Trussexit, czyli jak polityk ginie od własnej broni
Przypadek Liz Truss pokazał niezbicie, jak bardzo ponadczasowa jest prawda o tym, że łatwiej wejść na szczyt, niż się na nim utrzymać. Brytyjska premier przekonała się też, że współczesny świat nie znosi doktrynerów - a to ważna lekcja także dla polskiej polityki.
"Podobanie się wszystkim nie jest zajęciem dla polityków" - mawiała Margaret Thatcher. Liz Truss nie ukrywała, że chce się wzorować na "Żelaznej Damie" i podobnie jak ona nie zabiegała o względy wszystkich. W przeciwieństwie do Thatcher szybko przekonała się jednak, że samo poparcie dołów partyjnych dziś w polityce nie wystarczy.
Jej błyskawiczna porażka jako premier to sygnał dla wszystkich polityków: że najważniejsze to pilnować własnych pleców.
Żelazo pęka
O tym, że wyspiarska polityka jest inna niż to wszystko, co obserwujemy na kontynencie, wiadomo od dawna. Brytyjski parlament od dawna ma opinię najbardziej ekscentrycznego (tylko proszę nie czytać tego w sposób pejoratywny) w Europie. Ale nawet biorąc pod uwagę te standardy premierostwo Truss jest niezwykłe. W fotelu szefa rządu utrzymała się zaledwie 45 dni. To nowożytny rekord. Do tej pory najkrócej urzędującym premierem był George Canning, który piastował urząd przez 119 dni. Ale Canning przestał kierować rządem, bo zmarł. Truss utraciła fotel, bo realizowała swój program.
Właśnie to w tym wszystkim jest najbardziej zaskakujące. W czasie wakacji przez dziewięć tygodni prowadziła zaciekłą walkę z Rishim Sunakiem o to, które z nich zastąpi Borisa Johnsona w fotelu brytyjskiego premiera i szefa Partii Konserwatywnej. Truss wygrała, bo bardziej torysom (wybory były dokonywane tylko przez członków partii) przypominała Thatcher, poza tym obiecywała cięcia podatkowe. Zaufali jej koncepcji ożywienia gospodarki i dali jej wyraźnie zwycięstwo w partyjnych prawyborach. Jej autentyczna radość i duma z tej wygranej były wyraźnymi sygnałami, jak to dla niej był ważny moment.
Na krótko. Kampania trwała dziewięć tygodni - a jej misja w roli szefa rządu zaledwie sześć. Ustąpiła, mimo że realizowała swój program. Ale to on okazał się kołem młyńskim u jej szyi. Torysi pomysł cięć fiskalnych przyjęli dobrze, ale rynki finansowe dużo gorzej. Gdy tylko program został wprowadzony w życie, wartość funta poleciała w dół z prędkością lawiny, a ceny brytyjskich obligacji oszalały. Pani premier przekonała się, że z rynkami wygrać dużo trudniej niż z Sunakiem.
Truss jeszcze walczyła, zmieniła ministra finansów na pupilka londyńskiego City Jeremy’ego Hunta. Wszystko na nic. Musiała ustąpić. Thatcher tego typu zawirowania przechodziła zwycięsko, stąd właśnie wzięło się jej określenie jako "Żelaznej Damy". Jej następczyni może też uważała się za wykonaną z żelaza - ale dziś już wiemy, że ewidentnie coś poszło nie tak przy hartowaniu, bo pękła przy pierwszym poważnym teście.
Polityczne czerwone linie
Fakt, że premier tak poważnego kraju jak Wielka Brytania ustępuje po zaledwie 45 dniach sprawowania funkcji, zawsze wywołuje poruszenie. Teraz tym większe, bo sytuacja w Europie - z powodu wojny na Ukrainie, problemów z nośnikami energetycznymi, ciągle rosnącą inflacją - jest daleka od stabilnej, a tego typu zmiany chaos jeszcze wzmagają. A biorąc pod uwagę, że poprzedzające Truss premierostwo Borisa Johnsona też odbiegało (ujmując rzecz eufemistycznie) od stereotypów o skostniałym brytyjskim życiu publicznym, to skojarzenia tamtejszej polityki ze skeczami Monty Pythona stały się teraz bardzo na miejscu.
Ale w tych metaforach dalej iść nie należy. Polityczne trzęsienie ziemi na szczytach władzy w Londynie pozostaje jedynie londyńskimi ruchami tektonicznymi. Co się dzieje na Downing Street, pozostaje na Downing Street, wektorów w brytyjskiej polityce to nie zmienia. Owszem, na problemach konserwatystów zyskuje (sondażowo) Partia Pracy - ale nie oznacza to, że za chwilę Wielka Brytania stanie się diametralnie innym państwem. Bo choć laburzyści ostro atakują torysów, to jednak wiedzą, że są czerwone linie, których przekroczyć nie mogą.
W tym miejscu dotykamy specyfiki współczesnej polityki. W kolejnych państwach coraz silniej narasta wewnętrzna polaryzacja. Widzimy to w USA, gdzie relacje między Demokratami i Republikanami przybierają wręcz dramatyczny obrót (vide szturm na Kapitol w styczniu tamtego roku). Teraz obserwujemy to na wyspach, we Włoszech, pewnie za chwilę w Hiszpanii.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ale ten wzrost napięcia nie przekłada się na zmiany w definicji roli tego kraju na świecie. Nawet gdyby w USA zaczęli teraz rządzić Republikanie, to poparcie Ameryki dla Ukrainy czy Tajwanu nie zmieni się. Gdyby w Wielkiej Brytanii doszli teraz do władzy laburzyści, Londyn dalej będzie wspierał Kijów, nie zmieni też zasadniczo relacji z UE, bo dziś także Partia Pracy popiera brexit. Widać więc wyraźnie, że konflikt polityczny w tych krajach - choć coraz bardziej burzliwy, drastyczny, brutalny - mieści się w bardzo precyzyjnie nakreślonych ramach. Nikt nie pozwala sobie na faul czy wychodzenie poza linie boiska rozumianego jako szeroko rozumiany interes kraju.
Pod tym względem kultura polityczna w Polsce ma jeszcze sporo do nadrobienia. U nas ciągle widać, że politycy poszczególnych partii nie zdołali stworzyć wspólnej definicji tego, co jest naszym wspólnym interesem. Nie mają też żadnych oporów przed faulowaniem - nawet jeśli szkodzi to państwu jako takiemu. To są lekcje cały czas do odrobienia. Choć też fakt, że nasza klasa polityczna w zdecydowanej większości mówi jednym tonem odnośnie pomocy dla Ukrainy, jest sygnałem, że powoli do nas dociera, iż nie każdy temat jest dobry do robienia polityki.
Natomiast przypadek Liz Truss pokazał niezbicie, jak bardzo ponadczasowa jest prawda o tym, że łatwiej wejść na szczyt, niż się na nim utrzymać. I że w polityce najważniejsze jest pilnowanie własnych pleców, nie doktrynerskie trzymanie się własnych założeń. Thatcher, owszem, obniżyła podatki, jak obiecała w kampanii wyborczej w 1979 r. - ale ten proces rozłożyła na dziewięć lat. Obcinała je dopiero wtedy, gdy była naprawdę pewna tego ruchu. Truss tymczasem zrobiła to od razu, jakby była rewolwerowcem, który najpierw strzela, a potem dopiero pyta. A co jak co, ale współczesna polityka doktrynerstwa nie znosi.
Agaton Koziński dla Wirtualnej Polski