Trwa ładowanie...
30-01-2012 10:26

Tusk w europejskiej klatce

Premier zachowuje się czasami tak, jakby miał ochotę zrzucić maskę euroentuzjasty.

Tusk w europejskiej klatceŹródło: AFP, fot: Georges Gobet
d2ocpf6
d2ocpf6

W styczniu 2005 r., podczas sejmowej debaty na temat unijnego traktatu konstytucyjnego, Donald Tusk wyłożył swoje europejskie credo. „Dlaczego Polska ma redukować swoje znaczenie? Dlaczego nie mamy wreszcie uwierzyć we własne siły, oczywiście nie przeceniając ich?” – pytał szef Platformy Obywatelskiej. „Dlaczego mielibyśmy nie uznać rzeczy tak naprawdę oczywistej – a także ci, którzy obserwują nas z zewnątrz – że Polska to jeden z największych narodów europejskich, że Polska to klucz do przyszłości tej części Europy, tego regionu, że Polska nie powinna przesadnie angażować swoich wysiłków, emocji w organizowanie takich instytucji międzynarodowych, które pięknie się nazywają, dają pretekst do wielu zjazdów, konferencji, ale nie są prawdziwą, czasami twardą, częściej przyjazną polityką?”.

Przyszły premier nie miał najlepszego zdania na temat nowej konstytucji UE: „Apeluję do polskich polityków, aby w debacie nad traktatem konstytucyjnym odłożyli na razie na bok oczywiste komunały, że Europa jako wspólnota potrzebuje tego traktatu. Niech każdy, kto w tej sprawie zabiera głos, skupi się nad precyzyjną informacją: co Polska zyskuje, a co traci przez wejście lub niewejście traktatu konstytucyjnego”.

Tusk mówił o jednym z największych narodów Europy, o wierze we własne siły, kalkulował zyski i straty w polityce zagranicznej.

W kilku krótkich zdaniach aż pięciokrotnie użył słowa „Polska”. Sam Jarosław Kaczyński nie powstydziłby się takiego wystąpienia.

d2ocpf6

Dobry Europejczyk

Dziś jednak Donald Tusk nie znalazłby odwagi, by formułować tak radykalne tezy. Z dawnego, trzeźwo myślącego eurosceptyka zostały tylko wspomnienia. Po przegranych wyborach jesienią 2005 r. lider PO przeszedł głęboką transformację i dość szybko dołączył do grona euroentuzjastów, krzywiących się na pytania o suwerenność, interesy narodowe i o to, jakie korzyści przynoszą nam kolejne umowy międzynarodowe.

Kulminacją tego procesu było lipcowe przemówienie w Parlamencie Europejskim, z okazji rozpoczęcia prezydencji UE. „Ja jestem przekonany, że odpowiedzią na kryzys jest więcej Europy, jest więcej integracji europejskiej, a to wymaga mocnych instytucji europejskich” – mówił wtedy Tusk, nawiązując do najgorszych standardów unijnej nowomowy (słowo „Polska” pojawia się tym razem zaledwie dwukrotnie).

Premier czuł się coraz pewniej na brukselskich salonach. Zachodnia prasa rozpisywała się w samych superlatywach o najsprawniejszym szefie rządu we wschodniej Europie, o rosnącej roli naszego kraju w Unii, o świetnej kondycji gospodarki za kadencji Platformy Obywatelskiej. Wydawało się, że marzenie Tuska o wprowadzeniu Polski do pierwszej ligi europejskich potęg staje się realne. Jednak droga przez mękę, jaką były dla niego negocjacje w sprawie unii fiskalnej, sprawiła, iż polski premier zaczął testować nową retorykę. Powrót do euroscepycznej melodii sprzed lat był oczywiście wykluczony, Tusk postawił więc na delikatny eurorealizm, badając reakcję zarówno partnerów z UE, jak i rodzimych wyborców. Skrytykował niemiecko-francuski „motor” Unii, w kwestii paktu fiskalnego postawił ostre warunki, jeszcze dobitniej niż zwykle wyrażał się na temat prób tworzenia „Europy dwóch prędkości”. W końcu stanął w obronie Viktora Orbána.

Trudno stwierdzić, czy to efekt świadomego przestawienia zwrotnic w polskiej dyplomacji, czy też skrupulatnego śledzenia słupków wewnątrzpartyjnych sondaży, wskazujących na wzrost antyunijnych nastrojów nad Wisłą. A może Tusk jest po prostu sfrustrowany faktem, iż mimo wszystkich starań, proeuropejskich deklaracji, uśmiechów i hołdów, nadal nie udaje mu się przekonać do swoich racji eurokratów i przywódców państw członkowskich? W takiej sytuacji obecna zmiana tonu nie musi wynikać z przemyślanej strategii, lecz z chwilowego rozczarowania Unią i jej mechanizmami władzy.

d2ocpf6

Tusk nigdy nie był specjalistą w dziedzinie spraw zagranicznych, ale Europa była dla niego ważna – patrzył na nią przez pryzmat swojej zagmatwanej historii rodzinnej i stosunków z Niemcami. Jako premier nie poświęcał zbyt wiele uwagi naszym operacjom zbrojnym w Iraku i Afganistanie (nie licząc wizyt u żołnierzy i kondolencji składanych rodzinom ofiar), rzadko wdawał się w dyskusje na temat relacji ze Stanami Zjednoczonymi (szczególnie po upadku pierwotnej koncepcji tarczy antyrakietowej), niechętnie wypowiadał się o sytuacji na Białorusi. Tutaj zostawiał pole do popisu ministrowi Sikorskiemu, który z kolei nie miał serca do Europy. Sam natomiast z wielkim zapałem zaczął rozpychać się w Unii, szukając lepszego miejsca dla Polski oraz – być może – także dla siebie. Wbrew deklaracjom sprzed lat uznał, iż najkrótsza droga do tego celu prowadzi poprzez bycie „dobrym Europejczykiem”, takim jak np. czczony dziś na brukselskich korytarzach Bronisław Geremek.

Było mu o tyle łatwiej, że zgubił po drodze kilku partyjnych towarzyszy, którzy byli onegdaj równie eurosceptyczni jak on i z taką samą determinacją głosili potrzebę obrony interesów narodowych. Przede wszystkim Jana Rokitę, autora słynnej frazy „Nicea albo śmierć”, z którym Tusk jeszcze w 2003 r. opublikował tekst w „Gazecie Wyborczej” zawierający stwierdzenia zdumiewające: „Czytamy, że jako państwo jesteśmy słabi i osamotnieni w walce o utrzymanie dotychczasowej pozycji Polski w Europie. Prorokuje się, że skazujemy się na klęskę, bo nikt poza nami nie chce umierać za Niceę, a wszyscy chętnie nas zdradzą w ostatniej chwili. Pojawiły się także głosy ostrzegające przed gniewem silnych państw unijnych i przyszłą karą, głosy obawiające się opinii Zachodu, iż jesteśmy nieokrzesanymi barbarzyńcami psującymi proces integracji europejskiej w imię nacjonalistycznych mrzonek. (…) Po przyjęciu nowej konstytucji w proponowanym kształcie Polska ma wypaść z roli państwa rozgrywającego, stając się krajem rozgrywanym w
polityce wewnątrzeuropejskiej”.

Kaziu, dobrze zrobiłeś

Rokity już dawno nie ma u boku Tuska. Po jakimś czasie jako dyżurny „nacjonalista” w PO zastąpił go Jacek Saryusz-Wolski, ceniony nawet przez Prawo i Sprawiedliwość za swoją nieprzejednaną postawę w Strasburgu i Brukseli. Ale i on okazał się wkrótce zbyt „polski” i za mało „europejski”.

d2ocpf6

Przełom nastąpił, gdy Platforma przytuliła do siebie kilka ikon unijnego federalizmu – Danutę Hübner, Różę Thun czy Dariusza Rosatiego – i gdy pierwsze skrzypce w naszych relacjach z UE zaczął grać wiceminister spraw zagranicznych Mikołaj Dowgielewicz. Wzór eurokraty, dla którego „obrona interesów narodowych” w Unii jest atawizmem, domagającym się wyplenienia. Dopełniła się w ten sposób euroentuzjastyczna wolta premiera.

Nie chodziło rzecz jasna wyłącznie o personalia. Gdyby nie zaciekła rywalizacja z partią Jarosława Kaczyńskiego na lokalnym podwórku, przeobrażenie Tuska nie byłoby zapewne ani tak gwałtowne, ani tak głębokie. Przed wyborami 2005 r. oba ugrupowania mówiły o Europie niemal jednym głosem. Kiedy jednak upadły rokowania w sprawie utworzenia wspólnego rządu, a PO i PiS stanęły po dwóch stronach barykady, Tusk postanowił odróżnić się od swojego adwersarza także na tym polu.

W czasie, gdy Kazimierz Marcinkiewicz negocjował budżet UE na lata 2007–2013, Platforma ostro krytykowała go za nieudolność.

d2ocpf6

W listopadzie 2005 r. premier odwiedził Londyn, gdzie rozmawiał na temat perspektywy finansowej z Tonym Blairem. Brytyjczycy zapowiedzieli, że będą się domagać zmniejszenia budżetu, co uderzyłoby w nowe kraje członkowskie. „Jeśli tak ma wyglądać skuteczność szefa polskiego rządu, to możemy bić na alarm” – powiedział wtedy Donald Tusk. Politycy PO narzekali na nieskuteczność Marcinkiewicza na arenie międzynarodowej. „Wokół tego gabinetu nagromadziły się uprzedzenia, wlecze się za nim ogon partii antyeuropejskich i populistycznych” – komentował Janusz Lewandowski. „Z taką opinią trudno będzie odzyskać przywództwo wśród nowych członków UE. Antyefekt londyńskiej wizyty Marcinkiewicza jest uderzający”.

Jednak kilka tygodni później Marcinkiewicz krzyczał w Brukseli: „Yes, yes, yes”, a wierchuszka PO w popłochu szukała sposobu na to, jak zdezawuować osiągnięcie premiera. Nie było to łatwe, bo Marcinkiewicz, prowadząc twarde rozmowy, rzeczywiście wywalczył dla Polski górę pieniędzy. Nawet Aleksander Kwaśniewski, wówczas jeszcze urzędujący prezydent RP, serdecznie mu gratulował, a Wojciech Olejniczak, lider SLD, stwierdził: „Kaziu, dobrze zrobiłeś. Kaziu, w sprawach europejskich tak właśnie trzeba działać”.

Ostatecznie większość współpracowników Tuska doszła do wniosku, że krytyka Marcinkiewicza może być kontrproduktywna. Jan Rokita uznał, że premier „uzyskał względnie dużo” i uczynił słusznie, grożąc wetem, zaś Hanna Gronkiewicz-Waltz mówiła o „dobrym kompromisie”. Jedynym politykiem PO, któremu nie podobał się rezultat brukselskiego szczytu, był… Donald Tusk. „Premier nie powinien mówić o polskim zwycięstwie, bo tak naprawdę w porównaniu z propozycją luksemburską (chodzi o wcześniejszy projekt budżetu) straciliśmy dwa miliardy” – stwierdził przywódca opozycji, dodając, iż „zachwyty Marcinkiewicza mogą wpłynąć na pozycje negocjacyjne Polski w Parlamencie Europejskim. Bo tam istnieje szansa wywalczenia dodatkowych pieniędzy. Teraz jednak inne państwa będą twierdziły: otrzymaliście to, czego się domagaliście”.

d2ocpf6

Dziś Donald Tusk i Radosław Sikorski besztają tych, którzy ośmielają się krytykować „sukcesy” obecnego rządu w Unii. Według nich działają bowiem „na szkodę Polski”. Sześć lat temu Tusk robił to samo – najwyraźniej nie miał wówczas takich skrupułów.

Zezłościć się na Angelę

Niecałe pół roku później do mniejszościowego gabinetu Marcinkiewicza dołączyły LPR i Samoobrona. Tusk mógł od tego momentu już zupełnie otwarcie znęcać się nad „eurosceptycznym, populistycznym” rządem i przesuwać własną partię w kierunku eurofilii.

Po objęciu władzy w 2007 r. i przy bardzo proeuropejskich nastrojach społecznych Tusk kontynuował tę politykę, spychając PiS do eurofobicznego narożnika. Przekonywał, iż nadal broni naszych interesów, ale już bez potrząsania szabelką. Postawił na Niemcy, które kiedyś były adwokatem wejścia Polski do UE, a teraz miały nas wprowadzić do wąskiego grona najbardziej wpływowych graczy w Europie. Co ciekawe, także tutaj doszło do odwrócenia biegunów. Kilka lat wcześniej Tuskowi nie podobała się propozycja Nicolasa Sarkozy’ego, wtedy jeszcze ministra spraw wewnętrznych Francji, by Unią rządziła szóstka największych państw: Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Hiszpania, Włochy i Polska. Dziś Tusk byłby bez wątpienia dumny z takiego wyróżnienia.

d2ocpf6

Szef rządu miota się między różnymi wizjami politycznej Europy. Z jednej strony przestrzega przed podziałami w łonie Unii i mówi o konieczności zachowania solidarności wszystkich jej członków. Z drugiej zaś podkreśla, że Polska chciałaby być w „pierwszej lidze”. Jeżeli mielibyśmy wejść do pierwszej ligi, to znaczy, że dopuszczamy możliwość istnienia także niższej ligi.

Raz Tusk – ustami Radosława Sikorskiego – proponuje, by Niemcy wzięły większą odpowiedzialność za przyszłość Unii, by po dwóch miesiącach stwierdzić w wywiadzie dla „Corriere della Sera”, że „nie możemy pozostawić Europy w rękach Niemiec i Francji”.

W ostatniej fazie negocjacji nad paktem fiskalnym jego ministrowie chwalili się, iż udało się sklecić koalicję, która wspiera polski postulat w sprawie uczestniczenia w szczytach eurolandu. Tymczasem we wspomnianym wywiadzie dla włoskiego dziennika Tusk mówił tak: „Rządy powinny porzucić logikę tworzenia sojuszy w celu obrony partykularnych interesów”.

Polski premier mówi też sporo o poszerzaniu wolności gospodarczej i pogłębianiu jednolitego rynku w Unii, ale z jedynym krajem, który ma na tym polu tożsame poglądy – Wielką Brytanią, utrzymuje chłodne stosunki.

Tusk czasami zachowuje się tak, jakby chciał zrzucić z siebie sztuczną maskę euroentuzjasty i powrócić do roli liberalnego konserwatysty, zwolennika „Europy narodów”, krytycznego wobec socjalnego charakteru Unii i zniesmaczonego nachalną, brukselską propagandą. A także potrafiącego odgryźć się najmożniejszym.

W wywiadzie, którego udzielił w kwietniu ub.r. pięciu europejskim redakcjom, został m.in. spytany o jego rzekomą kłótnię z Angelą Merkel: „Czy to prawda, że podczas szczytu UE w lutym poświęconego paktowi konkurencyjności rozzłościł się pan na kanclerz Angelę Merkel w sprawie oddzielnego szczytu stref euro? Miał pan krzyczeć: Dlaczego musicie demonstrować podział? Czy pozostali stoją wam na drodze?”. Tusk odparł: „Jestem z natury spokojnym człowiekiem, więc tę relację trzeba traktować z przymrużeniem oka. (…) Jeśli mówimy o emocjach, to nieprawda, jeśli chodzi o słowa – prawda. Nie byłbym w stanie zezłościć się na Angelę Merkel i nie sądzę, że i ona na mnie. Jestem jednak przekonany, że próby dzielenia Europy na poszczególne kluby – w tym odrębny polityczny klub strefy euro – są błędem”.

Opór wobec osi Berlin-Paryż

Tusk nie byłby w stanie zezłościć się na Angelę Merkel. Za duże ryzyko. Polski premier jest spętany „przyjaznymi” stosunkami z kanclerz Niemiec, co powstrzymuje go przed ostentacyjnym wierzganiem. Zbyt dużo zainwestował w ten związek, by niszczyć go teraz lekkomyślnymi wrzaskami. Tkwi w klatce, z której najpewniej chciałby wyjść, ale zastanawia się, czy to akurat dobra pora.

Jeśli uzna, że wydeptał już sobie trwałą pozycję w Europie i może sobie pozwolić na nieco odważniejsze wyskoki, opór wobec osi Berlin – Paryż nie będzie niczym nadzwyczajnym. Odsuwanie przyjęcia euro ad calendas graecas – także. Podobnie jak podkreślanie „obrony narodowych interesów”. Pytanie brzmi, na ile będzie to wynikiem rozbudzenia dawnego, Tuskowego eurosceptycyzmu, a na ile początkiem jeszcze jednej akcji PR-owskiej. Czas pokaże.

Marek Magierowski

d2ocpf6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2ocpf6
Więcej tematów