Twardsza psychika. Opowieść kaskadera Zbyszka Modeja© Archiwum Zbigniewa Modeja

Twardsza psychika. Opowieść kaskadera Zbyszka Modeja

- Tak naprawdę najtrudniej jest zapanować nad swoją głową. Gdyby można było wyłączyć myślenie, to wiele numerów kaskaderskich mogliby wykonywać przeciętni sprawni fizycznie ludzie - mówi Zbigniew Modej, kaskader wykonawca i koordynator scen kaskaderskich.

- Czy pracowałeś kiedyś w inny sposób? - pytam Zbyszka Modeja.

- Nie przepracowałem inaczej ani jednego dnia w życiu.

- Nigdy nie zarobiłeś w inny sposób pieniędzy?

- Raz założyliśmy z kolegami firmę i zrobiliśmy koszulki na festiwal piosenki w Sopocie. Na tydzień przed festiwalem organizatorzy zmienili logo i cały kontener koszulek które wyprodukowaliśmy był do wyrzucenia - odpowiada z szerokim uśmiechem Zbyszek Modej.

Rozmawiamy w jednym z pokoi w jego firmie Stunt Incorporated na warszawskim Służewiu. Wyglądałby jak muzyk rockowy albo jak Indianin ze starych fotografii. W jego pooranej zmarszczkami twarzy widać doświadczenie starego wojownika. Mówi uważnie i niespiesznie, niskimi i mocno brzmiącym głosem. Ma 58 lat - od 38 pracuje w branży filmowej. Na ścianie wiszą zdjęcia Zbyszka z Romanem Polańskim, Agnieszką Holland i Jerzym Hoffmanem. Są dwa dyplomy z amerykańskiej akademii Taurusów, najważniejszej kaskaderskiej nagrody, czegoś w rodzaju Oskarów. Zbyszek jest jedynym Polakiem w akademii.

Żeby zacząć tę opowieść, trzeba się cofnąć w lata 70. minionego stulecia. W tamtych czasach dzieciaki w czwartek o godzinie 16.40 zasiadały przed telewizorami, żeby oglądać “Ekran z Bratkiem”, godzinny program dla dzieci i młodzieży. Był wywiady, reportaże i zawsze jakaś kreskówka. Pewnego razu Zbyszek zobaczył kaskadera Krzysztofa Fusa. Wielkiego i barczystego chłopa, który przeskoczył z jednego dachu na drugi, a potem zeskoczył na ziemię.

Obraz
© Archiwum Zbigniewa Modeja

Przypadek Krzysztofa Fusa

Krzysztof Fus był pierwszym polski powojenny kaskaderem. Przez lata był jedynym. Zasłynął z odwagi i żelaznego zdrowia. W swojej karierze skoczył trzykrotnie z jadącego wagoniku kolejki linowej na Kasprowy Wierch. Było to w 1969 roku, w trakcie zdjęć filmu “Olimpijski Znicz” opowiadającego o tatrzańskim kurierze Józefie Uznańskim. Trzecia próba była nieudana i Fus zamiast na materacu wylądował na pokrytej śniegiem ziemi.

Połamał się mocno, a kiedy po długim pobycie w szpitalu wrócił do pracy, w “Agencie numer 1” tak poparzył sobie twarz i rękę, że konieczna była poważna operacja plastyczna. Skóra na twarzy kaskadera zrekonstruowana została w Szwecji z płata skóry wyciętego spod piersi jego mamy. Fus wrócił do pracy. W filmie “Wilcze echa” potłukł się po tym, jak z galopującego konia wskoczył do studni. Ostro natomiast dała mu się we znaki scena z “Trzeciej granicy”, gdy na mostku nad górską rzeczką z sań sturlały się na niego bale. Oczywiście, że pan Krzysztof po tym, jak doszedł do siebie, wrócił do pracy. Bo jak nie on, to kto?

Ciągnięty przez członków rodziny

- O czym pomyślałeś, kiedy zobaczyłeś Krzysztofa Fusa w “Ekranie z Bratkiem”? - pytam Zbyszka.
- Byłem zafascynowany tym, że facet skacze jak małpa, a potem normalnie rozmawia. Fajne było to, że człowiek może robić takie rzeczy jak małpa - mówi Zbyszek Modej.

