Tymochowicz: tylko psychicznie chorzy chcą zostać prezydentem
Trzeba być zaburzonym psychicznie, żeby chcieć zostać prezydentem. Trzeba być na przykład na skraju demencji starczej, o co podejrzewam Zbigniewa Religę. Zaburzenie Lecha Kaczyńskiego nazywa się „syndromem Napoleona”, Tusk nigdy nie dojrzał, Giertych ma starcze paranoje, a Stan Tymiński codzienne bezpośrednie transmisje od Matki Boskiej – powiedział Wirtualnej Polsce Piotr Tymochowicz, specjalista od wizerunku i public relations.
19.09.2005 | aktual.: 02.06.2006 12:39
Jaki powinien być idealny kandydat na prezydenta dla polskiego wyborcy?
Piotr Tymochowicz: Powinien być hybrydą. Mieć urodę Jolanty Kwaśniewskiej, sposób komunikacji Jacka Kuronia, zawziętość Lecha Kaczyńskiego i prezencję Andrzeja Olechowskiego. Z takiego połączenia można by coś dla polskich wyborców zbudować.
Czym najczęściej grzeszą kandydaci? Unikaniem konfrontacji, ucieczką w populizm?
- Populizmu bym do tego nie wliczał, bo proszę pokazać mi choć jednego polityka, który zrobił karierę nie będąc populistą. Za to typowym błędem jest to, że nie mówią ludzkim głosem. Potencjalny wyborca nie chciałby cyborgów, nie chciałby kosmitów, chciałby zwykłych ludzi. A kandydaci nie operują komunikatem otwartym. Posługują się językiem marketingowym. Wygląda to tak, jakby się wstydzili mówić normalnie. Marek Borowski mówi językiem analityka, a to kompletnie nie trafia do ludzi. Kaczyński mówi językiem postinkwizycyjnym, który świetnie by się sprawdził w średniowiecznej Hiszpanii. Giertych mówi językiem spiskowej teorii dziejów, a Cimoszewicz językiem cyborga.
Chciałbym zobaczyć wśród kandydatów takiego Jacka Kuronia, który potrafił mówić o własnych emocjach, że jest mu z jakiegoś powodu przykro, że się przyznaje do błędu. Chciałbym usłyszeć polityka, który umie nazywać emocje innych osób, który potrafi jasno formułować oczekiwania wobec siebie i innych. W zamian jest reklama proszku do prania.
Powołuje się Pan na przykład Jacka Kuronia. Tymczasem Kuroń w wyborach prezydenckich w 1995 roku zdobył 9% głosów i zajął trzecie miejsce.
- Jacek Kuroń nigdy nie byłby dobrym kandydatem na prezydenta. To jest zupełnie inna kwestia. Natomiast można sięgnąć do okresu, gdy miał największy wskaźnik zaufania społecznego. To się nie przełożyło na głosy wyborców, choć mogło. Kuba Wojewódzki może śmieszyć, może coraz mniej, ale śmieszy, może się podobać ludziom, mogą chętnie oglądać jego programy, ale z tego nie wynika, że obdarzą go funkcją prezydenta. Zygmunt Kałużyński zbierał największą oglądalność, szczególnie gdy się drapał po plecach szczoteczką do zębów, którą nosił w kieszeni. To było fajne, ale nie wynika z tego, że ludzie by chcieli widzieć go w roli prezydenta. Po prostu nie chcieliby się za niego wstydzić.
Czy atrakcyjny kandydat powinien lawirować między problemami, uciekać od trudnych pytań, a w niewygodnych sytuacjach okazywać niezdecydowanie?
- Lawirowanie nie ma wiele wspólnego z niezdecydowaniem. Z natury demokracji największe szanse ma ten, który najmniej się naraża. Musi też spełniać kilka warunków – być akceptowanym przez większość, mieć stosunkowo niski elektorat negatywny i godnie się prezentować. Najbardziej śmieszna jest dyskusja merytoryczna wokół kandydatów na prezydenta. Śmieszna, zabawna i niedorzeczna. Dlatego, że w zasadzie od końca prezydentury Lecha Wałęsy nie mamy rządów prezydenta, tylko rządy premiera. Rola prezydenta jest po prostu żadna. Jeśli mówimy o programach i o tym, co może zmienić prezydent, to należy pamiętać, że to w ogóle nie leży w jego gestii. Jego rola sprowadza się do umiejętnego potrząsania dłoni innych przywódców państw, do tego, żeby nie przynieść nam wstydu. Prezydent musi sprawiać, żeby jak najwięcej Polaków z nim się identyfikowało. Prezydent musi się uśmiechać, szczerzyć zdrowe zęby, być ostoją rodziny, kontrolować emocje i sen. Bo to wstyd, kiedy prezydent zasypia na nudnej konferencji.
Ja się dziwię jednemu. Moim zdaniem trzeba być zaburzonym psychicznie, żeby chcieć być prezydentem. To widać dokładnie wśród prezydentów i kandydatów na prezydenta, w państwach, w których prezydent nie ma nic do powiedzenia. Oczywiście nie mówię o USA lub Rosji, bo tam władza prezydenta jest zupełnie inna. Tam jest on odpowiednikiem dyktatora lub cara, ale w Polsce ta sytuacja wygląda zupełnie inaczej.
Trzeba być na przykład na skraju demencji starczej, o co podejrzewam Zbigniewa Religę. Może kiedyś był dobrym chirurgiem. W czasie mojej praktyki w szpitalu na ul. Sobieskiego w Warszawie poznałem człowieka, który miał głęboką depresję i sześć chorób psychicznych. Kiedyś był profesorem pięciu fakultetów. Wszyscy mają prawo na starość zwariować, więc profesor Religa też.
A inni kandydaci? Dostrzega Pan jakieś problemy u pozostałych?
- Jeśli chodzi o innych kandydatów, rozumiem zaburzenie Kaczyńskiego. To się nazywa „syndrom Napoleona” i polega na skumulowaniu wewnątrz i stłamszeniu własnych kompleksów. Do tego dochodzą jeszcze tak zwane kompleksy wizualne, to znaczy fatalna prezencja, niski wzrost. Przeciwwagą dla tego są ambicje totalne. Wiadomo, że fizycznie już się nie zmieni, ale mentalnie się zmieni, będąc na odpowiednim stanowisku.
Rozumiem zaburzenie Tuska, które polega na tym, że on nigdy nie dojrzał. Cały czas jest takim mydełkowatym chłopcem, miłym, ale nijakim. I taki powinien być prezydent, trochę nijaki, mdły. Rozumiem kompleks Marka Borowskiego, który podświadomie czuje się niezrealizowany. Gdybyśmy prześledzili jego karierę polityczną, to szybko doszlibyśmy do wniosku, że ten człowiek miał zawsze wielkie ambicje, zawsze był medialnie na topie, kreował się na superintelektualistę, ale nie znajdowało to nigdy odzwierciedlenia w zajmowanych stanowiskach. Metodą terapii jest dla niego zostać prezydentem. Gdyby został prezydentem, prawdopodobnie wyleczyłby się ze swego nieudacznictwa politycznego. To ten sam syndrom, który powoduje, że ludzie idą na psychologię. Nie po to, by pomagać innym ludziom, ale po to, by sobie zrekompensować własne problemy.
Czy to znaczy, że zamiast kampanii reklamowej kandydatów na Pierwszego Obywatela mamy festiwal słabości,
kompleksów i ukrytych paranoi?
- Nie, paranoja to już zupełnie coś innego. Jeśli mówimy o paranoi, to mamy na myśli oczywiście Macieja Giertycha. To jest tak zwana starcza paranoja i chore fiksacje. Jacyś Żydzi, cykliści, masoni. Ja już nie bardzo wiem, kto bardziej ponosi winę za stan kraju, czy cykliści, czy masoni. A może masoni na rowerach? Trudno powiedzieć, ale to jest chore. Kiedy myślę o Giertychu, jako o kandydacie na prezydenta, to mam chęć udania się mu z pomocą.
Jest jeszcze kilku mniej liczących się kandydatów. Czy z nimi także nie jest zbyt dobrze?
- Trudno mówić o marginesie, jakim jest na przykład Leszek Bubel. Trudno też analizować faceta, który sam mi mówił, że nie musi mieć żadnej kampanii, ponieważ codziennie od godziny 21 do 22.30 ma przekazy. Stan Tymiński, o czym mało kto wie, ma każdego dnia wieczorem bezpośrednie telepatyczne transmisje od Matki Boskiej.
Skąd Pan to wie?
- Rozmawiałem z nim, byłem doradcą Tymińskiego, więc wiem to z pierwszej ręki. Ale mówię o tym nie po to, by zaszkodzić Tymińskiemu. Mówię dlatego, że on się tym chełpi. To nie jest jakaś wielka tajemnica. On wręcz beszta wszystkich, którzy śmią wątpić w te transmisje. Opowiadał, że skoro Matka Boska trzy razy mu potwierdziła, że zostanie prezydentem, to nie musi mieć żadnej kampanii. Zadał mi nawet pytanie: czy może być bardziej wiarygodne źródło? Odpowiedziałem, że nie. Jeżeli czegokolwiek zazdroszczę kandydatom, to bezpośredniego kontaktu z Matką Boską.
Nie widzi Pan w żadnym z kandydatów szlachetnej chęci pomocy Polsce, poświęcenia się dla mas?
- Byłoby przesadą, gdybym powiedział, że nie. Mogę wnioskować jedynie na podstawie prywatnych kontaktów z nimi. Kandydat, który zostanie prezydentem, nie będzie miał normalnego życia. Na pewno są na tyle inteligentni, żeby wiedzieć, że zdobyli się na wielkie poświęcenie. To wypisanie się na margines. Bo co to za przyjemność chodzić wszędzie z bandą ochroniarzy? Można domniemywać, że kierują nimi także, oprócz ambicji własnych, które są bezsprzeczne, również ambicje wyższe. Wiele wypowiedzi ze skrajnych stron, jak choćby Tuska i Borowskiego, jest sensownych i mądrych. Z ich słów nie przebija choroba. Wystarczy za to przez dwie sekundy posłuchać Bubla, Giertycha czy Kaczyńskiego, a diagnoza gotowa.
Jak Pan ocenia Andrzeja Leppera? Z tego co widać, Lepper lubi podtrzymywać swój wizerunek wodza. Na konwencji Samoobrony nawet wywijał szablą.
- O Andrzeju Lepperze mógłbym powiedzieć dużo, a napisać co najmniej cztery książki. Ale nie wypada mi tego robić, dlatego że Lepper był bardzo szczególnym dla mnie klientem. Nie dlatego, że mi dużo zapłacił, ale dlatego że naprawdę robiłem wszystko, by on osiągnął jak najwięcej. Jestem więc w tej sytuacji, że bardzo niezręcznie byłoby mi mówić źle o Lepperze. Powiem krótko: znając go dobrze, nigdy w życiu nie zagłosowałbym na niego. Po stokroć bardziej wolałbym zagłosować na Michała Wiśniewskiego, a nawet na Mandarynę.
A Włodzimierz Cimoszewicz? Wydawało się, że był mocnym kandydatem, dał się jednak pokonać kilkoma umiejętnymi chwytami. Dyskusja, jaka się wokół niego wywiązała, byłaby czymś zupełnie naturalnym na przykład w amerykańskiej kampanii prezydenckiej. Tylko że tam nikt by się z tego powodu nie wycofywał. Czy naszym politykom daleko do amerykańskich wzorców?
- Polska się amerykanizuje, po wieloma względami i myślę, że polityka również będzie lawirowała w tym kierunku. Bardzo się cieszę z czarnego PR-u. Sam uprawiam czarny PR i uważam, że czarny PR jest nam potrzebny, bo jest wyznacznikiem demokracji. Oczywiście nie może być kłamstwem, ale jeśli polega na tym, że różne drobne błędy i przewinienia, do których kandydat nie chce się przyznać, są wyolbrzymiane, to jest to jak najbardziej zdrowy objaw demokracji. Ludzie mają prawo wiedzieć jak najwięcej. Kiedy nie było czarnego PR-u? Stalin nie miał go u siebie, Lenin nie akceptował czarnego PR-u. Cimoszewicz może za bardzo poczuł się Leninem i Stalinem i został ukarany. Sam siebie zresztą ukarał. I bardzo dobrze.
Mówi się, że polityka jest specyficznym rodzajem konkursu piękności. Od ostatnich wyborów prezydenckich startują w nim również kandydatki na Pierwszą Damę.
- Oczywiście, ponieważ tak samo jak nie chcemy, by kompromitował nas kandydat, tak samo nie chcemy, by kompromitowała nas Pierwsza Dama. I tu mamy ogromną różnorodność. Są kandydatki na Pierwsze Damy, które bardziej powinny być matkami kandydatów. Żona Kaczyńskiego wygląda jak jego własna matka. Przy całym szacunku, to nie jest dobry wizerunek. Tuż przed wyborami Kaczyński powinien się rozwieść i ożenić z fotomodelką, ale starszą fotomodelką. Wtedy miałby znacznie większe szanse.
Tusk promuje swoją żonę jako Matkę Polkę, nie wiedzieć czemu, może sądzi, że społeczeństwo się nie zorientuje. Ta wizja wzbudza wręcz odruch wymiotny. Jest pewien stereotyp Matki Polki, wciąż żywy, ale przesadą jest tak dosłowne nawiązywanie do tego typu. Jolanta Kwaśniewska pokazała, że można odejść od stereotypu lansowanego przez Hannę Gronkiewicz-Waltz – Matki Polki klęczącej w Częstochowie, że można to robić dyskretnie, w wyczuciem. Kwaśniewska podniosła tak wysoko poprzeczkę, że żadna z żon kandydatów nie będzie w stanie jej dorównać jako Pierwsza Dama.
Natomiast jest wśród nich kobieta, moim zdaniem, fantastyczna, która o głowę przerasta swoją inteligencją i subtelnością pozostałe żony. To Halina Borowska. Jestem pod jej urokiem, bo dawno nie poznałem żony polityka tak bezpośredniej i otwartej. Paradoks polega na tym, że jest najmniej pokazywana. Uważam to za wielki błąd.
Za to żona Stana Tymińskiego jest młoda i piękna. Chyba nadawałaby się na Pierwszą Damę...
- Zrobiłem pewną prowokację, o której do tej pory nikomu nie mówiłem. Przez chwilę z nią rozmawiałem i zadałem jej pytanie, jaki jest jej pogląd na pomysły swego męża, czy zgadza się z jego koncepcjami, czy jest coś, na co go namówiła? Odpowiedziała: tak, tak, wszystkie pomysły Stasia są w 100 procentach zgodne z moim tokiem myślenia. I wtedy pozwoliłem sobie na drobną prowokację. Powiedziałem: pewnie pani zna najnowszy pomysł Stasia, żeby od 80. roku życia budować Polonię na Madagaskarze, wywozić tam wszystkich emerytów i zabrać im emerytury? Trochę się zdziwiła, ale odpowiedziała: no tak, oczywiście, przecież to jest fantastyczny pomysł, razem to dyskutowaliśmy. No więc jeśli taka kukła, przy całym szacunku dla jej piękności, wypełniona trocinami, miałaby być Pierwszą Damą, to ja bym wolał wziąć sobie Pierwszą Damę z wystawy sklepowej. Tam są takie ładne kukiełki.
Tylko czy Polacy chcieliby, żeby u boku prezydenta reprezentowała ich Azjatka?
- Mnie osobiście nie przeszkadzałaby Pierwsza Dama o skośnych oczach. Mogłaby mieć nawet poprzeczne, ale obawiam się, że społeczeństwo jeszcze nie jest gotowe na inny wymiar oczu. To nie ten moment. Może za 25, może za 50 lat.
Z Piotrem Tymochowiczem rozmawiał Mariusz Nowik, Wirtualna Polska.