesa. – Od razu wyczułem, że to dobry temat. Te wymogi powinny być wpisane w działalność każdej władzy samorządowej! – przekonuje z zapałem. Ruszyła więc praca nad ich wypełnieniem. Urzędy czterech warmińsko-mazurskich miasteczek zaczęły ją – jak mówią – od siebie. Od 2005 roku wprowadzały system certyfikatów ISO w dziedzinie jakości i ochrony środowiska. W sierpniu 2006 roku dostały zgodę na przystąpienie do międzynarodowego stowarzyszenia od MSZ, a jesienią na Warmię i Mazury przyjechali dwaj włoscy przedstawiciele Cittaslow-. – Mamy zajazd, gdzie podają świetne potrawy z dziczyzny. To nasz lokalny produkt. Zabraliśmy tych panów do zajazdu i byli zachwyceni – wspomina Katarzyna Radulewicz z Lidzbarka Warmińskiego.

Włoscy panowie zaakceptowali więc stan przygotowań polskich miasteczek (na początek wystarczy spełnić 30 procent wymogów) i w kwietniu tego roku oficjalnie przyjęli kandydatów do ruchu. Warmińskie haftowane czepce, koronki, drewniane laleczki „warminki”, malowane ręcznie bombki i według tradycyjnych receptur przygotowane wypieki pojechały wraz z ich twórcami na wielki coroczny zjazd do obecnej siedziby ruchu Cittaslow – San Daniele. – To miasteczko nie większe od Reszla! Postawiło tylko na jeden atut: szynkę. I ta szynka je wypromowała na cały świat. Wszyscy je teraz podziwiają – wzdycha burmistrz Szypulski.

Ale on też ma swój plan. Postawi na rzemiosło. Dawniej Reszel słynął z 40 zakładów różnych typów rzemiosł. A gdyby tak je wskrzesić, pokazać przyjezdnym cały proces wyrabiania narzędzi, tak jak San Daniele pokazuje, jak dojrzewa szynka? – Najważniejsze, że mamy cel, do którego dążymy. Chcemy poprawić życie w Reszlu. To cel długofalowy, nie żyjemy już od budżetu do budżetu – mówi burmistrz. Urząd marszałkowski pomaga, przygotowuje teraz plan rewitalizacji wszystkich czterech miasteczek. Szykuje też akcję promocyjną, żeby mieszkańcy dowiedzieli się, że żyją w pierwszych polskich slow cities. A jeśli będzie się chciał wprowadzić do nich McDonald’s? Bez obaw. – Myślałem i o tym – zdradza Zdzisław Szypulski. – Rzeczywiście, to trochę nie pasuje. Ale myślę, że jakoś się wkomponuje. Dogadamy się.

Joanna Woźniczko-Czeczott

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)