"Uważałam, że to normalny system". Agnieszka Holland o PRL i swoim ojcu komuniście
Ojciec Agnieszki Holland był komunistycznym działaczem. Znana reżyserka opowiada o tym, jaki wpływ miały na nią poglądy Henryka Hollanda. - Uważałam, że władzy zdarzają się błędy i wypaczenia, ale generalnie jest to normalny system - mówi artystka o swoim wczesnym podejściu do PRL. Zdradza też, że prawie padła ofiarą gwałtu.
10.03.2019 | aktual.: 11.03.2019 07:53
Publikujemy fragmenty książki Krystyny Naszkowskiej "my, dzieci komunistów", która ukaże się 13 marca nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne:
Żydokomuna. To jest obraźliwe określenie?
Oczywiście, po to zostało wymyślone. Ono ma sens stygmatyzujący, piętnujący. Do tego to jest określenie niesprawiedliwe. Co prawda można mówić o nadreprezentacji Żydów wśród przedwojennych komunistów, ale pośród społeczności żydowskiej komunistów nie było wielu.
A skąd ta nadreprezentacja?
W przedwojennej Polsce działo się mnóstwo złych rzeczy, które powodowały, że młodzi Żydzi zwracali się ku komunizmowi. Wielu tę przedwojenną Polskę dziś idealizuje, ale przecież wtedy narastały postawy faszystowskie i antysemickie. I to nie tylko ze strony skrajnych organizacji, jak ONR, zresztą wówczas zdelegalizowanego w przeciwieństwie do dzisiaj, ale również ze strony władz państwowych.
Było więc zupełnie logiczne, że tacy ludzie jak mój ojciec wstępowali do komunistycznej partii, bo komunizm ze swoimi hasłami równości, równych szans dla wszystkich bez względu na wyznanie czy pochodzenie wydawał im się szansą na lepszą ludzkość. Była to taka świecka wersja Ewangelii: "nie będzie Greka ani Żyda"…
Co chcieli zbudować?
Ustrój sprawiedliwości społecznej. Wierzyli, że zrobią to lepiej niż w Związku Radzieckim, bo Polska jest państwem bardziej europejskim i cywilizowanym. Szli do partii z głębokim przekonaniem. Byli gotowi zapłacić za tę ideę wielką cenę, latami siedzieli przed wojną w więzieniach za swoje przekonania.
Mój ojciec (rocznik 1920) komunizował już przed wojną. Nie miał wówczas pojęcia, co to naprawdę znaczy i co się dzieje w Sowietach. Relacje w polskiej prasie uważał za antykomunistyczną propagandę. Nie wiedział tego również w czasie wojny; żeby zrozumieć stan ducha takich jak on, wystarczy przeczytać "Życie i los" Wasilija Grossmana. Nie wyobrażał sobie, w co się to przerodzi.
A w co się przerodziło?
PRL miał różne etapy. Okres stalinowski był okrutnie represyjny i totalitarny. Potem zrobiło się lżej. Ale nie ulega kwestii, że był to ustrój autorytarny. Do tego głęboko nieautentyczny, jeśli chodzi o Polskę, bo narzucony przez Związek Radziecki. System, gdzie nie istniała demokracja w żadnej właściwie formie.
Demokracja w PRL była czysto fasadowa, pozbawiona treści. To system bez swobód obywatelskich albo dopuszczający te swobody w bardzo ograniczonym zakresie. Były instytucje demokratyczne, takie jak sejm, rząd itd., ale one stanowiły tylko ozdobę, ponieważ cała polityka sprawcza działa się w Komitecie Centralnym PZPR, jedynej de facto liczącej się partii. Pozostałe, czyli Stronnictwo Demokratyczne i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, to były przybudówki.
Kiedy pani zobaczyła, że coś jest nie tak z tym ustrojem?
Wydaje mi się, że dopiero kiedy znalazłam się w Pradze, czyli tak naprawdę w 1967 roku.
A przedtem?
Pewnie uważałam, że władzy zdarzają się błędy i wypaczenia, ale generalnie jest to normalny system. Ja przecież nie miałam skali porównawczej, w ogóle nie znałam innego świata. Nigdy nie byłam na Zachodzie. W wieku około siedemnastu lat, w liceum zaczęłam czytać wydawnictwa "Kultury" paryskiej i one powoli otwierały mi oczy. Przy czym mnie nie interesowały jakieś ustrojowe, filozoficzno-politologiczne dywagacje, tylko przede wszystkim prawda o stalinizmie.
A czym był stalinizm, że to coś strasznego, wiedziałam właściwie już w wieku sześciu, siedmiu lat. Na pewno wiedziałam już po referacie Chruszczowa, czyli od 1956 roku. Bardzo dużo się o tym mówiło.
(…)
Ale w domu rozmawiano o polityce?