Tak dowiedziałem się o tym, co jest jego życiowym powołaniem. Zbyszek mówi powoli, momentami jakby do siebie. Zaciąga się papierosem. Od pewnego czasu nie pije już kompletnie alkoholu. Pali za to nadal trzydzieści papierosów dziennie, a kiedy jest na planie - nawet sześćdziesiąt. Nigdy nie palił marihuany i nie zażywał innych narkotyków, tankuje za to ostro kawę. Jest niewysoki, krępy i wciąż dość szczupły. Codziennie, albo prawie, robi rano serię 50 pompek, czasem dwie, a potem 50 brzuszków. Od czasu do czasu sięga po 5 kilogramowe hantle albo idzie na trening judo. Na siłownię nie chodzi.

- W tym zawodzie liczy się sprężystość i gibkość, a trening siłowy usztywnia ciało.
- Jak trafiłeś do tego zawodu? - pytam.
- Przez sport. Żeby pracować w zawodzie kaskadera, trzeba było spełniać wymagane kryteria, bo wszystko było wtedy regulowane. Trzeba było mieć minimum drugą klasę sportową, ważne badania lekarskie i zaliczone szkolenie BHP. Kaskaderzy rekrutowali się głównie z akrobatyki i sportów walki – tłumaczy Zbyszek.

Idealnym sportem dla przyszłego kaskadera było judo. Sport walki nie tak brutalny jak boks czy zapasy, a uczący padów, budujący siłę i wydolność. Zbyszek trenował w klubie AZS, startował w zawodach i po dziesięciu latach zakończył przygodę z wyczynem czarny pas. Miał dwadzieścia lat i czuł, że swoim judo nie zawojuje świata. Co innego kasakaderką. Gdy miał 11 lat, skakał z pierwszego piętra - na trawę

- Niedawno zobaczyłem ten dom i zacząłem się zastanawiać, ile by mi musieli zapłacić, żebym skoczył teraz - mówi. Poza tym wykonywał kontrolowane upadki z roweru. Gdy miał 14 lat, podniósł sobie poprzeczkę wyżej. Ubrał się w waciak i bawił się w bycie ciąganym za samochodem. Za kierownicą zasiadali członkowie rodziny. Kiedy mu się znudziło ciąganie, to ćwiczył wypadanie z jadącego auta.

Była w tym kasa

Jeden z trenerów w sekcji judo był pracujący w Polskiej Akademii Nauk filozof Stanisław Tokarski. Także kaskader, który stworzył m.in choreografię do scen walki wręcz w filmie “Karate po polsku”. To on ściągnął 20-letniego Zbyszka na plan filmu “W drodze”, gdzie młody entuzjasta wskoczył przez okno do pociągu wjeżdżającego na stację. Dzięki Tokarskiemu poznał kaskadera Krzysztofa Kotowskiego, który Zbyszka wciągnął na amen do zawodu.

Pracowali potem przez 11 lat. Kaskaderem filmowym został oficjalnie w 1979 r., a pierwszą poważną robotą był film produkowany na zlecenie Ministerstwa Obrony Narodowej. Było to w roku 1980, a w Polsce odbywały się ogromne manewry Układu Warszawskiego Tarcza 80. Paradokument przeznaczony do emisji w TVP zatytułowany został “Niszczyciele czołgów”.

- To była fajna robota, bo mogliśmy dużo postrzelać i było dużo wybuchów.
- Co robiliście?
- Zastępowaliśmy żołnierzy w niebezpiecznych scenach. Podpalaliśmy się na poligonie, a ja rzucałem się pod czołg, a on przejeżdżał nade mną, a wtedy rzucałem w niego granatem - czyli batalistyka.
- Dlaczego nie robili tego żołnierze?
- Bo przepisy były takie, że nie można ich było wykorzystać przy kręceniu filmu. Dla mnie to była super nauka. Reszty o wojsku dowiedziałem się już potem odbywając obowiązkową służbę w ochronie kontrwywiadu - mówi Zbyszek Modej.

Obraz
© Archiwum Zbigniewa Modeja

Tak wyglądały jego pierwsze kroki w zawodzie filmowca, bo kaskader filmowy jest filmowcem. Miał najniższą kategorię, bo zawód kaskadera był podzielony na kategorie i wynagradzany według tabeli płac. Kaskaderów filmowych było wówczas już kilkunastu, a ci sklasyfikowani najwyżej zarabiali świetnie, bo ich dzienne gaże były równe średniej krajowe pensji. Po dwóch latach pracy miał już pierwszą kategorię zawodową.

