W USA narasta największy bunt elektorów od ponad 100 lat. Chcą nie dopuścić do wyboru Donalda Trumpa na prezydenta
• W USA rośnie grono "wiarołomnych elektorów"
• Grupa jest niewielka, ale to i tak największy taki bunt od ponad 100 lat
• Zapowiadają, że nie zagłosują zgodnie z wynikami w ich stanach
• Paradoksalnie są to elektorzy ze stanów, gdzie wygrała Hillary Clinton
• Ich działanie ma mieć jednak wymiar symboliczny i zachęcić do buntu innych
• Pogrzebanie prezydentury Trumpa jest jednak mało prawdopodobne
Gdyby Amerykanie wybierali swojego prezydenta na takich samych zasadach, co większość państw demokratycznych na świecie, to Hillary Clinton cieszyłaby się dziś ze zwycięstwa. Kandydatka demokratów w skali całego kraju zdobyła grubo ponad dwa miliony głosów więcej niż Donald Trump. Jednak to ekscentryczny miliarder w styczniu przyszłego roku wprowadzi się do Białego Domu. Nie wszyscy w Ameryce potrafią pogodzić się z werdyktem, który w ich oczach jawi się jako niesprawiedliwy i niedemokratyczny.
Specyfika amerykańskiego systemu wyborczego, który zasadniczo nie zmienił się od czasów ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, powoduje, że w rzeczywistości jest to 50 bitew w 50 stanach. Niemal w każdej z nich zwycięzca bierze wszystko (poza dwoma wyjątkami), czyli całość poparcia elektorów, formalnie wybierających przywódcę USA. Jednak tak naprawdę o wyłonieniu prezydenta decydują mieszkańcy kilku stanów "wahających się" (swing states), bo w większości regionów dominacja jednej lub drugiej partii jest tak znacząca, że głosowanie tam jest zazwyczaj zwykłą formalnością.
Zwornik bezpieczeństwa
Nic więc dziwnego, że wśród dużej części Amerykanów narasta oburzenie, ale i rozczarowanie systemem, który dał zwycięstwo politykowi z mniejszym poparciem wyborców. Co prawda taki przypadek w historii USA zdarza się już piąty raz, ale kontrowersje i skandale otaczające Trumpa powodują, że jego zwycięstwo wywołuje wyjątkowo burzliwe emocje. Na fali tego niezadowolenia niektórzy elektorzy zapowiedzieli, że w wyznaczonym na 19 grudnia głosowaniu Kolegium Elektorów zagłosują wbrew stanowym wynikom, ale zgodnie z duchem rozstrzygnięcia, jaki zapadł w skali całego kraju.
Formalnie elektorzy nie są związani z wolą stanowych wyborców. Amerykańska konstytucja nie reguluje tej kwestii. Teoretycznie w 29 stanach istnieją przepisy, które narzucają elektorom lojalność, ale za ich złamanie przewidziane są wyłącznie kary finansowe. Zresztą teraz zbuntowani elektorzy zamierzają pozwać te prawa, które według niektórych konstytucjonalistów są niezgodne z ideą stojącą za Kolegium Elektorów.
Nie da się bowiem ukryć, że intencje towarzyszące ojcom założycielom przy tworzeniu tej instytucji, dają jego członkom moralne prawo do zagłosowania przeciwko Trumpowi. Kolegium powstało jako kompromis pomiędzy zwolennikami głosowania powszechnego, a tymi, którzy obawiali się zwycięstwa demagoga i szarlatana. Powstałe ciało miało być zwornikiem bezpieczeństwa, który gwarantował, że "urząd prezydenta nigdy nie wpadnie w ręce człowieka, który nie jest w godnym stopniu obdarzony niezbędnymi kwalifikacjami".
