USS ''Jeannette'' - ekspedycja, która zakończyła się katastrofą
Amerykański żaglowiec USS ''Jeannette'' w 1881 r. na dwa lata został uwięziony w lodach, a potem zatonął w pobliżu Arktyki. Marynarze przez sto dni maszerowali po lodzie w stronę Syberii. O tragedii statku opowiada amerykański historyk Hampton Sides w rozmowie z magazynem Historia Do Rzeczy.
03.09.2016 13:08
Amerykański żaglowiec USS ''Jeannette'' w 1881 r. na dwa lata został uwięziony w lodach, a potem zatonął w pobliżu Arktyki. Marynarze przez sto dni maszerowali po lodzie w stronę Syberii. O tragedii statku opowiada amerykański historyk Hampton Sides w rozmowie z magazynem Historia Do Rzeczy.
Jak się przygotował do tak trudnej ekspedycji?
Biegun północny był wtedy białą plamą na mapie świata. Nikt nie dotarł dalej niż do 82. stopnia szerokości geograficznej. Naukowcy zastanawiali się nawet, czy w atmosferze nad biegunem nie brakuje tlenu. Sporą popularnością cieszyła się też teoria, że na biegunie są wielkie wiry prowadzące do wnętrza Ziemi. Przebiegu tej wyprawy nie można było więc przewidzieć, dlatego przygotowania przypominały zgaduj-zgadulę.
Czy dlatego na statku były np. bogaty księgozbiór, zestaw gier i… organy?
A mnie wybory De Longa zupełnie nie dziwią. Nam jest dziś bardzo trudno wyobrazić sobie, przez co musieli przejść polarnicy z USS ''Jeannette''. Czuli się wtedy pewnie trochę jak dzisiejsi astronauci, którzy wyruszają w przestrzeń kosmiczną. De Long starał się dobrze przygotować do ekspedycji i przeczytał wszystkie możliwe książki na temat Arktyki. Rozmawiał zarówno ze znanymi polarnikami, jak i z wielorybnikami, którzy oprócz Inuitów jako jedyni zapuszczali się na daleką Północ. To od nich słyszał plotki o lądach rozciągających się w pobliżu bieguna i o cieplejszych żeglownych wodach, na które tam można trafić. Takie pogłoski potwierdzała też część badaczy, według których istnienie Otwartego Morza Polarnego było efektem skupienia promieni słonecznych na biegunach. Mnożyły się też teorie o zapomnianych cywilizacjach zamieszkujących tamte tereny. Jednym z celów ekspedycji było sprawdzenie tych wszystkich teorii.
Mężczyźni w futrach wyruszający na polarne wyprawy byli wtedy w USA bohaterami narodowymi. Jednak nie brakowało chyba sceptyków?
Wielu podróżników tłumaczyło De Longowi, że jego wyprawa jest szaleństwem. Że ''Jeannette'' zostanie uwięziona w lodzie i na tym skończy się cała ekspedycja, bo żaden statek nie wytrzyma takiego ciśnienia.
USS "Jeannette" uwięziony w lodzie fot. Wikimedia Commons
De Long wierzył jednak w możliwości ówczesnej techniki. Jak przygotował statek?
Gruntownie go wyremontowano i przebudowano. Kadłub pokryto drewnem z amerykańskiego wiązu, a od wewnątrz wzmocniono kratownicą z belek i żelaza. Na pokładzie zamontowano aparaturę do odsalania wody i ocieplono kajuty. Żaglowiec został zaopatrzony w zapasowy silnik parowy, który miał się przydać zarówno do ogrzewania, jak i przeciągania statku przez krę.
Kto za to wszystko płacił?
Wyprawę sfinansował James Gordon Bennett, właściciel dziennika ''The New York Herald'' i jeden z najbogatszych nowojorczyków.
Państwa nie było stać na taką ekspedycję?
Amerykańska marynarka była wtedy uboga, dlatego brakowało nawet statku, który mógłby zmierzyć się z lodami Arktyki. De Long kupił brytyjski parowiec ''Pandorę'', który wcześniej dwukrotnie pływał na Grenlandię, i przebudował go za pieniądze Bennetta.
A jaki był w tym interes magnata prasowego?
Bennett sam był żeglarzem i nawet się zastanawiał, czy nie popłynąć razem z De Longiem, ale chodziło mu o dobry materiał i zwiększenie sprzedaży ''New York Heralda''. Dzięki jego gazecie podróż USS ''Jeannette'' śledził cały kraj. Dzisiaj taka sytuacja nie mogłaby się chyba powtórzyć. Trudno sobie przecież wyobrazić, że np. Rupert Murdoch finansuje dla NASA ekspedycję na Marsa.
George De Long, kapitan USS ''Jeannette'' fot. Wikimedia Commons
Bennett nie żałował pieniędzy. Co jeszcze mógł wziąć na pokład De Long?
Technologiczne nowinki, z których amerykański przemysł był wtedy szczególnie dumny. De Long zamówił np. u Thomasa Edisona lampy łukowe i prądnicę, bo wiedział, że ludziom najbardziej doskwiera w Arktyce brak światła. Zaopatrzył się też w telegraf i w miedziany drut, a od Alexandra G. Bella kupił dwa telefony. Miał nadzieję, że jeśli załoga z jakiegoś powodu się rozpierzchnie, w krainie lodu drut zapewni łączność. De Long zastanawiał się nawet nad zabraniem balonów na ogrzewane powietrze, które miały służyć do obserwacji horyzontu.
Czy w polarnych warunkach ten sprzęt mógł w ogóle zadziałać?
Większość tych gadżetów oczywiście się popsuła. Najbardziej niezawodne okazały się przyrządy naukowe, służące do pomiaru grubości lodu, prędkości wiatru i temperatury wody. Członkom załogi, którzy przeżyli, udało się uratować dzienniki okrętowe z opisami pogody. Interesują się nimi naukowcy, którzy badają dziś zmiany klimatyczne.
XVI-wieczni żeglarze wozili na wyprawy suchary, solone mięso i marynowane jajka. Czym karmił załogę De Long?
Zamówił kilkadziesiąt kilogramów pemikanu, czyli mieszanki suszonego, pociętego na paski mięsa z tłuszczem, którego przygotowywania polarnicy nauczyli się od Indian. Tak zakonserwowane mięso świetnie się przechowuje i jest zdrowe, choć nie smakuje najlepiej. Kupił też sporo jedzenia w puszkach, choć obawiał się, że zawarty w nich ołów może być trujący. W menu na ''Jeannette'' znalazły się ozory wołowe i nogi wieprzowe.
Jak De Long zamierzał walczyć ze szkorbutem?
Na początku myślał o zabraniu kumysu, ale zaopatrzył się po prostu w kilkanaście beczek skondensowanego soku cytrynowego.
''Jeannette'' utknęła w lodzie, a załoga miała na dryfującym statku spędzić prawie dwa lata. Wystarczyło im jedzenia?
Do momentu zatonięcia ''Jeannette'' polarnicy nigdy nie głodowali. Prawie codziennie polowali, dlatego mogli oszczędzać zapasy i żywić się świeżym mięsem fok. Nie musieli się też obawiać, że zamarzną – mieli węgiel. Te dwa lata dryfowania dało się więc jakoś wytrzymać. Nie było mowy o cierpieniach, jeśli już były jakieś niedogodności, to załoga była po prostu znudzona i z utęsknieniem czekała na jakąś zmianę. Latem 1881 r., pod naporem lodu, ''Jeannette'' w końcu utonęła. W tym właśnie momencie skończyła się ekspedycja i zaczęła opowieść o przetrwaniu. Jedna z najciekawszych w historii.
Załoga ''Jeannette'' musiała za pomocą specjalnej uprzęży ciągnąć po lodzie trzy szalupy. Szukała otwartego morza, żeby dotrzeć do Syberii. De Long sprawdził się wtedy jako kapitan?
W ciągu tych 92 dni na lodzie De Long okazał się znakomitym przywódcą. Udało mu się uniknąć największych plag polarnych podróży: buntu załogi, szkorbutu i kanibalizmu, mimo że poza dziennikami okrętowymi udało się uratować z tonącego statku tylko trochę jedzenia, broni i leków. De Long był człowiekiem nieugiętym, odważnym i pomysłowym, a przy tym skromnym, co zdarzało się wśród polarników niezwykle rzadko.
Osiągnął jednak niewiele.
Przebył na dryfującym statku tysiąc mil, wśród nieznanych nikomu lodowych pól, i odkrył trzy wyspy. Zrobił też wszystko, co w jego mocy, żeby załoga trzymała się razem i bezpiecznie wróciła do domu. Przy okazji obalił wiele obowiązujących wówczas teorii.
Czy De Long miał w ogóle szansę zdobyć biegun północny?
Był bardzo blisko. Zabrakło 600 mil. Po dwóch latach na ''Jeannette'' De Long oczywiście nie wierzył już w istnienie Otwartego Morza Polarnego, ale miał nadzieję, że dryfując albo w ostateczności poruszając się psim zaprzęgiem po lodzie, dotrze do bieguna północnego.
Po zatonięciu ''Jeannette'' żeglarze ratowali już chyba tylko skórę...
Najgorszy był sztorm, który zaskoczył żeglarzy, gdy kierując się w stronę Syberii, znaleźli się wreszcie na otwartych wodach. Stracili ze sobą kontakt, właściwie dopiero w tym momencie ekspedycja się na dobre rozpadła. Dopłynęli szalupami do wybrzeży Syberii osobno. De Longowi przestało sprzyjać szczęście. Gdyby choć o tydzień wcześniej udało mu się dotrzeć na Syberię, uratowaliby go przebywający tam wówczas tubylcy. O życiu i śmierci zaczęły decydować drobne zdarzenia. Polarnicy nie mogli uciec przed fatum.