- Kaskaderka była jednym z bardziej docenianych filmowych zawodów. Z czegoś to się wzięło, bo może to jest ostatnia w życiu robota? Może potem człowiek będzie kaleką? Dlatego trzeba mu godnie zapłacić, i pieniądze były wypłacane niemal natychmiast - mówi Zbyszek.

Kaskaderka kreatywna

Żeby piąć się w hierarchii, musiał nauczyć się zawodu pracując przy kolejnych produkcjach. A więc pracował. Wpadł kilkadziesiąt razy pod samochód, spadał ze skał, spadał z wysokości, palił się, rozbijał samochody, w których siedział, spadał z motocykli, wpadał pod samochody, brał udział w inscenizowanych bójkach. - Tego zawodu nie można dobrze nauczyć się w szkole.

Każdy gatunek filmu ma swoją specyfikę i wszystkiego trzeba nauczyć się pracując. - Skończyłem kurs fotografii po to, żeby zrozumieć jak to, co robię, widzi kamera. Musiałem się nauczyć tak spadać z konia, żeby było to dobrze widać w kadrze. W latach 80. pojawiły się na polskich planach liny asekuracyjne. Zaczęła się nowa epoka. Musieliśmy te liny tak maskować, żeby nie było ich widać. Dziś wymazuje się je komputerowo w postprodukcji. Kiedyś trzeba było wykazać się nie tylko odwagą, ale także kreatywnością - mówi Zbyszek Modej.

Dolar za metr taśmy

Lata 80. wielu osobom kojarzą się z wszechobecną szarzyzną, w jaką spowiły Polskę późne rządy komunistów. Dobry kaskader nie narzekał w tamtych czasach ani na brak zajęć, ani gotówki. Była robota. I to jeszcze jaka! Na początku lat 80. kaskaderzy dowiedzieli się, że Roman Polański zamierza zrobić kostiumowy film “Piraci” i gdy tylko sławny reżyser pojawił się w kraju, to zaprosili go na pokaz nad Zalew Zegrzyński. Wszystko zaanimował operator Andrzej Kostenko. Były upadki z drzew, skoki do wody, popisy sprawności.

Ta krótka inscenizacja przekonała Polańskiego i do Polski przyjechał selekcjoner mający wybrać szesnastu szczęśliwców, którzy pojadą na wielomiesięczny plan do Afryki. Był test sprawności ogólnej i inscenizacja krótkiej bójki. Zbyszek dostał ten job. Produkcja rozpoczynała się w 1984 r., ale pierwsze pieniądze kaskaderzy zaczęli zarabiać już rok wcześniej. Za zapuszczanie włosów każdy z nich dostawał miesięcznie 70 dolarów.

Obraz
© Archiwum Zbigniewa Modeja

- Niektórzy koledzy zapuszczali także brody, ja akurat nie - mówi Zbyszek. Poza tym przez rok realizowali program treningowy, a potem odbył się jeszcze miesięczny obóz treningowy zakończony rejsem na “Darze Pomorza”. Zdjęcia trwały dziewięć miesięcy. Kręcili głównie w Tunezji i na Malcie, poza tym kilka tygodni na Seszelach, na których Zbyszek obchodził swoje 25. urodziny. Był najmłodszym kaskaderem.

- To było całkiem inne filmowanie. Przede wszystkim dlatego, że nie istniał problem kasy. Nikt nie martwił się tym, ile jest jeszcze taśmy, której metr kosztował jednego dolara. Kręciliśmy także próby, bo Roman powiedział: co ci daje próba nie kręcona? Może być lepsza niż ujęcie - mówi Zbyszek.

Jedynym poszkodowanym był Jose Santamaria, sławny piłkarz Realu Madryt, przyjaciel Polańskiego. Zaczął trenować z kaskaderami i upadł na głowę. Skończyło się to kompresyjnym złamaniem kręgu. Po miesiącu wrócił z Francji na plan po operacji i pokazywał blizny: o, te są po meczu, a tą będę miał z filmu. Najdroższym rekwizytem był Galeon Neptun, który obecnie jest zacumowany w Porcie w Genui. Zbudowanie Neptuna kosztowało 7 milionów dolarów. Zbyszek za pieniądze zarobione na "Piratach" kupił sobie używane fiata 125 p. - Wolałem kupić takie auto, bo jakbym je rozwalił, to mogłem sobie od razu kupić takie samo - tłumaczy.

Pięćset kartonów po winie

W latach 80. rozkwitła kaskaderka plenerowa. Zbyszek był współzałożycielem i członkiem Polskiej Rewii Konnej “Bonanza”. - Upadki z koni nie sprawiały mi nigdy problemu, bo nauczyłem się upadać w sporcie - wspomina. Doświadczenia z rewii i doświadczenie z wykonywania numerów na konkretnych koniach wykorzystali potem pracując przy ponad 30 filmach, m.in. w “Cwale” i “Szwadronie".

Zbyszek dołączył także do rewii motoryzacyjnej "Auto-Moto-Rodeo". Był jedynym kaskaderem filmowym w tym gronie i poza standardowymi numerami, czyli popisywaniem się samochodową techniką jazdy na dwóch kołach i przeskakiwaniem w trakcie jazdy na dachu przez płonące obręcze, przyszykował numer ekstra.

W 1987 roku zaczął skakać z 32 metrów na kartonowy zeskok. Ten numer po raz pierwszy w Polsce wykonał w latach 80. australijski kaskader Bruce Jamieson. Na Stadionie Dziesięciolecia wykonał skok z 32 metrów, ale nie do końca trafił w ustawione w kostkę pudełka. Wylądował na krawędzi i doznał urazu mostka i obojczyka. Zbyszek postanowił powtórzyć ten numer. Miał już za sobą kilkadziesiąt upadków z wysokości ponad 10 metrów, ale zawsze lądował na kilku materacach do skoku wzwyż. Tym razem chodziło o kartony.

- To jest naprawdę świetny zeskok. Wystarczy pięć warstw pudełek o wymiarach 40 na 40 na 60 cm i można spokojnie spadać z 40 metrów – mówi Zbyszek.
- Na nogi także? – pytam.
- Na nogi absolutnie nie. To jest całkiem bezpiecznie pod warunkiem, że upadnie się na plecach z rozłożonymi rękami i nogami - mówi Zbyszek.

Do pokazu wykorzystywany był najwyższy w Polsce 32 metrowy podnośnik na ciężarówce Tatra. Kartony organizowała cała ekipa. Ich jedynym pewnym źródłem był Pewex. Po tym, jak z trudem udało się w nim zdobyć 500 kartonów po winie, ustawiony został zeskok o powierzchni 4 na 4,5 metra. Zbyszek miał wcelować dokładnie w środek, a wtedy po jednej i po drugiej stronie było ok. 1,5 metra rezerwy.

- Z góry skokochron wyglądał jak pudełko zapałek. Wybierałem sobie punkt, w który celowałem, i skakałem na główkę, robiąc po drodze półsalta. Ważne było to, żebym wyskoczył z odpowiednią siłą, bo w przeciwnym razie mogłem nie wcelować w ogóle w kartony. Sterowałem głową i rękami. Wykonałem 16 takich skoków, bo za tyle mi zapłacili. Nie skoczyłbym bez honorarium, dla przyjemności. To była moja praca - mówi Zbyszek.

- A jak reagowała widownia? – pytam.

- Ludzie liczyli na to, że ja się nie podniosę, albo, że w końcu się zabiję. Na swój sposób to była moja gra na emocjach tych ludzi. Oni byli mega zestresowani i ja też się stresowałem. Za każdym razem. Robiąc taki numer na górze jesteś całkiem sam i nie liczy się to, że patrzy na ciebie nawet sto tysięcy osób, bo takie stadiony bywały.

- A jak z lądowaniem?

- I odbicie z platformy, i lądowanie było bardzo intuicyjne. Lot trwał trzy sekundy i na kilka metrów przed kartonami przyciskałem po prostu brodę do klatki piersiowej i przybierałem pozycję do lądowania na plecach. Wszystko na totalnym spokoju. Gdyby można było wyłączyć myślenie, to numery kaskaderskie mogliby wykonywać wszyscy sprawni fizycznie ludzie. Ale tylko my potrafimy wszystko tak ułożyć sobie w głowie, że mamy pewność, że się uda. Mamy twardszą psychikę - mówi Zbyszek.

Po udanym lądowaniu na stadionie zapadała grobowa cisza, publiczność czekała czy wstanie z kartonów. Gdy wstawa, wybuchał huragan braw, a Zbyszek robił triumfalny objazd autem dookoła stadionu. Na koniec z kamienną twarzą rozdawał autografy.

Czasami trzeba pieprznąć

- To taki zawód, że przychodzi taki moment, że trzeba pieprznąć, bo wiecznie szczęścia mieć nie można - mówi Zbyszek. Przez 38 lat swojej kariery miał dwa wypadki. Za pierwszym razem poparzył sobie ręce na planie “Musisz żyć”, filmu w reżyserii Jerzego Hoffmana. Było to w czasach, gdy do scen z ogniem używano napalm. Tego dnia napalmu było za dużo i gdy zaczął się palić, to wszyscy uciekli z płonącego pomieszczenia. Został tylko Zbyszek, który poza głową palił się już cały. Jedyna droga ratunku prowadziła przez totalnie płonące okno. Zasłonił twarz płonącymi rękami, przebiegł przez ogień i wyskoczył z pierwszego piętra na materac. Miał mocno poparzone ręce, ale następnego dnia wrócił na plan i zagrał nieboszczyka.

Druga kiepska przygoda przytrafiła mu się w ‘94 roku w czasie realizacji programu telewizyjnego, w którym miał wykonać rutynowany numer. Wyrzucony z dwuosobowej tzw. rosyjskiej huśtawki miał przelecieć nad siedzącymi przy stolikach statystami i wylądować na materacu. Z powodu zakazu rozmów na planie nie mógł się dogadać z kolegą stojącym wraz z nim na huśtawce i wyskoczył ze zbyt małą szybkością. Nie doleciał do materaca, tylko wpadł na stoliki i zerwał sobie prostownik kręgosłupa. Przez kilka miesięcy był wyłączony z akcji.

- A który numer był najtrudniejszy? - pytam.
- Wypadek samochodowy w “Powrocie wabiszczura” - opowiada Zbyszek.

Ten kryminalny film kręcono w Uzbekistanie. W tej scenie zagrał zwykły Volkswagen garbus z obciętym dachem. Grał kabriolet. Scena powstała na górskim zakręcie. Kierowane przez Zbyszka auto wyleciało z zakrętu i spadło po stromej skarpie. Gdy auto było już w powietrzu, on wyskoczył odbijając się od wozu lewą nogą. Zrobił to za słabo, bo noga ześlizgnęła się po drzwiach. Gdy upadł na zbocze przewrotem z judo, zorientował się, że auto jest dokładnie za nim. Tym razem miał szczęście, bo Volkswagen przeleciał jednak bokiem.

Dbaj o to, żeby dobrze poszło

W 1989 roku Zbyszek Modej został koordynatorem, czyli reżyserem scen kaskaderskich. Nie odpuszczał jednak i gdy tylko miało to sens, obsadzał siebie jako kaskadera wykonawcę. Współpracował w nowej roli z Romanem Polańskim, Agnieszką Holland, Andrzejem Wajdą. Tymczasem w połowie lat 90. dla branży kaskaderskiej skończyły się tłuste czasy. Zawód kaskadera został zderegulowany, a kaskaderzy koordynatorzy zaczęli obsadzać swoich uczniów, krórzy wchodzili w zawód dostając znacznie niższe stawki.

W 2005 r. Zbyszek został członkiem akademii Taurusów, czyli kaskaderskiego odpowiednika Oskarów. W 2009 roku dostał nominację za koordynację sceny, która rozegrała się na Siekierkach. Osobowe auto przejechało wtedy widowiskowo dosłownie tuż przed czołem pociągu. Taki numer był sporym zaskoczeniem, bo coraz częściej w niebezpiecznych scenach wykorzystywane są zdalnie sterowane auta. W 2012 ponownie otrzymał nominację za koordynację sceny w filmie "Bitwa Warszawska 1920" w reżyserii Jerzego Hoffmana.

- Ciągnie Cię do samodzielnego wykonywania numerów? – pytam.
- No jasne. Wszystkich nas ciągnie. Kiedy ostatnio pracowałem z Władkiem Pasikowskim, to chciałem się przewrócić na motocyklu.
- No i co?
- Władek mi zabronił. Powiedział: ty już dosyć się naprzewracałeś. Teraz pilnuj, żeby inni robili to dobrze i bezpiecznie.

Autor: Alex Kłoś

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (49)