PublicystykaW obronie Bartłomieja Misiewicza

W obronie Bartłomieja Misiewicza

Rodeo jest trochę jak polityka - tak sądzi prezes PiS Jarosław Kaczyński. Polityka jest jak corrida - tak ją uprawia Antoni Macierewicz, który na arenę rzuca swoich uczniów: Edmunda Jannigera i Bartłomieja Misiewicza. Pierwszy z nich hejtowany w internecie już poległ. Drugi zuchwale podjął wyzwanie, stając się obiektem kpin - nie tylko z własnej winy, ale także przez fałszywe informacje. Dlatego występuję w obronie Bartłomieja Misiewicza.

W obronie Bartłomieja Misiewicza
Źródło zdjęć: © Agencja Gazeta | Franciszek Mazur
Jacek Gądek

02.02.2017 | aktual.: 04.02.2017 16:54

Na wstępie wyjaśnienie: wiek absolutnie nie jest tu decydujący, ale u Misiewicza i Jannigera idzie w parze z brakiem doświadczenia i deficytami kompetencyjnymi.

Ani Janniger (mając 20 lat został doradcą ministra obrony), ani Misiewicz nie są do końca winni temu, że znaleźli się na arenie oko w oko z bykiem polityki. Są jeszcze nieokrzesani i zbyt mało doświadczeni, by podejmować walkę. Nie do końca zapewne też wiedzieli, na co się piszą przyjmując propozycje swojego mistrza. Bo wina leży właśnie po jego stronie: szefa MON Antoniego Macierewicza (PiS).

Bartłomiej Misiewicz jest jednym z najwierniejszych współpracowników Macierewicza. Pracuje u jego boku od 16. roku życia. Był jego cieniem, gdy wiceprezes PiS jako szef zespołu ds. katastrofy smoleńskiej budował swoją pozycję w partii. Był wówczas na każde jego zawołanie i każdy telefon, organizował posiedzenia, tworzył prezentacje, dbał o zaproszenia dla rodzin smoleńskich i wiele innych spraw.

Misiewicz nie zbudował się jednak jako polityk. Wystarczy spojrzeć na jego wyniki w wyborach. Startując - a jakże: w okręgu Macierewicza - z wysokiego czwartego miejsca uzyskał zaledwie dwunasty wynik. Startując do sejmiku Mazowsza też nie uzyskał mandatu. O jego doświadczeniu wiele mówiła autobiograficzna notka na jego stronie z 2014 r. Zaraz po pierwszym zdaniu, że się urodził, jest patriotą hołdującym dewizie "Bóg, Honor, Ojczyzna", podkreślił, że przez 13 lat był lektorem najpierw w kościele na Chomiczówce, a następnie w kościele pw. Św. Krzysztofa na warszawskich Bielanach. Chwalebne to, ale dla polityka niezbyt cenne.

Misiewicz przychodząc ze swoim mistrzem do MON zachłysnął się władzą, jaką dał mu Macierewicz, i zwyczajnie mu odbiło - tak już coraz bardziej otwarcie mówią politycy PiS. I tak po ludzku trudno się dziwić: limuzyny, honory odbierane od generałów, łechtające ego saluty „panie ministrze!”. Wszystko to na wyrost, bo Misiewicz formalnie jest szefem gabinetu politycznego Macierewicza i rzecznikiem prasowym. W praktyce to drugi-trzeci pod względem ważności polityk w ministerstwie.

Dziś wiele wskazuje na to, że kwestią czasu pozostaje to, kiedy będzie można tak mówić w czasie przeszłym. Niezadowolenie z Misiewicza publicznie deklarował już prezes Jarosław Kaczyński, po czym rzecznik MON został zawieszony, ale później Macierewicz i tak go przywrócił. Jego odejście z ulgą przyjęłaby premier Beata Szydło. Jednak szef MON de facto nie uznaje jej zwierzchnictwa.

W PiS zatem po zdawkowym przyznaniu, że Misiewicz nie jest bez winy, wylewają się pochwały, że ma on zasługi, że jest oddany, że patriotyzmu mogliby się inni od niego uczyć.

Dziś, już przez rzeczywiste potknięcia, brak pokory, zachłyśnięcie się władzą, Misiewicz stracił powagę do tego stopnia, że spirala drwin i fałszywych informacji wokół niego będzie narastać. Stał się dyżurnym bohaterem memów. A co gorsza: pojawiają się kolejne fałszywe informacje, które są podchwytywane przez media ogólnopolskie. Z atmosferą śmieszności i dezinformacjami może walczyć i to czyni, ale przecież sam - zapewne mimowolnie - je prowokuje. Mimo to, gdy staje się obiektem fałszywego oskarżenia i drwin - choćby insynuujących osobistą relację ministra i jego rzecznika - należy go bronić. Bo na kłamstwa i oczernianie nie zasłużył.

A dowodów na bicie w Misiewicza bez powodu nie brakuje. Dopiero co pisał on na Facebooku: - „Proszę nie wierzyć w wierutne bzdury tworzone na mój temat. Jest to zwyczajna nagonka. Jak widać papier wszystko przyjmie”. Chodziło o plotkę, że jadąc limuzyną na sygnale w Elblągu przejechał na czerwonym świetle, rzekomo spiesząc się po burgera. Dowodów na to nie ma żadnych, ale wieść popłynęła w świat - wystarczyło krótkie, pozbawione sensacji nagranie, opublikowane na lokalnym serwisie internetowym. W tle tej publikacji był zresztą osobisty konflikt, którego nie warto tu roztrząsać.

Niewiele później po „aferze z Elbląga” na Facebooku na profilu podszywającym się pod Misiewicza znalazła się wiadomość wzywająca do degradacji gen. Waldemara Skrzypczaka (byłego dowódcy Wojsk Lądowych). We wpisie padało nawet obraźliwe stwierdzenie, że wojskowy jest „skażony genetycznie".

Tylko że to nie był profil Misiewicza, ale prowokacja ze strony pewnego prorosyjskiego serwisu internetowego. Mimo to informacja o rzekomym wpisie rzecznika MON zaczęła zyskiwać coraz większą popularność w internecie. Dotarła też do samego generała, który oburzył się na taki tekst. Oczywiście post był ordynarny, ale to nie Misiewicz był jego autorem. Na fałszywkę dał się złapać - nie tylko zresztą - serwis oko.press. Nieprawdziwa wiadomość zyskała więc na wadze i wiarygodności.

Wniosek stąd płynie taki: Bartłomiej Misiewicz - niewątpliwie pracowity i wierny swojemu mistrzowi - dziś już poprzez samą swoją obecnością na frontowym stanowisku w MON staje się bardzo łatwym celem. Do rzeczywistych problemów, których rządowi na spółkę dostarczają Macierewicz z Misiewiczem, dochodzą te wydumane. Dla własnego dobra uczeń powinien więc zejść z areny. Nawet jeśliby to miało się stać wbrew swojemu mistrzowi. Zaufanie ze strony politycznego wygi - Macierewicza - mu nie wystarczy, by wziąć byka za rogi.

Zobacz także
Komentarze (0)