"Wiarołomni elektorzy"
Ten ostatni cytat należy do Alexandra Hamiltona, jednego z ojców założycieli amerykańskiej republiki, który stał się inspiracją dla utworzenia "Hamilton Electors" - grupy elektorów, która za cel postawiła sobie niedopuszczenie do wyboru Donalda Trumpa na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Na razie grupa jest niezwykle skromna, bo na 538 elektorów, zaledwie siedmioro deklaruje, że nie zagłosuje zgodnie z wynikiem we własnych stanach - w środę do "Hamilton Electors" dołączyła 19-letnia elektor Levi Guerra ze stanu Waszyngton. W nowoczesnej historii USA to i tak bunt o bezprecedensowych rozmiarach, największy od 1912 roku. Jednak trzeba też pamiętać, że wtedy niektórzy elektorzy się wyłamali, ponieważ jeszcze przed głosowaniem zmarł republikański kandydat na wiceprezydenta.
W USA takich elektorów nazywa się "wiarołomnymi". W całych dziejach Stanów Zjednoczonych stanowią oni ułamek procenta całości. Paradoksalnie wspomniana siódemka pochodzi ze stanów, gdzie wygrała... Hillary Clinton. Ale zamiast na nią, oddadzą głos na "rozsądnego republikanina" - jak Mitt Romney (startował na prezydenta w 2012 r.) czy John Kasich (kontrkandydat Trumpa w prawyborach). Jak deklarują, swoim przykładem chcą zachęcić republikańskich elektorów do moralnej odwagi, by wystąpili przeciwko Trumpowi.
Bret Chiafolo, jeden z "wiarołomnych", szacuje, że w całych Stanach Zjednoczonych od 50 do 100 elektorów rozważa oddanie głosu, który będzie wyrazem protestu przeciwko ekscentrycznemu miliarderowi. Aby jednak uniemożliwić wybór Trumpa na prezydenta, zdanie musiałoby zmienić 37 elektorów ze stanów, gdzie on wygrał. Na razie zrobił to tylko jeden - z Teksasu. Ale on głosować nie będzie, bo zrezygnował z zasiadania w Kolegium.
Gdyby jakimś cudem Trump nie zdobył wymaganych prawem 270 głosów elektorskich, o wyłonieniu nowego prezydenta będzie decydować Izba Reprezentantów. W takim głosowaniu nie liczą się jednak głosy 435 członków Izby, lecz głosy poszczególnych delegacji do Kongresu, złożonych z demokratów i republikanów. W takim układzie mogłoby dojść do wybrania jakiegoś kompromisowego kandydata, niemniej podobny scenariusz na tę chwilę wydaje się być zupełnie nieprawdopodobny.
Zmiana systemu?
Tak czy inaczej, być może zbuntowanym elektorom uda się osiągnąć inny cel, a mianowicie sprowokować ogólnokrajową debatę nad sensem systemu wyborczego, którzy nie przystaje do nowoczesnej demokracji i jest tak skomplikowany, że nie rozumieją go sami Amerykanie.
Sam Donald Trump krótko po swoim zwycięstwie obwieścił poparcie dla systemu opartego na głosowaniu powszechnym, dodając, że wtedy jego kampania wyglądałaby zupełnie inaczej. Nie musiałoby to automatycznie wiązać się z likwidacją Kolegium Elektorów. Wystarczy, że stany dogadają się między sobą, że będą oddawać swoje głosy elektorskie temu kandydatowi, który zdobył większe poparcie w skali całego kraju, niezależnie od stanowych rozstrzygnięć.
Takie porozumienie już istnieje (National Popular Vote Interstate Compact) - zdobyło akceptację 10 stanów i stołecznego Dystryktu Kolumbii, uznawanych za bastiony Partii Demokratycznej i dysponujących w sumie 165 głosami elektorskimi. Gdyby do układu dołączyły kolejne stany, zbierając łącznie co najmniej 270 głosów (tyle potrzebnych jest do zwycięstwa w wyborach prezydenckich), wtedy głosowanie powszechne w USA stałoby się faktem.