ŚwiatUSA: szkoła życia polskich studentek

USA: szkoła życia polskich studentek


Niepochlebne informacje dotyczące wakacyjnej pracy studentów z różnych krajów w amerykańskich ośrodkach wypoczynkowych, tzw. camps i resorts, zamieszczane latem na łamach prasy, spowodowały, że zainteresowałem się sprawą. Mam nadzieję, że rozmowa z dwoma studentkami piątego roku Zarządzania na Uniwersytecie Gdańskim rozwieje wszelkie wątpliwości, pisze dziennikarz Kuriera Plus.

20.11.2001 | aktual.: 22.06.2002 14:29

Anna i Agata spotkały się w Nowym Jorku na kilka dni przed odlotem do Polski. Anna Maziec pracowała w "Girls Scout Camp" w Lexington blisko Port Huron, w stanie Michigan. Agata Machalska w "The Homestead Resort" w Glen Arbor w stanie Michigan.

_ Praca na obozie lub w amerykańskim ośrodku wypoczynkowym daje przede wszystkim możliwość wyjazdu do USA. Skąd dowiedziałyście się, jak można to załatwić?_
Anna: Camp America to organizacja, która zatrudnia studentów z całego świata. Dowiedziałam się o niej z ogłoszeń rozwieszonych w mojej uczelni. Trzeba odbyć rozmowę kwalifikacyjną z przedstawicielem "Camp America", który zadaje pytania dotyczące doświadczeń w pracy z dziećmi i sprawdza poziom angielskiego (musi być komunikatywny). Potrzebne są także referencje; minimum od dwóch osób spoza rodziny, które potwierdzą moją pracowitość i odpowiedzialność. Potem wszystkie potrzebne dokumenty zostają wysłane do Camp America i pozostaje tylko czekać na odpowiedź.
Agata: Do tego co powiedziała Ania dodam tylko, że potrzebne jest jeszcze zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że stan zdrowia pozwala na podjęcie takiej pracy. I jeszcze jedno: trzeba zapłacić 450 dolarów (ubezpieczenie zdrowotne i opłaty lotniskowe). Koszt przelotu w obie strony pokrywa pracodawca.

_ Czy taki wyjazd był "wyjazdem w ciemno"? Czy znałyście wcześniej warunki mieszkaniowe i płacowe?_
Anna: O wszystkim dowiedziałyśmy się wcześniej, ale co do zakwaterowania były to informacje bardzo skąpe. Za dziewięć tygodni pracy wiedziałam, że zarobię 550 dolarów. Nie wiedziałam natomiast, że będę mieszkała w namiocie bez światła i spała na wojskowej pryczy.
Agata: Jadąc do "resortu" wiedziałam, że za 12 tygodni pracy otrzymam 1100 dolarów. Jeden tydzień obejmował 40 godzin pracy. Za każdą nadgodzinę otrzymywałam 1,5 stawki, ale nie miałam ich więcej niż dwie w tygodniu. Mieszkałam w małym, letniskowym domku z trzema dziewczynami.

_ Jakie prace wykonują studenci w tych ośrodkach?_
Anna: Można być camp counsellor - wtedy pracuje się z dziećmi lub camp power - czyli kuchnia lub sprzątanie. Camp counsellor ma tylko dwie godziny wolnego czasu dziennie, ale tak naprawdę to musi być z dziećmi 24 godziny na dobę. Camp power po skończonej pracy ma czas wolny.
Agata: W ośrodkach wypoczynkowych zwanych resorts pracuje się w restauracjach jako: kucharze, kelnerzy, pomywacze i barmani; w pralni pierze się i składa bieliznę pościelową i ręczniki. Sprzątanie domów, drobne prace naprawcze i strzyżenie trawy to także zajęcia dla studentów tam zatrudnionych.

_ Podobno płacono wam za osiem godzin dziennie, a tak naprawdę musiałyście opiekować się swoimi podopiecznymi całe 24 godziny. Czy możecie coś więcej powiedzieć na ten temat?_
Anna: To nie tak, że osiem godzin dziennie. W kontrakcie było powiedziane, że mam jeden dzień w tygodniu wolny i tak było. W przypadku consellors czyli wychowawców musimy być z dziećmi 24 godziny na dobę. Jesteśmy cały czas odpowiedzialne za nie, nawet w nocy. W kontrakcie na camp power to rzeczywiście jest 40 godzin na tydzień i za każdą nadgodzinę dostaje się dodatkowe pieniądze.
Agata: Pracę zaczynałam o godz. 8:30. Na powitanie, każdego dnia dostawałam plan z numerami domów, które musiałam posprzątać. Miałam do dyspozycji wózek golfowy, do którego pakowało się worki z pościelą i ręcznikami, środki czyszczące i worki na śmieci. Praca była stresująca, wyczerpująca i poniżająca. Zdarzało się, że w drzwiach stali nowi goście i nas poganiali. W moim ośrodku każdego dnia musiałam pokonać wiele schodów z ciężkimi workami wypełnionymi bielizną. Przysługiwała nam półgodzinna przerwa na lunch. Po powrocie do miejsca zamieszkania długo dochodziłyśmy do siebie. Rezygnacja i depresja dopadały mnie niemal codziennie. Gdybym pracowała dłużej niż osiem godzin dziennie tak jak np. Ania, to pewnie bym wcześniej stamtąd wyjechała.

_ Jak wyglądała współpraca z waszymi przełożonymi?_
Anna: Moja camp-director nie przejmowała się naszym losem (z Camp America przyjechało sześć dziewczyn: trzy Polki, jedna Szwedka i dwie z RPA). Odebrała nas z lotniska i właściwie na tym kończyła się jej pomoc. O naszych problemach i o tym, że podobnie jak nasze dzieci cierpiałyśmy na homesick mogłyśmy porozmawiać jedynie z naszą obozową kucharką, którą traktowałyśmy jak drugą mamę.
Agata: Przełożeni byli bezwzględni i nieczuli na nasze prośby o tymczasowe przeniesienie do pralni, gdzie praca była trochę lżejsza. Na pomoc z ich strony w wypełnieniu naszego wolnego czasu też nie mogliśmy liczyć.

_ Agata nie musiała nikogo wychowywać, natomiast ty Aniu wprost przeciwnie. Z jakich rodzin pochodziły twoje podopieczne? Czy miałaś z nimi dużo kłopotów?_
Anna: Dzieci były kochane; bardzo nas lubiły. Kłopotów wychowawczych raczej nie było. Zdarzały się cięższe chwile, gdy dziewczynki tęskniły za domem. Często budziły nas w nocy, żeby je przytulić, coś miłego opowiedzieć. Bały się pająków, szopów i odgłosów w lesie; wtedy szukały naszego pocieszenia. Spały w czteroosobowych namiotach. Większość dzieci pochodziła z rozbitych domów. Były ciekawe jak jest w innych krajach - Polsce, Szwecji, RPA.

_ Czy z tej pracy wyniosłyście jakieś korzyści? Nie pytam tutaj o korzyści materialne, bo o nich już była mowa, a raczej o duchowe. Czy nawiązałyście nowe znajomości, które przerodzą się w przyjaźń? Czy doświadczenie zdobyte podczas tych wakacji może się przydać w waszym przyszłym życiu?_ Anna: To była prawdziwa szkoła życia, kolejne doświadczenie. Zdecydowanie skorzystał na tym mój język angielski. Praca z amerykańskimi dziećmi zmusza do szlifowania zwrotów, nowych słówek. Poznałam tam kilku cudownych ludzi. Razem z dziewczynami, z którymi pracowałam podtrzymywałyśmy się na duchu. Gdyby nie ta nasza wzajemna pomoc i zrozumienie byłoby ciężko i chyba bym stamtąd uciekła już na samym początku. Spędzałyśmy razem każdą wolną chwilę i myślę, że nasza znajomość na pobycie w "Girls Scout Camp" w Lexington się nie zakończy. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i tak było w moim przypadku.
Agata: W sumie nie było źle. Poznałam wielu wspaniałych ludzi, w których miałam duchowe wsparcie i dzięki nim wytrzymałam. Na pewno będę utrzymywała z nimi kontakt; takie ciężkie przeżycia zbliżają.

rozmawiał: Henryk Jędrzejewski

usawakacjepraca
Komentarze (0)