Rozbitkowie z USS "Jeannette" przemierzają syberyjskie pustkowie w poszukiwaniu pomocy, ilustracja z 1884 r. fot. Wikimedia Commons
Jakie mieli szanse na przeżycie w północnej Syberii zimą?
Niewielkie, o czym wiedzą tubylcy, którzy na czas zimy wycofują się w głąb lądu. Jest w tym zresztą okrutna ironia, że rozbitkowie z całych sił próbowali dotrzeć do miejsca, w którym spodziewali się ocalenia, a które było dla ludzi tak nieprzyjazne. W środkowej części wybrzeża Syberii, w okolicy ujścia rzeki Leny, wieją morderczo lodowate wiatry, a temperatura należy do najniższych na Ziemi. Trzynastu osobom udało się jednak przeżyć i sądzę, że nie tylko dlatego, iż akurat oni mieli szczęście. Według mnie potrafili w tych warunkach podejmować mądre decyzje.
Czy w czasie wyprawy zdarzyły się przypadki kanibalizmu?
Nie, choć były pewnie momenty, kiedy niektórzy mogli się nad tym zastanawiać. Ludzie zrobią przecież wszystko, żeby przeżyć. Czasem są to rzeczy straszne, ale potrafią się też zdobyć na heroizm. Na mnie największe wrażenie zrobiła historia Johna Danenhowera, nawigatora, który cierpiał na zapalenie tęczówek i kilkakrotnie, bez znieczulenia, przechodził na statku operacje oczu. Przez większość wyprawy musiał unikać światła, ale znosił to niezwykle mężnie. Czyż nie jest to symboliczne podsumowanie wyprawy? Jej nawigator był właściwie ślepy.
Czy widział pan film Petera Weira ''Niepokonani'' o grupie więźniów, którzy uciekają z łagru?
Tak, to równie niesamowita historia.
Bohaterowie tego filmu zaryzykowali, żeby odzyskać wolność i godność. Po co De Long narażał życie załogi?
Myślę, że obie te opowieści pokazują, jak niewiarygodnie silni potrafią być ludzie. Można oczywiście myśleć, że wyruszając w taką podróż, Amerykanie byli naiwni. Jednak trudno jest oceniać ich decyzje z dzisiejszej perspektywy, kiedy już wiemy, że na Północy nie ma ciepłego morza. Inna sprawa, że może już wkrótce, z powodu zmian klimatu, takie się tam pojawi. W naszym DNA jest po prostu głęboko zakodowana potrzeba dotarcia do nieznanych lądów, dotknięcia tego, czego jeszcze nikt inny nie dotknął. A w XIX w. zostało tylko kilka takich miejsc. Dzisiaj naprawdę trudno sobie wyobrazić, jak bardzo ludzie tamtej epoki chcieli się dowiedzieć, co jest na biegunie.
Dlaczego De Long został przez Amerykanów zapomniany?
Pamięć o wyprawie De Longa nie wytrzymała konkurencji z późniejszymi ekspedycjami polarnymi, które trwały aż do lat 20. XX w. Zdjęcia zrobione przez załogę ''Jeannette'' poszły na dno razem ze statkiem. Odświeżenia tej historii nie ułatwiało to, że przez niemal całe ubiegłe stulecie dostęp do terenów leżących po drugiej stronie żelaznej kurtyny był niemożliwy. Jestem Amerykaninem, ale ja też dowiedziałem się o wyprawie De Longa dopiero kilka lat temu.
Jak do tego doszło?
Na zlecenie magazynu ''National Geographic'' pisałem artykuł o Fridtjofie Nansenie, norweskim polarniku, którego statek ''Fram'' jest wystawiony w muzeum w Oslo. Okazało się, że Nansen zorganizował wyprawę śladami De Longa i postanowił dać się uwięzić w lodzie. Nansen zbliżył się do bieguna, opuścił statek i próbował dotrzeć do celu na saniach. Prawie mu się udało, przeżył, ale wpadł w równie dramatyczne tarapaty jak De Long. Mężczyźni nie potrafią uczyć się na błędach poprzedników.
W 2012 r. był pan w pobliżu wzgórza, które Jakuci nazywają Górą Ameryki. Pochowano tam 12 oficerów i marynarzy ''Jeannette''. Czy ktoś jeszcze interesuje się dziś tą wyprawą?
Mam nadzieję, że już w sierpniu grupa amerykańskich i rosyjskich naukowców wyruszy w okolice miejsca, gdzie zatonęła ''Jeannette'', żeby sfotografować i zbadać wrak.
Rozmawiała Anna Gwozdowska, Historia Do Rzeczy
Hampton Sides jest amerykańskim historykiem. W Polsce ukazało się kilka jego książek, m.in. ''W królestwie lodu'', która opowiada o tragedii USS ''Jeannette''.
###Polecamy: Polskie imperium kolonialne