Mnóstwo. Dyskutowali o tym moi rodzice, a po ich rozwodzie także mama z ojczymem i ich przyjaciółmi. Drugi mąż mamy, dziennikarz i publicysta Stanisław Brodzki, też był żydowskim komunistą, nawet znacznie bardziej homo politicus niż mój ojciec. Brodzki do 1957 roku kierował działem kulturalnym „Trybuny Ludu”, a potem pracował w tygodniku „Świat” i w "Polskich Perspektywach".
Natomiast ojciec po pierwszym okresie powojennym, liczę w tym stalinizm, przeżył ogromne rozczarowanie i skupił się na innych sprawach, pozapolitycznych. Rzucił dziennikarstwo, zrobił doktorat z socjologii w PAN, wydał książkę o Ludwiku Krzywickim, zaczął jeździć po świecie. Interesował się bardzo kulturą, sztuką, miał mnóstwo znajomych w tych kręgach. Na przykład moje inicjacje kulturalne nastąpiły dzięki ojcu. Zabierał mnie do teatru, do kina, na koncerty.
Uciekał w inną sferę życia?
Nie sądzę, myślę, że miał po prostu bogatą osobowość, złożony intelekt. Wydaje mi się, że szeroko patrzył na życie, na jego różne aspekty. Nie dało się go zbyt prosto określić, wtłoczyć w sztywne ramy. Ojciec zaczął komunizować szalenie wcześnie, właściwie niemalże jako dziecko.
To mi opowiadała Helena Lemańska, która była z nim w organizacji syjonistycznej Haszomer Hacair. Mówiła mi, że Henio (Hersz) był ich przywódcą intelektualnym i duchowym, a miał ledwie dwanaście lat. I w pewnym momencie ich zdradził, tak to odebrali, bo przeszedł do komunistów.
Wstąpił najpierw do Rewolucyjnego Związku Niezamożnej Młodzieży Szkolnej, a w 1935 roku do Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, organizacji wtedy nielegalnej. I co gorsza, zabrał ze sobą grupkę kolegów z Haszomer Hacair. Igor Newerly opisał mojego ojca w jednej ze swych książek.
Napisał, jak ojciec przyszedł na zebranie redakcji "Małego Przeglądu", to było pismo po polsku dla żydowskiej młodzieży, które powstało z inicjatywy Korczaka i Newerlego, redagowane przez dzieci i młodzież. Zjawił się tam jako ośmio- czy dziewięciolatek z pistoletem i powiedział, że domaga się miejsca dla rewolucyjnej młodzieży. Zobaczyłam wtedy ojca jak gdyby z innej perspektywy.
Kiedykolwiek rozmawialiście o jego wyborach politycznych?
Nie, nigdy. Zginął, kiedy miałam trzynaście lat. Zresztą nasze stosunki były dość powierzchowne.
Kiedy wyprowadził się z domu?
Właściwie to mama go wyprowadziła. To było jakieś dwa lata przed jego śmiercią, czyli około 1959 roku. Wyprowadził się, a potem był rozwód. Ojciec nigdy mi nie opowiadał o swoich wojennych przeżyciach, nigdy nic nie mówił o swojej rodzinie, która zginęła w Holocauście. W ogóle nic, zero. Wszystko, co wiem, pochodzi z opowieści jego starszej siostry, która uciekła z getta, a potem jakoś dostała się na roboty i przeżyła. Tam poznała swojego przyszłego męża, pod koniec wojny urodziło im się dziecko.
Ojciec niejako wymógł na nich, by po wojnie wrócili do Polski, o co zresztą mieli do niego potem żal. Po 1968 roku wyemigrowali do Szwecji. Ojciec przed wojna zaczął studia medyczne na Uniwersytecie Warszawskim i we wrześniu w czasie obrony stolicy był felczerem w szpitalu polowym. Potem przedostał się do Lwowa, gdzie pracował w "Czerwonym Sztandarze". Po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej był w armii – najpierw w czerwonej, a później u Berlinga, jako oficer sanitarny, następnie jako instruktor w wydziale polityczno-wychowawczym II Dywizji Piechoty.
Po wojnie na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie studiował filozofię, odegrał niechlubną rolę, atakując profesorów za ich "nieprawomyślność". Podpisał, jako jeden z ośmiu studentów, list otwarty przeciwko prof. Władysławowi Tatarkiewiczowi, co spowodowało odsunięcie Tatarkiewicza od zajęć ze studentami. W okresie stalinowskim pisał napastliwe artykuły do gazet. O prof. Kazimierzu Twardowskim na przykład, że jego filozofia jest "skrajnie obskurancka i klechowska". Do 1947 roku był redaktorem naczelnym "Walki Młodych", czołowego pisma zwalczającego wszelkie odchylenia od linii partii.
