Uczmy się od Szwejka
"W 1991 roku, podczas spotkania w Pradze, ówczesny minister spraw zagranicznych prof. Skubiszewski powiedział mi, że stosunki polsko-czechosłowackie są wręcz modelowe, ale chłodne. I to doskonale oddaje charakter – jak mi się wydaje, również obecny – naszych kontaktów. Nie możemy jakoś przełamać tej wieloletniej niechęci i to dwustronnej" - powiedział Leszek Mazan, dziennikarz, znawca Czech i Pragi o stosunkach czesko-polskich.
24.12.2005 | aktual.: 24.12.2005 10:12
Polak i Czech dwa bratanki. Podoba się Panu to hasło?
– W 1991 roku, podczas spotkania w Pradze, ówczesny minister spraw zagranicznych prof. Skubiszewski powiedział mi, że stosunki polsko-czechosłowackie są wręcz modelowe, ale chłodne. I to doskonale oddaje charakter – jak mi się wydaje, również obecny – naszych kontaktów. Nie możemy jakoś przełamać tej wieloletniej niechęci i to dwustronnej. Nadal – rozumiejąc język – nie rozumiemy siebie. Usiłujemy naszych sąsiadów poklepywać po ramieniu, czego nie cierpią. Pomniejszamy – z prymitywnej niewiedzy – ich rolę w historii. Dla nas to często "knedle" czy "pepiki". My dla nich – "polaczki" czy "mocipanowie". Śmieszy ich nasz język, to "ś", "ć" czy "dż", drażni niczym nieuzasadnione, prymitywnie demonstrowane poczucie wyższości. To w dużej mierze efekt świadomej, wieloletniej polityki obu państw, budowy "wioski potiomkinowskiej", pustych deklaracji braterstwa. W 1992 roku z inicjatywy naszej ambasady w Pradze próbowano wskrzesić Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Czeskiej. Jego szefem miał zostać znany polonofil profesor
Jaroslav Valenta. Powiedział, że zgodzi się, pod warunkiem że z nazwy zniknie słowo "przyjaźń", bo on nie będzie uczestniczył w budowaniu nowych mitów bez pokrycia. Dlatego podoba mi się działanie wrocławskiej Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej, praktyczna realizacja zasady: przyjaźń to wielkie słowo, na które trzeba zasłużyć. Musimy się najpierw poznać, potem zacząć szanować, potem trochę polubić, a dopiero potem będzie można mówić o uczuciach głębszych i bardziej gorących.
Nosimy się wysoko, ale równocześnie tak chętnie jeździmy do Czech, szczególnie do Pragi.
– Praga to dziewiąty cud świata, bo ósmym jest Kraków. Nie będę tu używał słów banalnych: piękna, wspaniała, zaczarowana. Bo po co. Praga może rzucić na kolana, a jeżeli chcecie ją zwiedzać, najlepiej zacząć od rejsu Wełtawą. 3-4 godziny. Człowiek siedzi, pije piwo i jest mu dobrze. Na Hradczany, most Karola czy plac Wacława trzeba iść wieczorem. Hradczany są otwarte do 23. Wtedy można stać samotnie na Złotej Uliczce z dziewczyną, trzymać ją za rękę i mówić, że jest inna niż wszystkie. I ona w to uwierzy.
Albo siedzieć u Kalicha i Fleka, popijać dobre piwo. Bo ten produkt im się naprawdę udał.
– "U Fleku" i "U Kalicha" nie spotka pan Czecha. Te lokale są przykładem wykorzystywania legendy do celów komercyjnych. Piwo jest tam bardzo drogie, prażanie programowo omijają te lokale. Ja jednak polecam tam się wybrać przynajmniej raz. By popatrzeć na Szwejka, westchnąć i zastanowić się: dlaczego my tych sąsiadów tak mało rozumiemy. Co dziwne, w całej Pradze – z wyjątkiem "Kalicha" – nie znajdziecie żadnych gadżetów szwejkowych. Dlaczego? Oto jest pytanie, które także czeka na swojego Kolumba.
Właśnie, Szwejk! To postać, która obok piwa chyba najbardziej kojarzy się z Czechami.
– To trochę na zasadzie typowo polskiego entuzjazmu, z jakim witamy każde – rzeczywiste czy wyimaginowane – źdźbło w oku sąsiada. Tymczasem Szwejk to sposób na życie. Cudowna egzemplifikacja słuszności filozofii niebieskich oczu kretyna, chroniącej od zawirowań historii (w wypadku Dobrego Wojaka od śmierci za Najjaśniejszego Pana i Jego Rodzinę), od gniewu aparatu ścigania, bezduszności urzędniczej, złych humorów szefa czy żony. Bliższe rozwinięcie tej kwestii zaprezentowałem w książce **Wy mnie jeszcze nie znacie, czyli prawie wszystko o Szwejku" i miło mi będzie z Czytelnikami "Słowa Polskiego Gazety Wrocławskiej" na ten temat kiedyś podyskutować.
Aksamitna rewolucja, która dała im wyzwolenie spod panowania sowieckiego, też była przeprowadzona po czesku. Minimum zaangażowania, maksimum efektów.
– Kiedy w okresie aksamitnej rewolucji pracowałem tam jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej, naród nosił hasła: "Polacy robili swoją rewolucję 10 lat, Węgrzy 10 miesięcy, Enerdowcy 10 tygodni, a my 10 dni". W 1987 roku Jiri Pelikan, legenda praskiej wiosny, a wówczas poseł do Parlamentu Europejskiego z ramienia włoskich socjalistów, zaniepokojony brakiem żywszej reakcji na wydarzenia na Kremlu czy w Warszawie, wystosował list do narodu czeskiego: "W 1938 roku Monachium zabrało nam Sudety. W 1939 roku Hitler wjechał na Hradczany i rozpadła się Czechosłowacja. W 1948 roku komuniści doszli do władzy. W 1968 roku czołgi Układu Warszawskiego wjechały na plac Wacława. A my nic! Bracia, nie mamy ani jednej ruiny, na której moglibyśmy postawić sobie pomnik". Święte to słowa, ale może lepiej, że takich ruin nie mają? Może to dobrze, że ostatnim Czechem z pomnika, który walczył z bronią w ręku jest husyta Jan Żiżka? A aksamitna rewolucja? Oni masowo wyszli na ulice dopiero wtedy, kiedy komunistyczny jeszcze
premier Ladislav Adamec zapowiedział, że manifestacje nie będą rozpędzane. Miałem sąsiada, nazwijmy go Havranek. Starego, dobrego komunistę. O 15.30 wracał jak dawniej z pracy i jadł obiad. Później tak walił drzwiami, żeby wszyscy słyszeli, że wychodzi i mogli podziwiać, jak przy wejściu do windy żona go całuje i mówi: "Idź, idź, walcz za ojczyznę. Ale pamiętaj, o 19 zaczyna się serial". Kto zatem miał rację? Pani Havrankova czy pani Kowalska, która śpiewała: "W krwawym polu srebrne ptasze, poszli w boje chłopcy nasze"?
Zastanawiałem się kiedyś, ilu Czechów, poza Dąbrówką, miało wpływ na dzieje Polski. I mam kłopoty, aby kogoś wymienić.
– Kiedyś postawiłem sobie głupie pytanie: "Dlaczego Jan Matejko tak lubił knedle?". Ano dlatego, że jego ojciec był Czechem i pochodził spod Hradca Kralove. Postanowiłem zatem odszukać tamte ślady. Znalazłem wioskę, ruiny domu przodków wielkiego malarza. Próbowałem zainteresować tym władze polskie i czeskie. Bez odzewu. A wracając do Pragi, jednym z moich ulubionych tam miejsc jest cmentarz Olszański. Tam znajdują się dwa zupełnie chyba zapomniane polonica. Groby matek Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Stanisława Augusta Poniatowskiego. To tylko pierwsze z brzegu przykłady, jest ich tak dużo, że to temat na osobne opowiadanie.
Ireneusz Maciaś