Uchodźcy w Jordanii chcą po prostu normalnie żyć. Za 50 zł miesięcznie to trudne
Radość, nadzieja, smutek i paniczny strach. Rozbiegane oczy Rady to strumień emocji. To właśnie spojrzenie tej syryjskiej wdowy i matki najbardziej mnie poruszyło podczas krótkiego wyjazdu do Jordanii.
Spotkaliśmy się w miejscu, w którym w zasadzie nie powinienem się znaleźć. Kilkupiętrową kamienicę w Ammanie, stolicy Jordanii, wynajmuje bogaty Saudyjczyk i udostępnia samotnym kobietom z Syrii i ich dzieciom. Wokół "domu dla sierot" kręciliśmy się trzy dni szukając sposobu na wejście do środka. Obcy, a już w szczególności nieznajomi mężczyźni, nie są tam mile widziani.
Szczęście dopisało ostatniego dnia zdjęć do reportażu. Seham, kobieta opiekująca się mężem w śpiączce oraz dziećmi własnymi i zabitego brata, zgodziła się chwilę porozmawiać. Krótką wymianę zdań z tą przepełnioną smutkiem kobietą nagle przerwał hałas. Inna, niespełna 40-letnia kobieta w fioletowym hidżabie, też domagała się uwagi.
Syryjczycy w Jordanii pokazują, że życie jest silniejsze od wojny. Zobacz, jak uchodźcy od zera budują normalne życie
To właśnie Rada. Stała na schodach z dokumentami z UNHCR, organu ONZ zajmującego się uchodźcami, i koniecznie chciała zwrócić na siebie uwagę. To była pełna desperacja. Koniecznie chciała opowiedzieć, że mąż zginął podczas bombardowania. Z trzema synami trafiła do obozu uchodźców Zaatari w północnej Jordanii, gdzie miał zająć się nimi brat męża.
Szwagier bił chłopców, więc Rada zabrała synów i uciekła do Ammanu. Tu trafiła do "domu dla sierot", gdzie zajmuje jedno z 15 mieszkań bezpłatnie udostępnianych przez Saudyjczyka. Żyją za równowartość 200 zł miesięcznie w mieście, w którym ceny są porównywalne do Warszawy. Nie ma pracy, więc zostaje jej zapomoga od UNHCR w wysokości 10 jordańskich dinarów, czyli 50 złotych miesięcznie na osobę. Wszystko co ma, dostała od "dobrych ludzi".
Uśmiech nadziei Rady miesza się ze smutkiem. Wyraźnie nie chce zmarnować może niepowtarzalnej szansy uzyskania jakiejś pomocy. Pokazuje akt zgonu męża i inne dokumenty. Tutaj, w Jordanii, nie widzi dla siebie żadnych szans na przyszłość. Liczy, że znajdzie się jakiś kraj, który się nad nią zlituje i przyjmie razem z synami.
Rada należy do rzeszy około miliona uchodźców z Syrii, których przyjęła biedna, 10-milionowa Jordania. Pomimo międzynarodowej pomocy uchodźcy stanowią gigantyczne obciążenie dla pozbawionego zasobów królestwa o dochodzie 12-krotnie mniejszym od Polski.
Obóz dla uchodźców stał się tymczasowym miastem
Symbolem kryzysu uchodźców w Jordanii stał się obóz Zaatari na północy kraju. Ale tam, w tymczasowym mieście z kontenerów, żyje "tylko" 80 tys. ludzi. Syryjczycy mają dostęp do lekarzy, szkół, a główna ulica obozu, nazywana Chapms Elysees, przypomina tętniące życiem uliczki handlowe w zwykłych, arabskich miasteczkach. W tym miejscu brakuje mi tylko jednej rzeczy – nieustannego trąbienia klaksonów samochodowych, tak charakterystycznego dla arabskich miast. Uchodźcom tutaj nie wolno posiadać samochodów. Pozostają im rowery.
W obozie nie wolno też stawiać stałych, murowanych budynków. Ale jest już kanalizacja, a mieszkalne kontenery są tak pogrupowane, by stworzyć namiastkę prawdziwych, wielopokoleniowych domostw. Mają również własne zbiorniki na wodę. Prąd jest tylko przez kilka godzin na dobę. Da się jednak przeżyć i pomimo powszechnych chorób oczu spowodowanych wszechobecnym pyłem, Syryjczycy nie narzekają. Jordańczycy nie dadzą im jednak zapomnieć, że nie jest to prawdziwe miasto i mają nadzieję, że kiedyś – najlepiej jak najszybciej – po prostu zniknie.
Nie przyjechałem do Jordanii, żeby szukać śladów wojny. Na to był czas, gdy pierwszy raz odwiedziłem Zaatari na początku 2013 r., kilka miesięcy po utworzeniu obozu. Mija też depresyjny stupor wywołany brakiem nadziei na powrót. Czas leczy rany, dzieci się rodzą i idą do szkoły. Proza dnia codziennego zmusza do działania. Uchodźcy raz jeszcze mozolnie budują swoje życie. Często od zera.
Zarka to matecznik Al Kaidy i ISIS
Zarka, drugie co do wielkości miasto Jordanii, jest symbolem problemów tego kraju. Najnowsze badania socjologów z Uniwersytetu w Ammanie potwierdzają, że jest to najlepsze w kraju miejsce do rekrutowania terrorystów dla Al Kaidy i ISIS. Nic więc dziwnego, że dziennikarze nie są tu mile widziani i musieliśmy zachować dyskrecję.
Suhad Ahmed Ali prowadzi ośrodek pomocy dla biednych, jordańskich kobiet, które dorabiają sobie szyciem i produkcją ziół. Akurat teraz suszyły szałwię i tymianek.
- Ja tu zostaję, to najprzyjemniejsze miejsce, jakie w życiu widziałem – mówi operator Wirtualnej Polski Olek Biernacki i dodaje, że do szczęścia potrzebny jest mu już tylko hamak, żeby zamieszkać w sali wypełnionej suszącą się szałwią. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że tutaj zioła pachną niezrównanie bardziej intensywnie, niż te zbierane u nas.
Nie przypadkiem w poszukiwaniu uchodźców trafiłem do ośrodka dla ubogich Jordańczyków. Prawo wymaga, aby jedna trzecia pomocy międzynarodowej trafiała do potrzebujących mieszkańców kraju, żeby nie powodować niepotrzebnych napięć. Ośrodek ma także klinikę, która bezpłatnie leczy wszystkich potrzebujących, niezależnie od pochodzenia. Przy drzwiach wisi tabliczka z logotypem Polskiej Misji Medycznej.
Syryjki w poczekalni opowiadają o życiu na uchodźstwie i nadziejach na przyszłość. Większość chciałaby wrócić do Syrii, ale są realistkami, nie widzą szans na szybki powrót. Mężowie pracują, jeśli tylko mogą, a matki wychowują dzieci i marzą, żeby ich dzieci zostały inżynierami, nauczycielami czy lekarzami.
Mają przy tym zwykłe, dobrze nam znane problemy. Jedna skarży się, że syn rzucił szkołę i boi się, żeby "nie przyszły mu do głowy głupie pomysły", czyli narkotyki. Dlatego mąż zabiera go ze sobą do pracy na budowę – tak na wszelki wypadek, żeby nie miał zbyt dużo czasu na nudę.
Uchodźcy śnią o Zachodzie, ale zostają na miejscu
Często pojawia się wątek wyjazdu z Jordanii. Syryjczycy mają nadzieję, że UNHCR, organ ONZ zajmujący się uchodźcami, pomoże im przesiedlić się do innego kraju. Jedna z kobiet w poczekalni ośrodka w Zarce mówi o Szwecji, Abu Muhammad na stacji benzynowej w Ammanie chciałby żyć w Wielkiej Brytanii. To brzmi jak bajka, tylko nieliczni z miliona uchodźców w Jordanii rzeczywiście gdzieś wyjadą.
Pozostali zostaną i będą musieli nadal czekać na chodnikach w nadziei na dniówkę na budowie, zakładać małe sklepiki czy dorabiać szyciem. Ci ludzie potrzebują każdej możliwej pomocy właśnie tu, na miejscu. Nie chodzi o wysyłanie środków wykorzystywanych i napędzających machinę wojenną Asada w Syrii. To stosunkowo niewielkie rzeczy, jak remonty kontenerów w Zaatari czy darmowe leki w klinice w Zarce, którą zajmuje się Polska Misja Medyczna.
Syryjczycy w Jordanii nie po to uciekali przed wojną, która dosłownie zaorała ich poprzednie życie, żeby teraz zajmować się terroryzmem i przemocą. To tacy sami ludzie jak wszyscy inni i nie oczekują też niczego szczególnego. Gotowi są ciężko pracować, żeby zbudować nowe domy i dać przyszłość dzieciom. Wyśmiewane "pomaganie na miejscu" w dużej mierze polega właśnie na daniu im takiej szansy i wsparciu bliskowschodnich krajów i społeczności, które dały im schronienie.
Reportaż z Jordanii został zrealizowany w koprodukcji pomiędzy Wirtualną Polską i Fundacją HumanDoc przy współfinansowaniu German Marshall Fund
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl