Tomasz Janik: Reforma sądów wg Andrzeja Dudy. Miało być lepiej, a jest (prawie) tak samo źle
Długo oczekiwane prezydenckie projekty ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa ujrzały wreszcie światło dzienne - w pakiecie z bonusem w postaci propozycji zmian w Konstytucji, która jednak rozbłysła jak gwiazda i zgasła, zanim na dobre rozpoczęła swój publiczny żywot.
Przygotowane przez Andrzeja Dudę rozwiązania są niestety wersją light pomysłów PiS sprzed kilku miesięcy z pewnymi tylko ustępstwami na rzecz - przynajmniej w sferze deklaracji - demokratycznej kontroli nad sądami. Również ta reforma jest nieprzemyślana i niepotrzebna.
Zmiany w Krajowej Radzie Sądownictwa to temat trochę mniej spektakularny niż pomysły prezydenta dotyczące Sądu Najwyższego. O ile w porównaniu z zawetowaną ustawą są one mniej radykalne (o co zresztą nietrudno, jeśli przypomnimy sobie z czym mieliśmy do czynienia), to jednak nadal nie sposób wobec nich przejść obojętnie. Instytucja "skargi nadzwyczajnej" na prawomocne orzeczenia wszystkich sądów, "straszak" w postaci Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym czy też udział czynnika społecznego (ławników) w rozpoznawaniu spraw, to propozycje, które niestety wyrządzą wiele złego i powinny spędzać sen z powiek osobom zatroskanym o stan polskiego sądownictwa.
Kliknij, aby zobaczyć: Zmiany w konstytucji? Tak ewoluowały pomysły prezydenta Dudy:
Czeka nas chaos
Pomysł, by dać obywatelom prawo do składania jakiegoś rodzaju nadzwyczajnych skarg na wyroki sądów nie jest nowy. Często pojawia się przy tym argument, że niektóre orzeczenia tak bardzo bulwersują opinię publiczną i są tak niesprawiedliwe czy krzywdzące, że konieczna jest ich weryfikacja w zupełnie nadzwyczajnej procedurze. Należy jednak pamiętać o jednym: sądy ze swojej istoty w pewnym sensie niemal zawsze krzywdzą ludzi. Orzekają wieloletnie kary więzienia, odbierają ludziom dzieci, ogłaszają bankructwa firm. Każdy, kto przegrał sprawę w sądzie pewnie ma prawo, subiektywnie rzecz biorąc, czuć się "pokrzywdzonym" wyrokiem zapadłym w jego sprawie.
Jeżeli jednak każda z takich osób miałaby mieć prawo do zaskarżenia prawomocnego wyroku, z którym się nie zgadza, i to wszystkich możliwych instancji sądowych, doprowadzi to do potężnego chaosu prawnego. Słusznie zauważył rzecznik Sądu Najwyższego, że każda sprawa musi się kiedyś zakończyć a postępowania nie mogą toczyć się w nieskończoność. Już dziś w systemie prawa są procedury pozwalające na zakwestionowanie prawomocnych orzeczeń sądowych, jednak tylko w określonych sytuacjach, a dodawanie nowego instrumentu, który potencjalnie mógłby być wykorzystany w każdej sprawie, niepotrzebnie burzy ten wypracowany latami schemat.
Niewiele pomoże tu proponowana weryfikacja poprzez wyposażenie instytucji państwa w prawo do złożenia tej skargi w imieniu konkretnej osoby. Podsądny taki najpierw musiałby przekonać Prokuratora Generalnego, Rzecznika Praw Obywatelskich, Rzecznika Praw Dziecka czy innego jeszcze oficjela, że stała mu się krzywda i prosić ten podmiot o zaskarżenie w jego imieniu niesłusznego orzeczenia. Spowoduje to zalanie tych organów prośbami o zaskarżenie bardzo wielu z czternastu milionów spraw rozpoznawanych rocznie przez polskie sądy, a następnie zarzucenie samymi odwołaniami Sądu Najwyższego. Jeśli jedną z podstaw do wniesienia takiej skargi miałaby być sytuacja, w której "orzeczenie narusza zasady lub wolności i prawa człowieka i obywatela określone w Konstytucji", to można sobie wyobrazić, jak wielkie pole do popisu przy tak ogólnym sformułowaniu będą mieć podsądni dla wykazania, że w ich właśnie sprawie do takich naruszeń doszło.
Kolejne pudło
Równie złym pomysłem jest wprowadzenie do Sądu Najwyższego czynnika społecznego w postaci ławników. Propozycja, aby w najwyższej instancji sądowej orzekały osoby niebędące prawnikami (albo niemuszące w każdym razie legitymować się takim wykształceniem) jest chybiona. Mówi się, że istniejące już obecnie składy ławnicze w sądach powszechnych to fikcja, albowiem to sędzia zawodowy de facto decyduje o treści orzeczenia, a ławnicy po prostu przyjmują jego werdykt za własny i składają swój podpis. Trudno sobie wyobrazić, jak w skomplikowanych sprawach gospodarczych czy upadłościowych, nierzadko z wątkami prawa międzynarodowego, miałby odnaleźć się niefachowiec i jak miałby "korygować" decyzje sądów niższych instancji, w których zasiadają przecież sędziowie, którzy na rozpoznawaniu takich spraw zjedli zęby.
Nie lepiej osoby takie poradzą sobie orzekając w sprawach dyscyplinarnych. Jakie wyobrażenie i jaką wiedzę o praktycznych problemach pojawiających się w pracy osób podlegających takiej odpowiedzialności, na przykład sędziów czy adwokatów, ma osoba, która nigdy nie przepracowała choćby dnia w tych zawodach i nie wie, jakie wyzwania niesie ze sobą ich wykonywanie? Tworzy się przy tym wrażenie, że kwestie odpowiedzialności dyscyplinarnej to jedna z najważniejszych bolączek wymiaru sprawiedliwości, podczas gdy jest to problem marginalny.
Nie wiadomo też, dlaczego Izba Dyscyplinarna miałaby mieć "szczególny status wśród Izb Sądu Najwyższego" – nie ma ku temu żadnego uzasadnienia aksjologicznego, widać jednak jak silny jest fetysz "kontroli społecznej", mającej być "najlepszym gwarantem prawidłowego funkcjonowania sądów", jak czytamy na stronie internetowej Prezydenta RP. Jednocześnie, szafowanie potrzebą transparentności postępowań dyscyplinarnych w sytuacji, gdy już dziś rozprawy dyscyplinarne są jawne i każdy zainteresowany może się im przysłuchiwać pokazuje, że projektowi brak spójnej, całościowej wizji.
Zamach w białych rękawiczkach
Niestety, prawidłowe funkcjonowanie sądów to przede wszystkim szybkość i rzetelność w rozpoznawaniu spraw, a tego żadna z poniedziałkowych propozycji nie zmieni. Poszerzenie, zamiast ograniczenia, zakresu spraw, którymi zajmować miałby się Sąd Najwyższy, oraz powierzenie ich rozpatrywania nie-prawnikom, mającym dopiero uczyć się stosowania prawa na żywym organizmie, wydłuży, a nie skróci, czas trwania postępowań. Także pozbycie się, nie wiadomo po co, znacznej części obecnej kadry Sądu Najwyższego, jakości i szybkości orzekania nie poprawi, za to jest wykonaniem w białych rękawiczkach tego, co wcześniej gołymi rękoma chciał zrobić rząd.
Kwestia wieku sędziów zobowiązującego ich do przejścia w stan spoczynku (czy 70 lat jak obecnie, czy 65 lat jak chce Prezydent) oraz wybór podmiotu, który miałby prawo pozwolić takiemu sędziemu jeszcze trochę powyrokować (Prezydent czy może Minister Sprawiedliwości) to trzeciorzędny (o ile w ogóle) problem sądownictwa, jednak nasuwający przypuszczenie, że prawdziwym celem reformy jest właśnie wymiana kadr a nie zmiany systemowe.
Andrzej Duda (być może) chciał dobrze, ale wyszło tak sobie. Czarowanie się, że zastąpienie jednych sędziów innymi czy oddanie spraw sądowych w ręce amatorów, którzy będą radośnie korygować prawomocne wyroki sądów powodowani chęcią naprawiania domniemanych czy nawet prawdziwych krzywd ludzkich, przyniesie tylko szkody. Prawdziwa reforma musi nastąpić na poziomie sądów rejonowych, stojących najniżej w hierarchii, a nie na jej szczytach. W sądownictwie ryba naprawdę nie psuje się od głowy.
Tomasz Janik dla WP Opinie