Ukraińska tarcza robotów. Rewolucja staje się faktem
Horrendalne koszty prowadzenia wojny zmusiły Kijów i Moskwę do poszukiwania tańszych odpowiedników drogich systemów uzbrojenia. Coś, co początkowo wyglądało jak proteza, obecnie zmienia oblicze współczesnej wojny. Nad Donbasem i Dnieprem powstanie niskobudżetowa tarcza przeciwlotnicza oparta na chmurze myśliwskich robotów.
Ukraińskie miasta są celem ataków dronów Shahed-136 i Geran-2. Według różnych szacunków - w zależności od pochodzenia elektroniki - kosztują od 20 do 100 tysięcy dolarów za sztukę. Dzięki tej stosunkowo niskiej cenie Rosjanie systematycznie zwiększają ich produkcję. W całym 2024 roku Rosjanie wyprodukowali ok. 10 tys. dronów Geran‑2, a tylko w ciągu pierwszych 7 miesięcy 2025 roku było to już 18 tys. Pozwala atakować im dziesiątkami tych latających bomb.
To z definicji broń terrorystyczna, przeznaczona do uderzania w cele powierzchniowe, jak miasta. Lecą powoli, głośno, najczęściej zgrupowane w rojach, nie po to, by przełamać zintegrowaną obronę powietrzną, lecz by zasypać ją nadmiarem celów i spowodować, by choć kilka z nich trafiło w cel.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rosjanie ewakuowali czołg i załogę. Ukraińcy ukryli się w zaroślach
W efekcie Ukraińcy muszą zużyć więcej środków przeciwlotniczych, które z kolei są znacznie droższe niż latające bomby. Pojedynczy pocisk do amerykańskiego systemu NASAMS to wydatek rzędu 1–1,2 mln dolarów. IRIS-T SLM, produkowany w Niemczech, jest nieco tańszy i kosztuje około 350–420 tys. euro, czyli ok. 400 tys. dolarów.
W realnych warunkach bojowych oba systemy wykazują bardzo wysoką skuteczność - IRIS-T zbliża się do 99 proc., NASAMS do 94 proc. Ale to wszystko kosztuje. Każde zestrzelenie wrogiego drona może oznaczać koszt wyższy o rząd wielkości niż cena zniszczonego celu.
Ukraińscy wojskowi nie ukrywają, że w wielu przypadkach odpala się więcej niż jeden pocisk na cel, by zminimalizować ryzyko przeniknięcia przez system obrony przeciwlotniczej. W praktyce oznacza to, że jedno zestrzelenie może kosztować nawet 2–3 mln dolarów. W długiej perspektywie taki model obrony jest nie do utrzymania, zwłaszcza przy zmasowanych atakach dronów i pocisków manewrujących.
W poszukiwaniu oszczędności
Dlatego Ukraińcy poszukują tanich rozwiązań, które pozwolą skutecznie zestrzeliwać bomby latające. Dotychczas do niszczenia nisko lecących i powolnych bezzałogowców używali mobilnych grup przeciwlotniczych, uzbrojonych w wielkokalibrowe karabiny maszynowe montowane na półciężarówkach. Wykorzystywali również śmigłowce, a nawet należące do aeroklubów samoloty szkolne Jak-52. Tego typu rozwiązanie jest na tyle skuteczne, że ukraińskie Siły Powietrzne planują uzbrojenie kolejnych Jaków-52 i śmigłowców transportowych.
Ponadto Kijów zaczął szukać bardziej konwencjonalnych rozwiązań i zaczął inwestować w rozwój tanich dronów przechwytujących. Mają działać jak powietrzne "myśliwce kamikadze", które fizycznie uderzają w nadlatujące drony Rosjan lub zestrzeliwują je przy użyciu prostych systemów uzbrojenia.
Według planów Kijowa produkcja ma sięgnąć nawet tysiąca sztuk dziennie. Koszt jednostkowy takiego drona może wynosić zaledwie kilkadziesiąt tysięcy dolarów, najczęściej mówi się o 20–50 tys. dolarów, co w porównaniu z kwotami, które trzeba wydać na pociski rakietowe, jest finansową rewolucją. Nawet jeśli do przechwycenia jednego wrogiego drona będzie potrzeba użyć dwóch własnych, bilans wciąż będzie nieporównywalnie korzystniejszy.
Oznacza to, że obrona powietrzna oparta na masowo produkowanych dronach jest w stanie wielokrotnie obniżyć koszt neutralizacji zagrożenia. W wojnie na wyniszczenie, w której logistyka i gospodarka decydują o przetrwaniu, może to być czynnik przełomowy.
Chmura myśliwskich robotów
Największe nadzieje Kijów wiąże się ze Stingiem zaprojektowanym przez grupę Wild Hornets. Wygląda jak wydłużony FPV z długim dziobem. Lata z prędkością ponad 160 km/h i osiąga pułap około 3 km. Pilotowany jest z użyciem gogli VR, ale operator jest wspomagany przez sztuczną inteligencję, która ma pomóc w rozpoznaniu celów i naprowadzaniu na nie.
Pierwsze przechwycenia zostały już udokumentowane, a wojskowi chwalą prototypy za skuteczność i niski koszt w porównaniu z rakietami systemów NASAMS. W dodatku w czerwcu 2025 r. firma przebadała wersję zdolną do osiągnięcia pułapu 11 km, a to już na tyle wysoko, by przechwytywać nawet rozpoznawcze bezzałogowce.
Obok Stinga pojawił się też Besomar, który ma zasięg 50-60 km i potrafi wznieść się na wysokość 4 km, patrolując przestrzeń przez 2,5 godziny z prędkością 160-170 km/h. Na razie drony testowane są przez żołnierzy 11. Brygady Gwardii Narodowej Ukrainy, która pochwaliła się zestrzeleniem rosyjskiego Lanceta.
Ponadto Brave1, państwowo-prywatny klaster innowacji, testuje już odrzutowego drona Bullet, który ma przechwytywać cele z prędkością ponad 200 km/h, a Justifier Drones rozwija koncepcję "mothership", dużego drona-nosiciela wypuszczającego w powietrzu lekkie interceptory. To już nie improwizacja partyzancka z pierwszych miesięcy wojny, lecz początek systemowej architektury kontrdronowej.
Według ukraińskiego resortu obrony pierwsze kontrakty na masową produkcję zostały już podpisane, a do końca roku produkcja ma ruszyć w tempie, które, jak twierdzą wojskowi, pozwoli wytwarzać nawet tysiąc dronów przechwytujących dziennie. Jeśli ten plan wypali, nad Donbasem i nad Dnieprem powstanie coś w rodzaju nowej, niskobudżetowej tarczy przeciwlotniczej opartej nie na wyrzutniach, lecz na chmurze myśliwskich robotów.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski