Tomasz Janik: Referendum Dudy, czyli nic nie boli tak jak zmiana
Pomysł prezydenta Andrzeja Dudy, aby w przyszłym roku, w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości, przeprowadzić referendum konstytucyjne, przypomina postawę zarządcy nieruchomości, który najpierw umyślnie podpalił kamienicę, a następnie – w ramach rekompensaty – oferuje mieszkańcom odmalowanie ocalałej z pożogi piwnicy. Obecnym problemem z Konstytucją nie jest bowiem to, że nie reguluje ona pewnych spraw w sposób precyzyjny, ale to, że nie jest przestrzegana.
Forsowany przez Dudę pomysł mógłby mieć sens tylko wtedy, gdyby trwający nadal kryzys konstytucyjny został zażegnany, ale na to (jako że głowa państwa jest jednym z jego głównych aktorów) aktualnie się nie zanosi. I choć postulowane referendum ma mieć, zgodnie z wolą prezydenta, charakter „konsultacyjny”, a nie „konstytucyjny” (bez skutku wiążącego), to nawet tego rodzaju badanie opinii społecznej jest teraz nie na miejscu. Dlaczego?
W nauce prawa mówi się o „momencie konstytucyjnym” jako czasie, kiedy zarówno w obywatelach, jak i w klasie politycznej, na drodze ewolucji wykształca się przekonanie, że coś w funkcjonowaniu państwa i jego organów, w tym również w ustawie zasadniczej, należy pozmieniać. Powinno się to odbywać w atmosferze spokojnej refleksji nad tym, co przez ostatnie 20 lat się sprawdziło, a co okazało się prawnym nieporozumieniem. W obecnej sytuacji politycznej jesteśmy jednak od takiego stanu jak najdalsi. Przeciwnie, bałagan prawny związany z usankcjonowaniem fasadowego charakteru Trybunału Konstytucyjnego czy nieodbieraniem ślubowania od legalnie wybranych sędziów Trybunału to zdecydowana przeszkoda dla pozbawionych emocji rozważań na temat ewentualnych korekt w ustawie zasadniczej.
Proponowane przez prezydenta referendum konstytucyjne jest swego rodzaju ucieczką do przodu, ale bez wyczucia nastrojów społecznych. W kraju, w którym obecnie „toczy się wojna o wszystko” (jak to ujmująco stwierdził na Marszu Wolności były prezes TK Jerzy Stępień), trudno sobie wyobrazić potencjalnie bardziej niebezpieczne ognisko kolejnego sporu niż debata na temat zmian ustrojowych. Opozycja, odliczająca już dni do wyborów parlamentarnych i marząca o uruchomieniu wówczas pełną parą Trybunału Stanu, pewnie tylko złośliwie zapyta, czy prezydent, jako osoba bez wątpienia zapobiegliwa, nie zasugeruje usunięcia tej właśnie instytucji z polskiego porządku prawnego.
Nie bez znaczenia jest, że do tej pory Konstytucja nowelizowana była tylko dwa razy (bez referendum), a zmiany dotyczyły kwestii mało kontrowersyjnych: ograniczenia zakazu ekstradycji obywateli polskich oraz zakazu kandydowania do parlamentu przestępcom. Natomiast propozycje, które wykrystalizują się w toku debaty publicznej, zapewne sięgną znacznie dalej, wobec czego i o konsens będzie dużo trudniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Problemem będzie również, jak zawsze, stopień zainteresowania obywateli instytucją referendum. Prezydent, w opublikowanym w poniedziałek wywiadzie w tygodniku „W Sieci”, dał wyraz swej wierze, że uda się zachęcić do głosowania ponad połowę Polaków, zaznaczając jednak, że nawet frekwencja na poziomie 30 czy 40 procent „też będzie miała swoją wagę”. Półtora roku, jakie miałoby nas dzielić od daty planowanego referendum to jednak, wbrew pozorom, bardzo mało czasu na zachęcenie Polaków do udziału w tym przedsięwzięciu. Przypomnieć wypada, że nawet w referendum z maja 1997 roku (mającym przy tym nieporównywalnie bardziej doniosły charakter) frekwencja wyniosła ledwie 43 proc., chociaż prace nad Konstytucją trwały właściwie już od 1989 roku.
Stopień zaangażowania Polaków w pisemne odpowiadanie na mniej lub bardziej sensowne pytania okazał się jasny dzięki przeprowadzonemu jeszcze z woli Bronisława Komorowskiego we wrześniu 2015 r. referendum, a procent osób, które wzięły w nim udział, można policzyć na palcach obu rąk (może przyczyniło się do tego pytanie-potworek dotyczące interpretacji prawa podatkowego, którego zacytowanie tutaj w całości wręcz nie przystoi).
Jeśli referendalne pytania zostaną napisane prostym językiem i dotyczyć będą kwestii istotnych (czy jest Pani/Pan za: zlikwidowaniem Senatu, zlikwidowaniem prezydenckiego prawa weta, wyborem prezydenta przez parlament etc.) szansa na wysoki udział w referendum wzrośnie, natomiast w razie postawienia kwestii w sposób bardziej zniuansowany albo też sformułowania aż kilkunastu pytań, bo również takie rozwiązanie poddaje pod rozwagę prezydent, Polacy wybiorą działkę i grilla. Dzień 11 listopada 2018 r. to, jak nietrudno się domyślić, niedziela, choć Andrzej Duda nie wyklucza też głosowania dwudniowego.
Inicjatywa prezydenta ma jednak pewien walor - pomysł zmiany Konstytucji czy wręcz stworzenia nowej, w celu uregulowania w inny sposób zasad funkcjonowania państwa, pokazuje, że przedstawiciel obecnego obozu władzy (jakim de facto jest aktualny prezydent) posiada jednak pewien szacunek dla ustawy zasadniczej. Gdyby Andrzej Duda był przekonany, że ustawami zwykłymi można zmieniać dowolny element porządku konstytucyjnego nie proponowałby referendum, a jedynie suflował rządowi pomysły na kolejne ustawy, którymi ustrój państwa można by swobodnie obchodzić. Charakter i głębokość zmian Konstytucji, które mogą wyniknąć w toku debaty publicznej, może okazać się jednak na tyle duży, że nie sposób sobie wyobrazić ich maskowania ustawami zwykłymi.
Zniesienie wyższej izby parlamentu, zmiana kompetencji rządu lub prezydenta czy inne podobne zmiany przeprowadzane w drodze uchwalania ustaw wydają się zbyt ekstrawaganckie nawet jak na metody interpretacji prawa prezentowane przez obecną ekipę władzy. Wydaje się, że sam Andrzej Duda zdaje sobie z tego sprawę mówiąc, o istnieniu barier, których „w tym ustroju przekroczyć się nie da”.
Niedawno dowiedzieliśmy się, że prezydent jest przeciwny „wygaszeniu” mandatów członków Krajowej Rady Sądownictwa ustawą zwykłą przed upływem konstytucyjnego terminu zakończenia ich kadencji (złośliwi już pytają, czy prezydent nie boi się, że wówczas powstanie precedens, który pozwoli „wygasić” ustawą również jego kadencję). Wygląda zatem na to, że posiada on pewien instynkt prawny i w niektórych kwestiach stara się honorować zapisy ustawy zasadniczej rozumiejąc, że jednak nie wszystko wolno, co bez wątpienia cieszy.
Niestety, Andrzej Duda najpierw dokładnie rozpoznał bojem to, co jest zabronione, a dopiero później zaczął mitygować się przy ocenie kolejnych projektów macierzystej partii i sugerować wprowadzanie legalnych zmian w państwie. Prezydent próbując „wybić się na niepodległość” wybrał jednak najgorszy możliwy scenariusz - jeśli już chciał odejść od swojej smutnej roli „notariusza rządu”, powinien chociaż podjąć kroki w celu naprawy tego, co zostało popsute, a nie proponować (nieskonsultowaną i zaskakującą nawet dla kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości) niepotrzebną (obecnie) dyskusję o niepotrzebnym (obecnie) referendum dotyczącym niepotrzebnych (obecnie) reform.
Tomasz Janik dla WP Opinie