Myślę, że był głęboko przekonany, że najważniejszym zadaniem po wojnie jest budowa ustroju, który nie dopuści do powtórki tego, co działo się w czasie wojny. To determinowało wszystko. Sądzę, że namiętnie wierzył w wyższe racje nowego systemu. Ale też miał w sobie wystarczająco dużo sprawności moralno-intelektualnej, by w momencie, kiedy najgorsze fakty stalinizmu wyszły na jaw, gdy okazało się, jak działał ten mechanizm, wyrwać się z niego.
Kiedy stało się oczywiste, że to, co się działo po wojnie z ideą komunizmu, to nie były tylko błędy i wypaczenia, ale że wydarzyły się złe, straszne, zbrodnicze rzeczy i że, być może, zło jest zawarte w samym systemie. Bardzo tę utratę kolejnego swego świata i wiary przeżył.
(…)
Wiedzieliście wtedy, co się u nas dzieje w Marcu i po Marcu ’68? O represjach wobec studentów, o nagonce antysemickiej?
Wiedziałam, że bito studentów i wsadzano do więzień. Byli wśród nich ludzie, których znałam. Zorganizowaliśmy demonstrację protestującą przeciwko temu, z której zresztą są zdjęcia. Na czele idę ja i mój mąż Laco Adamik, jeszcze paru znajomych, ale demonstracja była naprawdę spora. Zapisaliśmy w imieniu studentów czechosłowackich list do polskich władz i w tym pochodzie przeszliśmy pod polską ambasadę. Już wtedy wiedziałam, że ta władza może być brutalna.
Pamiętałam, co się działo po 1956 roku, jak tłumiono protest przeciwko zamykaniu "Po prostu" w 1957 roku. Wówczas też były zamieszki studenckie, demonstracje. Byłam wtedy z nianią na ulicy, milicja pałowała ludzi, puścili gaz. Myśmy stały i płakały. Nie miałam pojęcia, dlaczego płaczę. Widziałam, że ona płacze, ja też, ale nie rozumiałam przyczyny. Potem mi wyjaśniono, że z powodu gazu.
W tym obrazku, który wrył mi się w pamięć, zostało mi wspomnienie brutalności władzy. Potem w marcu dochodziły do mnie do Pragi strzępy informacji, co się dzieje w Polsce. Nie słuchałam chyba Wolnej Europy, szczerze mówiąc, nie miałam radia, więc to były rzeczywiście strzępy informacji, zapośredniczone. Ale gazety czeskie o tym wtedy pisały.
Mój kolega Andrzej Zajączkowski, który był na pierwszym roku dokumentu, przechodził wielokrotnie przez Tatry i też przynosił wiadomości. Ja byłam wtedy zaangażowana w procesy, które się toczyły w Czechosłowacji i – podobnie jak wielu Czechów – miałam wielkie nadzieje w stosunku do czeskich przywódców.
Że władze czechosłowackie nie postąpią tak ze studentami, jak postąpiły polskie?
Tak uważałam. A potem mnie aresztowano i znalazłam się w więzieniu. I zmieniłam zdanie o czechosłowackiej władzy. To był styczeń albo luty 1970 roku. Wcześniej jednak byłam w Polsce, rozmawiałam z różnymi ludźmi, opowiadali mi o kwestii emigracji żydowskiej, rozmawiałam też z kimś, kto siedział.
Kiedy sama wylądowałam w czeskim więzieniu i porównałam je z opowieściami o polskim, uznałam, że w Polsce jednak jest lepiej. W praskim więzieniu strażnicy byli okropni. Brutalni. Praskie więzienie kojarzyło mi się z hitlerowskim albo stalinowskim. Mnie akurat nie bili, ale innych tak.
Moją koleżankę z celi, młodziutką złodziejkę, zgwałcił ginekolog więzienny. Na mnie się też zresztą rzucił, tylko zaczęłam krzyczeć po polsku i się przestraszył. Po jakimś czasie mąż dostarczył mi paczkę z papierosami. Ale że sam nie palił, to do paczki nie włożył zapałek, nie przyszło mu do głowy.
Siedziałam w celi sama, najpierw mnie trzymali, by mnie zmiękczyć w tak zwanej dziurze. Miałam papierosy, ale nie mogłam ich zapalić. Prosiłam strażników, by mi przypalili, ale żaden z nich tego nie zrobił, tylko się patrzyli. To był ewidentnie sadyzm, bo ich nic nie kosztowało dać mi zapałki. A moi koledzy, którzy siedzieli na Rakowieckiej, opowiadali, że strażnicy byli w sumie życzliwi. Wtedy zaczęłam myśleć, że jednak Polacy są chyba lepsi.
A za co panią wsadzili?
Pomagałam tak zwanym taternikom drukować bibułę. Złapali ich na polskiej granicy z biuletynem. No i oni zaczęli sypać.
Książka "My, dzieci komunistów ukaże się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne. Premiera 13 marca:
Masz newsa, zdjęcie lub film? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl