Tulipan przy autostradzie
Znają go jadący autostradą z Katowic do Krakowa. Stoi przy siatce i gra na akordeonie weltmeister, co znaczy „mistrz świata”. Sam jest mistrzem świata w radzeniu sobie z dolegliwościami. To granie pomaga mu zwalczać ból.
18.05.2007 | aktual.: 18.05.2007 06:26
Stanisław Tulipan mieszka z żoną 70 metrów od autostrady. Kiedy ją budowali, postawił flaszkę komu trzeba, żeby, broń Boże, nie przecinała z lewej strony ich pola i lasku. Bo wtedy by im pod samym oknem przejeżdżały auta. Dziś i tak widać, jak śmigają na górce. Stale słychać ich szum, choć to koniec Jaworzna, prawie pola, droga na nowoczesne wysypisko śmieci. Czasem, kiedy zima zadmucha, nie można się stąd wydostać. – Koniec Śląska, początek Małopolski, albo odwrotnie – śmieje się Tulipan. Co dzień rano idzie pod siatkę, uniemożliwiającą zwierzętom wtargnięcie na autostradę, i gra. To pomaga mu rozruszać palce i ramiona, zbolałe i zastałe od chorego kręgosłupa. Nie odchodzi daleko, tu mu bezpiecznie. Nawet jak się przewróci na trawę, nic nie może mu się stać. Nieraz stoi przy reklamie „Lotnisko-Kraków”. Ten kawałek łąki to też jego lotnisko. Dzięki swoim obertasom, poleczkom, kujawiakom albo pieśniom kościelnym na kilkadziesiąt minut odlatuje stąd w lepszy świat. Przejeżdżający nie słyszą, jak gra. Jak w
niemym filmie widzą jego ruchy i akordeon. – Idę tam dla siebie – mówi. – Teraz głogi kwitną, jak ja lubię ten zapach. Przedtem psy latali popuszczane, teraz ptaki tylko słuchają. Uczę je śpiewać. Nieraz mówię wnuczce: „Słuchaj, przyszedł drozd i nam docina”. Z tej autostrady spaliny idą, ropa, gaz, benzyna, nieraz tak zawieje, że mi akordeon przestaje grać. A wtedy stoję jak strach na wróble.
25 lat na dole
Och, dziewczyno, ty mnie nie znasz,
A ja z Bieszczad jestem bednarz
Tę piosenkę ze swoich stron śpiewa pewnym, melodyjnym głosem. Szkoda, że znający go z widzenia na autostradzie nie mogą jej usłyszeć. Mamy szczęście – przyjechaliśmy na świętego Stanisława, w dzień jego imienin. No to gospodarz gra nam przy stole. Imieniny obchodzi w maju, ale urodził się 4 kwietnia 1950 w Solinie. Choć ma 57 lat, żartuje, że skończył 95, bo życie go doświadczyło. Kiedy wybiera się w rodzinne strony, to na pytanie: „Gdzie jedziesz?” odpowiada: „Na niedźwiedzie, w Bieszczady”. Dwa lata odsłużył w wojsku, w 40. Pułku Artylerii w Jarosławiu. W „Gromadzie Rolniku Polskim” przeczytał, że na południu kraju potrzebują chętnych do pracy na kopalni. – Ojciec dwa konie zaprzągł do wozu i do Jarosławia mnie odwiózł. Koła drzewianne skrzypiały na sprychach. U nas nie było delicyj i dziś też bieda jest.
Znalazł robotę w Jaworznie w elektrowni „Jaworzno”. – Potem już żech poszedł na kopalnię. Teraz „Piłsudski”, przedtem była „Kościuszko”, szyb „Bierut” – nazwy się zmieniały. Na koniec trafił do „Jana Kantego”. – Tam lepsze pieniądze były, ale teraz jej już nie ma, plantacja. 25 lat przepracował na dole. W świątek i piątek, w wilgoci, bo ze ścian się lało, choć nie skierowali go na sam przodek. Na koniec dostał zegarek i dyplom. – Nagle mi serce nawaliło, skoczyło ciśnienie, zawieźli mnie do szpitala w Ochojcu. Potem się zepsuł kręgosłup, bo człowiek ciężary na dole nosił. Jak tu przyjechał ze wschodu, to wio, niech ciągnie, chłop chowany na plackach pieczonych na blasze. Łopatą „sercówą” się robiło, w nerwach się chodziło. Teraz kręgosłup blokuje chodzenie. W nocy nie da się spać, nieraz z łóżka zlecę jak wiatrak połamany. Stale na lekach człowiek. Najgorzej z sercem. Poddać się operacji, nie poddać się? Ale żyje się do przodu. Każdy jeden dzień witam z radością. I to granie mnie trzyma. Jak to śpiewają:
„Zagraj mi, piękny cyganie”.
…trzeba zadowolonym być
Z góry jedź, z góry jedź
A na dole hamuj,
Jak znajdziesz dziewczynę,
To ją se uszanuj
Tulipan robi przerwy w graniu. – Żona stąd pochodzi, gdzie ta reklama – pokazuje przez okno. – Chodziłem do niej za kawalera. Spodobało jej się moje nazwisko. Hanna mówiła: – Jakiś Tulipan przyszedł. – Wszystkich chłopców muzykantów miałam, ten rodzicom do gustu przypadł – przerywa mu żona. – Zgrabny byłem, wąsy miałem i włosy – przeciąga dłonią po głowie. – A dzisiaj… krzywy dziadek, Charlie Chaplin – śmieje się. – Już paliczka mi przysługuje. Zrobiłem się jak bażant pod ucieczką myśliwych. Człowiek nie lumpił się, wstawał o 4 rano, na przystanek na autobus pod kopalnię szedł. To się dziewczynie spodobał. Żona 17 lat pracowała w sklepie PSS „Społem”. Ale też się rozchorowała. – No i tak się tę biedę pcha. Ale trzeba gościnnym być, zadowolonym – powtarza Tulipan. – Ja nie stoję ani o pieniądze, ani o majątki, tylko obym zdrowy i wesoły był. Jego żona stale coś donosi na imieninowy stół. – Może gdyby człowiek tyle się nie naharował, to by dziś lekki był, inaczej życie by wyglądało? – zastanawia się. – W
Bieszczadach wszystko było inne, tu inne. Co wieś to inna pieśń. Choćby taka wigilia. Tam pod stołem było siano przewiązane przewrósłami ze zboża, na stole andruty z miodem, w kącie garnek gliniany ze śliwkami, snopek za łóżkiem, kolędowało się do rana, coś pięknego. Przedtem, kiedy nie było autostrady, tarnina tu porastała. Tam mieliśmy orne pole, ziemniaki my sadzili. Teraz mamy blisko grzyby, chodzimy na maślaki, takie żółtawe. I chrzan się pleni, a ile ślimaków winniczków. Tylko mało kto tu zagląda. Jedynie bocian przyleci, jastrząb krąży, żeby dziadka z harmonią upolować. Ale autostrada czasem sama zwraca na siebie uwagę. Szykuje niespodzianki. Raz, kiedy tir z sokami „Tymbarku” wpadł do rowu, kto mógł, biegł po rozsypane kartony z napojami...
…jak mam ból
Tam, za górami
Blisko autostrady
Grywa Tulipan na harmonii
Z rana zakochany
Akordeon kupił wnuczce Agatce. Zapisali ją do szkoły muzycznej I stopnia w Jaworznie. – Jak to dzieci, zobaczyła, że koleżanka gra na akordeonie – opowiada Tulipan. – Ale jak go podniosłam, był dla mnie za ciężki – tłumaczy dziewczynka. No to instrument przeszedł na dziadka. Mała wybrała gitarę. – Ona się dopiero stroi. Nieraz wychodzi ze mną na tę autostradę. „Ja chociaż idę z ciekawości” – mówi. Wychodzę grać, jak mam ból. Ręce mi drętwieją, nogi nie chcą chodzić. Jak rozruszam palce, te drgania z pleców odchodzą gdzieś, lepiej się czuję. Tylko rano wychodzę, po lekach. Zaraz serce inaczej pracuje. To są ciężkie instrumenty do grania – pokazuje na weltmeistera. – Włoskie lepsze, ale drogie, po 6 tysięcy, tam leciusieńko dygniesz klawisz i już słychać. Ale i mój dobry. Nieraz se go biorę, żeby choć odgłos grania, wibracje usłyszeć. Żeby tę głowę przytrzymać, bo od niej wszystkie choroby się zaczynają. Nawet krówki więcej mleka dają, jak muzyka gra. Jak mi tu grać, przed domem, na podwórku, gdzie kury, pies?
Pies wyje, gadzina to gadzina, muzykę jeden lubi, drugi nie. Czasem przejeżdżający pomacha, ale człowiek nie patrzy, musi słuchać, co gra. Bo i ze słuchem coś nie tak, w kopalni był szum. Dzisiaj dwa razy uszy przeciągałem wacikiem. Tu mnie boli, tam boli, zaciskam zęby. Na szczęście tych piosenek na lekarstwo jest dużo.
Lekcje za jajka
Na akordeonie nauczył się grać później. Zaczynał od organów. Miał talent po dziadku, biegłemu w grze na „guzikówkach”. W trzeciej klasie podstawówki ojciec posłał go na naukę do organisty. – Płaciliśmy jajkami, jak ojciec świniaka zabił, to kiełbasę mu wiózł i kaszankę z kaszy gryczanej, co tak biało kwitnie. On mnie uczył gamy. Pisał mi na klawiaturze. Gra na organach to tak, jakby cały zespół zaistniał – akordeon, saksofon, trąbka, perkusja. Za kawalera na różnych parafiach żech grał. Wtedy w muzyce gregorianka odchodziła – nuty były pisane kwadratowo, nie jak dziś – okrągło. Ja żech se kupował u prywatnego szewca czarne buty zdobione listkami, żeby dobrze naciskać na pedały. Musiał żech myśleć i nogami, i rękami. Bas na organach inaczej się prowadzi po klawiszach, a na akordeonie muszę inaczej latać palcami. Od organisty z Leżajska – Chorzępy dostał nuty z pieśniami religijnymi, które pamięta do dziś. – Jak szedł na śmierć ojciec Maksymilian Kolbe, to tak śpiewał – intonuje: – „Już wkrótce ujrzę ją,
Ojczyznę mą w błękicie, całe życie opowiem jedną łzą, w niebie...”. Ale już ucichał ten jego głos, bo szedł do bunkra głodowego – opowiada. Tych kościelnych pieśni tyle znam. Bez Boga nie da się nic. Najwięcej to do Chrzanowa do kościoła chodzę, o zdrowie człowiek się modli, bo o rozum to już za późno... – śmieje się głośno. – Od nas widać, jak z lotniska w Balicach startują samoloty. Jak nasz Papież tutaj przelatywał, to my z kwiatami na górkę latali, żeby mu z dołu pomachać. W biedzie tu żyjemy – rozgląda się. – Ale się cieszę, że ta bieda jest, bo jakby odeszła, to by się życie skończyło. Te rzeczy to wszystko po 4 złote – pokazuje obrazki, malowane talerze, dzbanki ustawione na kredensie i szklanych półeczkach. A muzyka z akordeonu Tulipana bezcenna.
Barbara Gruszka-Zych