PublicystykaTrump zaatakował Syrię. Czy to coś więcej, niż komunikat dla Asada?

Trump zaatakował Syrię. Czy to coś więcej, niż komunikat dla Asada?

Amerykańskie rakiety nad ranem spadły na bazę lotniczą Szajrat w zachodniej Syrii. Donald Trump w ten sposób powiedział każdemu dyktatorowi na świecie, że nie zawaha się użyć siły. Nie oznacza to jednak końca cierpień Syryjczyków.

Trump zaatakował Syrię. Czy to coś więcej, niż komunikat dla Asada?
Źródło zdjęć: © Reuters
Jarosław Kociszewski

07.04.2017 | aktual.: 07.04.2017 11:09

Według Pentagonu celem 59 pocisków Tomahawk wystrzelonych z dwóch niszczycieli na Morzu Śródziemnym były samoloty, hangary, magazyny i obrona przeciwlotnicza bazy Szajrat. Amerykanie uważali, aby nie trafić w miejsca, w których mogli być żołnierze rosyjscy. Z tego lotniska miały wystartować samoloty, które zrzuciły bomby z gazem bojowym, sarinem, na miejscowość Chan Szejkun. W ataku zginęło kilkadziesiąt osób, w tym wiele dzieci. Około 500 osób zostało rannych.

Prezydent Donald Trump wezwał "wszystkie cywilizowane narody"do wspólnego z USA poszukiwania sposobu zakończenia rzezi w Syrii i do walki z terroryzmem. Rosja, sojusznik prezydenta Baszara al-Asada, uznała atak za akt agresji przeciwko Syrii, który znacząco pogorszy relacje pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem.

Jasny komunikat Trumpa

Nic nie wskazuje na to, aby Trump nadmiernie przejmował się rosyjską reakcją. USA starały się uniknąć strat wśród Rosjan, których „poinformowały” o zbliżającym się ataku. Ważne jest tutaj każde słowo. Moskwa została ostrzeżona, lecz Waszyngton niczego z nią nie konsultował ani nie uzgadniał.

Trump zaskoczył tempem, z jakim włączył się w politykę i spór w miejscu, w którym USA nie mają bezpośrednich interesów gospodarczych. Krytykował swojego poprzednika Baracka Obamę za wytyczanie „czerwonych linii” i nadmierne angażowanie się w sprawy globalne. Tymczasem w ciągu dwóch dni od koszmarnego ataku na Chan Szejkun sam użył siły i zaatakował suwerenny kraj należący do ONZ. Samodzielnie ukarał sprawcę zbrodni.

Nie przypadkiem Trump nazwał Asada „dyktatorem”. Szybkość podejmowania decyzji i determinacja nowego gospodarza Białego Domu z pewnością nie umkną uwadze wszystkich wrogów i rywali USA. Biały Dom nie pozwoli sobie na żadne gierki. Musi o tym pamiętać Kim Dzong Un, północnokoreański dyktator, który był jednym z głównych adresatów agresywnego przesłania Waszyngtonu.

W USA przebywa chiński prezydent Xi Jinping, który z pewnością doceni demonstrację siły i fakt, iż w Gabinecie Owalnym zasiada człowiek gotowy nie tylko bronić komercyjnych interesów USA, ale także uczestniczyć w rozgrywce o utrzymanie ładu międzynarodowego. Władimir Putin na pewno nie jest zadowolony, ale Waszyngton wysłał wiadomość w języku, który Kreml na pewno rozumie. Oczywiście otwarte jest pytanie, na ile Trump reaguje na społeczne wzburzenie wywołane zdjęciami duszonych dzieci i zapotrzebowanie zrobienia „czegoś”, a na ile gotów jest rzeczywiście strzec „amerykańskich wartości” na świecie.

W Syrii niewiele to zmieni

Z punktu widzenia trwającej od 6 lat wojny domowej w Syrii amerykański atak niewiele zmienia. Zniszczenie bazy Szajrat i zgromadzonych tam maszyn jest ciosem dla Damaszku, ale nie wpłynie znacząco na sytuację militarną.

Skuteczniejsze byłoby wprowadzenie strefy zakazu lotów nad Syrią i uniemożliwienie armii prezydenta Asada bombardowania zbuntowanych miejscowości z użyciem samolotów i śmigłowców zrzucających beczki wypełnione materiałami wybuchowymi i złomem. Tego Amerykanie jednak nie zrobią, bo egzekwowanie zakazu lotów wymagałoby zniszczenia systemu obrony przeciwlotniczej modernizowanego przez Moskwę.

Wojska Asada otrzymują taktyczne wsparcie rosyjskiego lotnictwa bez porównania lepiej wyposażonego i skuteczniejszego niż przestarzałe siły syryjskie. Cywile giną niezależnie od tego, czy bomby zrzucają Syryjczycy, Rosjanie czy Amerykanie. Niemniej uziemienie lotników wiernych Asadowi z pewnością byłoby dobrą wiadomością.

Pamiętać jednak należy, że wojna domowa przede wszystkim toczy się na ziemi. Uczestniczą w nich setki organizacji uzbrajanych i finansowanych z zewnątrz. Amerykanie zaangażowali się w walkę przeciwko Państwu Islamskiemu – obecnie uczestniczą w ofensywie na Rakkę, stolicę ISIS.

Rosjanie uratowali Baszara al-Asada przed upadkiem pod koniec 2015 r. i nie zrezygnują z popierania go i stojącej za nim elity rządzącej. W Syrii ścierają się też interesy irańskie, saudyjskie i tureckie. Jest to kolejne pole walki w trwającej od półtora tysiąca lat wojnie religijnej między szyitami a sunnitami. Bardzo ważnym graczem są Kurdowie. Swoje interesy mają też Izraelczycy.

Poziomy komplikacji wojny w Syrii można mnożyć niemal w nieskończoność i naiwnością byłoby sądzenie, że jednorazowy, punktowy atak USA cokolwiek tutaj zmieni. Nie jest to koniec, ani nawet początek końca konfliktu, który kosztował życie kilkaset tysięcy ludzi, a miliony wygnał z domów i ojczyzny.

Dobrą wiadomością dla Syryjczyków będzie, jeżeli w następstwie masakry w Chan Szejkun broń chemiczna ostatecznie zniknie z pola walki i skończą się nieprecyzyjne bombardowania, których ofiarami są przede wszystkim cywile. Nie można być jednak pewnym, czy krew ofiar po prostu nie wsiąknie w piach i w ciągu kilku dni nie pójdzie w zapomnienie.

syriausaDonald Trump
Zobacz także
Komentarze (0)